TW (I) – Alopatio
TW (I) – Alopatio
Gatunek: Horror moralny o lekkim zabarwieniu erotycznym
Postać: Pies na baby
Zdarzenie: Zamknięty w celi
Nigdy nie jestem sam. Zawsze mi towarzyszą. W każdej chwili, każdej minucie, w dzień i w nocy, gdy śpię, jem i sram. Pomagają mi trwać w tej puszce, nie zwariować do reszty pod obstrzałem kamer 24 h. Czerwień, błękit i żółć stręczą przymilnie za kratą, napraszająco pną się w górę, z góry zaraz schodzą w dół, poziom w pion, znak krzyża.
W plastikowej beczce z kapustą kiszę się wśród trupów z okrzykiem na ustach: jukstapozycja, alleluja! Efronteria! Bogu dzięki! Króluj nam Chryste! Ojcze Srasz! Brzmi jak piekło, ale to raj. Nie wytrzymuję napięcia i spuszczam się kanalizą. Bezsilnie wylewam się. Na ryja wypadam z ram: pobudka, obchód, posiłki, piguły, sen, terapia, miting, niedzielna msza – fuck!
Jedzenie na ilość, nie na jakość, okropne. Mortadela, chudy twaróg, pasztety, serki topione, cebula. W porze obiadowej mięso mielone i spaghetti-świderki polane jakąś sraczką. Gastronomicznie totalny szajs to tutaj jedyny rarytas.
Jem, żuję. Ja tu, one ze mną: przy stole, w klopie, na wyrku. Bosko. Każda piękna, z muszelką, wodorostami i przyjazną deltą. Adorują mnie, a modląc się uważają na słowa, bo wszystko słyszę. I skinieniem głowy czynię cuda. Z palcem w dupie.
W równowadze zachwianej dobra i zła – fabuła, aktorska gra. Od świtu w mojej wyobraźni kręcę nowy film. Z myśli złych, wspomnień, wyrzutów, zużytych marzeń, z chęci zemsty, krzywdy, panowania nad światem. Codziennie inne sekwencje, cięty, ostry jak brzytwa montaż. Krew, mord, seks i śmierć.
Jestem nieokiełznaną naturą budzącą strach, narastającą katastrofą. Kimś. Psychopatą i mordercą. Jestem, kim chcę być.
Ta pierwsza omal mnie nie zniechęciła. Pytała wciąż "czy już skończyłeś, czy już?". Okoliczności przyrody były gorące, lecz ona w zmysłach góra lodowa. Nazywałem ją Bijou, bo wyglądała tak ponętnie, że chciałem brać ją wciąż i jeszcze.
Kolejne były bardziej chętne. Większości ich imion nie poznałem, ale to przecież tylko nazwy, słowa – ta sama istota w różnych odsłonach. W imię Syna i Ojca.
Na przykład parchata Marzenka, co w dziurawych martensach prosiła o kagańczyk. Bezustannie pluszowa, pavulonowa, zlizywała mi śnieg spod nosa. Na pełnych obrotach, na podwójnych wrotkach pędziliśmy przez rozgrzane piece. Zbierała dojrzałe maki, na drogowe znaki nie zwracała uwagi. Miała vulvę jak rura wydechowa i raka-lizaka od zepsutych dziąseł, w które wżarł się HIV. Parzyłem czaj, wiedząc, że czekają nas szalone godziny, jakże inne od tych, które przeżywają bohaterowie serialu "M jak miłość". Mimo miłości, zakochania, latających feromonów i burzy namiętności, rozdającej grzmoty i pioruny na każdą stronę świata, staraliśmy się zachować dyplomatyczną etykietę.
Potem była Agnieszka – w pantomimie twarzowo lepsza od Björk – co rzekła, że spółkowanie to sprawa zawodowa i kazała sobie płacić. A mnie wyuzdany seks był w głowie, cudzołóstwo i swawole! Myśli splątane, serce w podskokach pompowało pożądanie – więcej, szybciej, mocniej, cwałem! Z bezwstydem na dzień dobry, na litość boską, na do widzenia, wydrapywałem z niej szkarłatny orgazm o smaku miodu i mleka za cenę 200 zeta. Ofiarność wiernych na marne nie szła. Jak proste jest bycie szczęśliwym, bez tego wpadania w opary pompatycznego odrętwienia.
