Pięćset mil do domu — część I
Horror/Opowiadanie drogi
— Szwindel Czarodzieja
I
Merlin, adekwatnie do swej uroczej ksywy, był czarodziejem.
Miał dryg do drobnych przekrętów, ale i dość oleju w siwym łbie, by nie wpierniczać się w nic grubszego niż obwoźne dillowanie ziołem czy obrabianie niewiele znaczących miejsc. Żadnego handlu bronią, sprzedaży kurew czy wymiany ich na twarde dragi. Żadnego palenia chałup z ludźmi w środku i chlastania parobasów maczetami. No dobra, bez przesady. To ostatnie się akurat zdarzało.
Zaryzykować można więc stwierdzenie, że czarodziej Merlin znał umiar i nigdy swego dzbana nie przelewał. Nic zatem dziwnego, że jego bandzie przypięto etykietkę "pizdowatej". Merlin jednak wykładał na to fujarę. Walił to. Miał inne spojrzenie na świat.
Wiekowy nie był, choć z twarzy mu stało inaczej. Wszystko przez wrażenia, jakich nabawił się w Afganistanie i hektolitry wódy, którą wyżłopał, by o owych wrażeniach móc zapomnieć. Chuj tam. Ciągle budził się w zupie z własnego potu, w takim stanie, że lepiej nie trzymać giwery w zasięgu rąk. O tak. Te jebane brudasy nie zdołały go usiec, ale rozorały mu psychę po całości.
Febra, szczanie pod siebie, nerwica oraz inne syndromy weterana, dumnie nazywane zespołem stresu pourazowego, były jego towarzystwem od wielu lat. Towarzystwem, z którym bez pomocy procentów ciągle nie umiał się zżyć.
Jeździł z Oil Brothers.
W przeszłości, kiedy jeszcze mu się łapy tak nie trzęsły, startował do MC Bandidos, ale tam żyło się po prostu za grubo. Dzień nie miał prawa dobiec końca, jeśli się komuś nie ukręciło łba albo nie zerżnęło w czterdziestu jakiejś dziewuchy. Także handel kwitł tam innej wielkości.
Merlin przez prawie rok starał się dotrzymać kroku swym pojebanym braciom, lecz wymiękał. Pękał w środku od tego całego pędu, zaś krzyki zarzynanych pastuchów wracały do niego w nocy i odchodziły dopiero bladym świtem, niwecząc szansę na sen.
W owym czasie sporo lunatykował.
Ukrywał to wszystko jak mógł, lecz w końcu szydło przegryzło pieprzony worek i taki jeden pojebaniec go nakrył, jak płacze w nocy. Jak zanosi się od spazmów, machając konwulsyjnie kopytami i wtula mordę w stary, zaszczany koc. Jak łka, wyrzucając z siebie nazwiska, o których nigdy nie powinien wspominać. Jak się stacza.
Szczęściem Merlin (wtedy jeszcze reagujący na dźwięk imienia Henry) także podglądacza przyuważył i zdołał ubić, zanim tamten nie zapierdolił jego. Chwilę później wpakował trupa pod wyro, zawinął cały hajs i poszedł w długą. Od tamtej pamiętnej nocy MC Bandidos z Merlinem nie bardzo mają po drodze.
A Oil?
Oil to zwykły przyczółek. Chwilowy port, w którym niechcący zakotwiczył na zbyt długo. Tak długo, że nie wiedzieć właściwie kiedy, zaczął całym tym dziadostwem dowodzić. Pięknie losy się plotą. Wczoraj pionek u wielkich, dzisiaj władca prowincji. Nie ma, kurwa mać, co.
Bo Oil Brothers to była zwykła prowincja. Politowanie. Taki niegroźny folklor, wrysowany w struktury motocyklowego środowiska. Pośmiewisko. Bo jak tu można liczyć na szacunek, kiedy szef bandy ginie, spadając ze skarpy, gdyż napruty w trzy pizdy nazbyt ostro brał zakręt? Jak w środowisku, które swą hierarchię ustala przez pryzmat twardości, honoru i siły można po czymś takim egzystować? Jak negocjować kontrakty? Prowadzić deal?
