Pięćset mil do domu — część II
Link do części I: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=1643
III
Towaru sprzedali tyle, że gdyby zostali złapani, każdy dostałby poczwórne dożywocie. Oczywiście, jeśli by ich na miejscu nie odjebali.
W takich sprawach, to prawie jak przy odstrzeleniu głowy durnemu glinie. Jeśli wieziesz proszek w takiej ilości, musisz liczyć się z tym, że poczucie humoru stróżów prawa gaśnie w piekielnym tempie. Większość ma przecież dzieci i nie bardzo chcieliby, aby łaziły one w trzy pizdy pozaćpywane.
Jednak ryzyko równoważyły plusy. Przynajmniej dwa. Jeden malutki i jeden obleśnie gruby. Ten drobny to reputacja, która (kiedy w końcu się wyda, kto wywinął ten szwindel) poszybuje momentalnie w górę i zakończy wreszcie gadki o ich partactwie. Nikt już nie będzie zarywał beki ani opowiadał dowcipasów. Kiedy doprowadzą operację do końca, wszystko zaniknie. Cholerne drwiny się skończą.
Ale nie dlatego zdecydowali się działać. Impulsem, który przechylił szalę, były rzecz jasna pieniądze. Stare, wysłużone prostokąty z podobiznami Ulyssesa Granta i Benjamina Franklina miały o wiele więcej mocy sprawczej i to one nadawały ton. A trzeba przyznać, że demony zrodzone z chęci posiadania dobrze wiedziały, jak prosperuje ten świat. Ten zaś w obecnej chwili jawił się Oil Brothers zajebiście. I tylko jednej małej rzeczy brakowało. Należało dojechać do swego domu.
Za pieniądze, które mieli przy sobie, mogliby opłacić topowemu koszykarzowi tygodniową pensję, wliczając w to jego zachciewajki i fanaberie. Pocili się przeto podwójnie.
Stawali rzadko i tylko wtedy, kiedy naprawdę musieli. Merlin nalegał, aby przed Nowym Meksykiem w ogóle nie zsiadać z motorów, ale jak wiadomo jeść i pić trzeba. A nawet jeśliby można owe kwestie załatwić podczas jazdy, to z maszyny pędzącej dobre sto mil na godzinę trudno w locie się zesrać czy odeszczeć. Przeto krótkie przystanki się zdarzały.
Zestresowany Polip upamiętniał podróż rzygowinami. Jimmy Bon Jovi, przy każdym postoju sprawdzał, czy torby z kasą są należycie spięte i powiązane, czy aby żaden studolarowy banknot nie wyfruwa. Gdyby dano mu szansę, pewnie gotów byłby stanąć i wszystko jeszcze raz dokładnie zliczyć. A potem ponownie zliczyć.
Nie mieli jednak czasu na pierdolety, bo wiadomość pewnie już dotarła do T-Rexa i niebawem rozpocznie się polowanie. Imigranci, Martwe Kwiaty, Mc Pogans albo Free Souls. Wszyscy ruszą na żer, chętni zarobić tak pokaźną gotówkę. Każdy pojebaniec w zasięgu czterystu mil będzie wył do księżyca i zanosił modły o ich śmierć. Każdy samotny jeździec czy zatraceniec. Spod kamulców wypełzną najgorsze zakapiory, wiedząc, że to ich jedyna szansa na lepszy los. Prywatnie świecąca gwiazda. I jak Bóg świadkiem, drugiej takiej nie będzie.
IV
Numer przygotowywali długo i drobiazgowo, ale efekt był bardziej niż zajebisty. Sześciu ludzi i milion czterysta tysięcy do przewiezienia. To się odbije naprawdę szerokim echem. Odbiorcy towaru zapewne już wiszą do góry kopytami w jakimś opuszczonym magazynie, a ich jelita T-Rex miażdży pod butem. To pewne jak amen w pacierzu, że już ten czy tamten nie wytrzymał torturowania i pękł. Nawet jeśli nie dał dupy w starciu z gwoździami i młotkiem, to z prądem już raczej tak.
Podduszania, bambusowe drzazgi pod paznokciami. Wiertła w kolanach czy kwas. Coś na pewno otworzyło już komuś gębę i trzeba stąd wypierniczać, póki czas. Dojechać szybko do domu i zaszyć się bardzo głęboko. Jak najgłębiej. Trzeba przepaść jak kamień pośrodku rzeki, bo tamci nie przestaną ich szukać. O nie. Granica stanu nie będzie żadnym hamulcem.
Wszystkich to ogromnie stresowało. Karki aż cierpły od ciągłego odwracania się i zerkania przez ramię. Łby napuchły od cholernego rozmyślania. Od rozważań.
Bycie piekielnie bogatym to bardzo zły czas, by umierać.
Więc wszyscy walili w gacie, poza pierdolonym Saracenem, który prawdopodobnie nie nauczył się bać. Gdy go poznawałeś, miałeś pewność, że jest zwykłym pozerem, chcącym jedynie udawać zimnokrwistego. Tak o nim myślałeś, gdy nagle typ ciął maczetą pięciu czy sześciu nygusów na kawałki, by dwie godziny później w jakiejś obleśniej budzie, bez najmniejszej żenady wsuwać stek. Wszystko z tym samym brakiem zainteresowania na ciemnej twarzy i beznamiętnym wzrokiem wpatrzonym w dal.
Doszło nawet do tego, że po całym tym handlu, kiedy wszystkich stres aż rozpierniczał, Saracen zasugerował, by przed wyjazdem odwiedzić cmentarzysko samolotów, które w Tuscon jest nie lada atrakcją. Na całe szczęście inni byli mądrzejsi i pomysł się nie przecisnął. Inaczej pewnie już by wisieli w rzeźni.
Saracen miał w połowie indiańską krew, ale nie zdradził, z jakiego plemienia pochodzi. Co dziwne, bo kolorowcy najczęściej są w kutas dumni. Prawdopodobnie był pokrewieńcem Hopi, ale nigdy nie powiedział tego wprost.
Jeśli chodzi o motor, nie był przesadnie gramotny. Kiedy należało się spiąć i przypierdolić w pedał, najczęściej obstawiał tyły, ale w maczecie nie znajdziesz większego kota. Prawa czy lewa ręka, jeden wuj. Chlastał upiornie. I gdyby miał trochę bardziej medialną mordę, mógłby trafić ze swymi popisami do telewizji. Mordę miał jednak więcej niż niepapuśną, więc na paradowanie przed dumnym okiem kamery jak na razie się raczej nie zanosiło.
Do południa zostało mniej niż pięć minut, kiedy w oddali dostrzegli zabudowania.
Link do części III: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=1713