Jadzia zawsze piętnastego dzwoniła dwa razy do drzwi domu mojego. Wręczała przekaz, czekała cierpliwie na resztę (20 groszy, ale nie pieniądze są najważniejsze), a ja spod powieki spoglądałem, jak się pali, jak wewnętrzne szarpią nią wichury, aż kiedyś za łeb ją cabas: chono, wypijemy trochę ze szklanki naraz na raz. Za drugim dam ci w twarz, bo mam ochotę.
Nie, nie bała się. Jej zielone oczy zdawały się mówić do mnie słowa przyzwolenia, zachęty. Bylebym nie stchórzył, bylebym był jej. A więc jakaś rozmowa, uśmiechy, głębokie spojrzenia. Puściłem jedną z pierwszych płyt Tori, a ona dała mi list. Na pięknych, zielonych kartkach masa wiosennych słów, truskawki z bitą śmietaną, chlebek świętojański z twarożkiem, herbata bananowa i obietnice gorących wyznań. Podobało mi się, rozgrzało do czerwoności, spowodowało, że poczułem się potrzebny, młodszy o 20 lat. Słodki smak pomadki poziomkowej. I jej spokój podczas zdejmowania stanika. Morelowe pieszczoty, coraz niżej i niżej. I jej zapach, zapraszający, pełny, kobiecy. Szamotanina myśli, pełne wyzwolenie, kosmos, palce w jej włosach, szepty i krzyki, rumiankowo spocone ciała. A potem, po kilku godzinach różanego zapomnienia, herbata na podłodze w kuchni. I spacer po uśpionym mieście.
Czasem zdarzają się chwile, których nie można przewidzieć. Samotnie na kolejowej stacji, gdzieś na trasie Kraków – Katowice, bezsenna noc. Miałem dom, nie pamiętam, gdzie. Co tak naprawdę stało się i co kierowało mną? Miłość do Boga? Powołanie?
Do znudzenia wspaniale, bo organista znów się winem schlał. Co noc to samo przecież gra. I pada zgniłym trupem. Deszcz. Musi być wiosennym porankiem, to nie miejsce na jesienną noc. I im ciemniej tym jaśniej. Czy nie ma już nocy? Jasno, choć oko wykol.
Szykowne szapoklaki, szerokie sztany, szurające szare kalosze, jamajskie berety, spódniczki w szkocką arystokratę, różowe pompony, żółte futerka, zielone buty zagubione w tłumaczeniu między słowami krzyku rozpaczy przed utonięciem w morzu jednakowości. Do sklepów lgną te szczury. Do pubów. Zalać się w trupa. Przemoczyć się od wewnątrz, nim na zewnątrz zrobi to deszcz.
Taksówki do nieba zapraszają wiecznie otwartymi drzwiami. W wypolerowanych karoseriach odbijają się oczy tych, którzy nie pojadą. Tych, którzy mają czarny pas w sztuce bicia się z myślami.
Plastikowy świat nocy tańczy, wabi, gra, krzyczy, skacze do oczu, zachęca: tanio, taniej, za darmo, za darmo. Obyczaje, zakazy, nakazy, społeczne ramy, fakty i cały ten kulturowy gnój. Za siebie spójrz, czy droga pusta. Nie gaś za szybko światła. Znajdę was wszędzie, dopadnę, bo mnie się nie chce spać i głód zbawiania dokucza jak chuj.
Ta pierwsza omal mnie nie zniechęciła. Kolejne były bardziej chętne. Stare i te całkiem młode, śmierdzące i brzydkie, lgnące jak muchy do gówna, naiwne do przesady – każda mą miłością, nadzieją, wiarą, żalem, karą i odpowiedzialnością, szczęściem, chwilą, rozedrganiem, namiętnością i niesprawiedliwością, tęsknotą, pustką i brakiem, światłem w ciemności pełnej chcic, pasją, pas!
Koloratkę zdjęli dopiero tam, wśród zamkniętych, bezpiecznych czterech ścian. Karetka jeździ wciąż i wciąż na sygnale. W kolejce po szczęście kolejny raz. Po tabletki nasenne, psychotropy, hasz. Reakcje maniakalne, akatyzja, drgawki, moralny Alzheimer.
Bracia księża nadal nie chcą dać rozgrzeszenia. A przecież znają, do licha, tak jak ja ten serial: przedesnem myślizłe, ręce pod sutanną – i czerń zamienia się w biel.
Na sali śmiech. Ktoś znów zrobił głupi komuś żart: kupę na łóżko albo analny gwałt. Za oknem przejechała karetka. Telefon. I związują kolejnego: ręce grzeczne na plecach. Trzeszczący wrzask aż do brzasku: "Abażur, kurwa! Proszę nie haratać mi napletka, fajansiarzu!".