Szły ciężkie czasy i wszyscy o tym wiedzieli. Młodsi nawiali, przywdziewając kurtki MC Mongols albo MC Pogans zaś najbardziej pojebani próbowali nawet sił u Sons of Silence. Tyle że nie Merlin. O nie. On był na to stanowczo zbyt wyniszczony.
Przejął więc stery w Oil, lecz tylko dlatego, że nikt się specjalnie nie garnął, by to zrobić. Nikt nie chciał brać na swe barki tych wszystkich podśmiechujek. Kpin o ekipie, której się własne maszyny nie słuchają. O paralitach, co to spadają na mordy z cholernych skarp.
Tak więc padło na niego, a raczej wziął to na siebie, bo inaczej wszystko by trafił szlag. I tak już ledwie dychali, zredukowani do czterdziestu paru głów. Jak jakieś pierdolone dinozaury, na półtora miesiąca przed wymarciem.
Więc kiedy Henry Legowsky złapał stery tego chylącego się ku zatonięciu statku, okazało się coś naprawdę niezwykłego. Wyszło na to, że jeśli chodzi o drobne wałki i handel na małą skalę jest on najprawdziwszym cudotwórcą. Cholernym, pierdolonym, czarodziejem.
II
Tego dnia słońce oblało najprawdziwszym żarem. Tłusta wskazówka nie wyminęła jeszcze nawet dziesiątki, a pozamykana w termometrach rtęć już osiągnęła temperaturę dziewięćdziesięciu pięciu stopni Fahrenheita i ciągle nie miała dość.
Pruli w szóstkę, przemierzając puste drogi Arizony. Dosłownie niczym nóż Bowie, obierający ze skóry głupiego, rzecznego bobra. Szybko i bezlitośnie.
Pomimo niekomfortowych warunków, to jest – kurzu dostającego się do oczu, słonecznych oparzeń i innych, cholernych otarć, ich prędkość miała pełne uzasadnienie, a jęki i narzekania należało odłożyć na inny czas. Wszystko dlatego, że środowisko, przez które się przebijali, emanowało wrogością. Jednak ani skorpiony, których dziesiątki spacerowały po piachu w poszukiwaniu ukojenia przed skwarem, ani koralowe węże, mogące wstrzyknąć toksynę paraliżującą nerwowy układ człowieka, nie oznaczały najprawdziwszych kłopotów. W dziedzinie: "niechętni obcym" dalej numerem uno był homo sapiens.
Tak więc szóstka mężczyzn wyciskała z maszyn pełną moc, mając nadzieję na uniknięcie kłopotów. A, jako że od Nowego Meksyku dzieliło ich jeszcze minimum pięćset mil drogi, ciągle nie mogli być pewni.
Sprawy w Tuscon przebiegły całkiem pomyślnie i pozostało tylko dostać się do domu. Na tych terenach prymat wiedli MC Mongols, którzy, co prawda, głównie nienawidzili Angels'ów, lecz i do innych nie pałali entuzjazmem. Zwłaszcza tych, co podkradają kupców, robiąc wałki na ich własnym podwórku. Z takimi rozprawiali się szybko.
Bo MC Mongols to nie były takie zwykłe paparuchy, których można by bezkarnie walić w rogi. Ich trzon składał się z motocyklistów, którym kiedyś odmówiono wstępu do Hell Angels i samo to było doskonałą wizytówką. Odrzuceni, stworzyli własny klan, Mongols Brotherhood, na obszar działalności wybierając zachodnią część USA. Na handlu bronią i koksie urośli w siłę. Nie brakowało głosów, że mają powiązania z Kanadą oraz Meksykiem.
Jakoś jednak żyć trzeba, a że ostatnio się po prostu farciło Oil postanowili zaryzykować. Merlin znał te tereny jak wnękę we własnej dupie oraz kilku chłoptasiów, którzy cenili dolar bardziej od lojalności. Spieniężyli więc wszystko, inwestując w coś, przed czym do tej pory się wzbraniali. W wysokiej jakości pył.
I tak to się w sumie zaczęło.
Link do części II: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=1691