Joe
Pierwszy pomruk nadchodzącej burzy poderwał do lotu stado gołębi. Joseph schował do kieszeni resztę bagietki, którą karmił ptaki i pchnął wózek z pieczywem przed siebie. Idąc tymi, co zawsze, wąskimi uliczkami starego miasta, kierował się w stronę straganów. Stukot kółek na chodniku wprawiał go w melancholijny nastrój. Znów zarobił zbyt mało, a psująca się pogoda z pewnością przepędzi spacerowiczów i pozbawi nadziei na jeszcze kilka groszy. Kolejny deszczowy wieczór – pomyślał – to już trzeci z rzędu... Mijając przystanek, spojrzał na faceta, który drepcząc kilka kroków w przód i w tył, wypowiadał kolejne liczby.
— Piętnaście tysięcy sześćset trzy, piętnaście tysięcy sześćset cztery, piętnaście tysięcy... — mruczał półgłosem.
Świr – pomyślał Joseph. Codziennie, mniej więcej o tej porze mijał tego faceta, a on każdego dnia liczył. Tymczasem handlarze na targu, spoglądając niepewnie w niebo, w pośpiechu pakowali lub przykrywali folią towary.
— Cześć Joe! — krzyknął młody mężczyzna, sprzedający skórzane portfele i paski.
— Witam, witam.
— Jak tam dziś?
— Marnie... — Joseph pokiwał smętnie głową — wieki będę zbierał kasę, żeby się stąd wyrwać.
— Nadal odkładasz na podróż? Może jednak odpuść... Wiesz, nie obraź się, ale z tych bułek to ciężko będzie. — Alan powtarzał mu to jak mantrę, każdego dnia.
— Muszę, przecież wiesz. Odkąd straciłem Maud, nie mam po co żyć.
Obaj mężczyźni spojrzeli w stronę katedry w zamyśleniu.
— A tamten znowu liczy — Joe kiwnął głową w stronę przystanku.
— Dziwny gość...
— Świr! Wszędzie pełno psycholi. Robin Hood był?
— Taa... — odparł handlarz. — Chciał mi opchnąć portfel i dwie portmonetki. Tłumaczę mu, że ja sprzedaję, nie kupuję.
— Ale może trzeba to zgłosić służbom jakimś?
— Eee...
— No tak! Okrada nadziane paniusie w supermarketach, za kasę kupuje żarcie bezdomnym, a dowody próbuje upłynnić!
— Eee, ja tam nie wiem, nawet jeśli, to może dobrze robi.
— To też świr! Wszyscy są popieprzeni! A zakonnice to zwykłe szmaty! Klasztorne dziwki, niech je piekło pochło...
— Spokojnie, już, już, kolego — Alan próbował przerwać ten nurt myśli — nie denerwuj się.
— Pieprzone, kretyńskie...
— Zluzuj Joe, bo skończysz jak ci wszyscy wariaci. — Poklepał chłopaka po ramieniu, a w jego oku zabłysnęło politowanie.
Joe pchnął wózek w stronę katedry, której dzwony zawtórowały pomrukom zbliżającej się burzy. Stare miasto powoli pustoszało. Alan pozbierał swoje rzeczy, zasunął torbę i ruszył w stronę domu, jednak pozdrowiony przez kwiaciarkę zamienił z nią jeszcze kilka słów.
— Znów ten biedny chłopak zemścił na czym świat stoi? — zapytała kobieta, obrywając przekwitnięte pąki surfinii.
— Taa, odkąd miłość jego życia odkryła swoje powołanie — splunął, przeprosił, kontynuował — i wstąpiła do klasztoru, to on wszędzie widzi szaleńców.
Westchnęli oboje.
— I teraz zbiera na podróż życia — Alan próbował zminimalizować szyderczą nutkę w głosie.
— Chiny? — zaciekawiła się kobieta.
— Nie. Nie chcesz wiedzieć.
— Stany?
— Ech... Nie, moja droga. Księżyc.
*
Kolejnego wieczora Joe pchał wózek z bagietkami w stronę wąskich uliczek malowniczej starówki. Po drodze minął faceta szepczącego kolejne liczebniki na przystanku, kobiety zamiatające plac przed katedrą, oraz dwóch mężczyzn na straganie, którzy pośród kwiatów i warzyw, charyzmatycznie negocjowali cenę torebki z krokodylej skóry.
— Wszyscy są popieprzeni... — szepnął ze złością i zniknął za rogiem kamieniczki.