Pięćset mil do domu — część IV
Link do części III: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=1713
— Wiadra krwi
I
Już z daleka dostrzegli, że ktoś wyszedł na zewnątrz. Wiwat spiął się i wsadził łapę pod siodło, ale przywódca pokręcił przecząco głową.
Jeszcze za wcześnie – zdawały się mówić jego brązowe oczy. – Na bycie skurwielami zawsze znajdziemy czas.
Koleżka ze stacji nawet na nich nie zerknął, jakby tuman kurzu nie robił na nim wrażenia. Zupełnie zero spinki. Tylko w kółko chodził i czegoś szukał. Wtedy spostrzegli, że nie wszystko jest z tym gościem w porządku.
Facet nosił szary T-shirt na ramiączkach, na którym w tym momencie krzepła krew. Przynajmniej z przodu. Gość był nieproporcjonalnie chudy do swego wzrostu. Wzrostu, który prawdopodobnie bez problemu pozwoliłby mu na zaglądanie przez okno pierwszego piętra. Do tego dyndające niczym gałęzie wyschniętego drzewa ręce. Każda długości przynajmniej czterech stóp. W jednej z nich, równie abstrakcyjnie podłużne palce ściskały młotek. Z prawego boku obcego wystawał nóż.
Ciszę rozerwał Ukrop.
— Kurwa. Podrzuciliście mi jakieś dropsy, kiedy srałem?
Dziwoląg stanął, jakby dopiero teraz ogarnął, że nie jest sam. Nie zakłóciło to jednak jego działań i po chwili ponownie zaczął chodzić i czegoś szukać. Wpierw zajrzał pod brezent zdezelowanego pick-upa bez kół, a później pod sam samochód. Następnie podważył ocementowany właz i przysiadł.
— Gdzie ty, Kanati?! — krzyknął do ciemnej dziury. — Kanati, tam?!
— Jezu — szepnął Bon Jovi. — Wpierw myślałem, że ten pojebaniec jest na szczudłach. Że jakiś cyrk tu zajechał.
— Kanati ukoi mały ból — wygłosił do wnętrza. — Szybki ból. Dla Malsuma i w jego imię. Kanati. Wiem, że ty tam.
Wiwat podrapał się po zapuszczonej brodzie.
— Kiedyś, po grzybach, uroiło mi się, że całą gębę mam z toffi. Wkrętka tak sugestywna, że naderwałem sobie, kurwa, prawe ucho. Ale to? Zbiorowy halun nie jest chyba możliwy?
— Nie — odparł Merlin. — Nie jest.
— Aaaa. Zły chowaniec! — wrzasnął chudzielec, wstając. Potem pogroził palcem i zaczął nerwowo krążyć nad dziurą w ziemi.
— Selu ranić pazury. Rozcinać. Rozpłatać. Szarpać. W imię jego szachrajów. Dla Malsum i w imię Malsum. Zły Kanati! Chowaniec!
— Co on odpieprza za teatr?
— Po mojemu, typ się przećpał niefiltrowanym pyłem. Takie rzeczy plus słońce są możliwe.
— Albo spierdzielił ze strefy pięćdziesiąt jeden — wtrącił B.J. — Jak kiedyś ten kolo z Roswell.
— Ja jebię. Czyli UFO?
— Nie wiem, Ukrop, ale patrz. On nie ma zielonego pojęcia, że tu jesteśmy. Cholerny zmutanciały pojebaniec.
Merlin nie podzielał tych myśli. Zwłaszcza ostatniej.
Był pewien, że są pod ciągłą obserwacją. Że stworek łypie na nich spod dziwnego łba. Tylko, póki nie wpierdzielają się do jego świata, ma ich głęboko w dupie. Wszystko w myśl starego, doskonale działającego układu: "Moje sprawy to tylko moje sprawy".
Kolejną porcję ciszy przerwał Wiwat.
— Dobra, jebać mutanta. Bierzem paliwo i jadziem!
— Chcesz odjechać?
— Nie, Polip. Usiądę w kucki i uklecę mu, kurwa, jakiegoś wiersza! Chryste. Przecież T-Rex depcze nam po kopytach. Nie pamiętata?
— Chyba, po piętach — sprostował Polip. — Mówi się: Deptać po piętach.
— Ciekawe czy będziesz tak filozofował, jak cię kiziory T-Rexa będą dzielić na części. Szefie, spadamy, czy jaki chuj?
Merlin oprzytomniał i już miał rzucić, że tak. Pewnie. Już się na to cudo napatrzyli i najwyższa pora uderzać w długą. Odwrócił się nawet, by owe słowa wygłosić i zamarł ze zdaniem w gardle. Oto bowiem dostrzegł coś, co w jakiś sposób spersonalizowało jego wcześniejsze obawy, a nienazwane do tej pory lęki znalazły imię. Stojący samopas rupieć Indiańca był na to żywym dowodem.
— Kurwa — zaklął czarodziej. — Saracen, znowu?
II
Kiedy Merlin pokapował się w sytuacji, Indianin stał już piętnaście jardów od chłopaka i przyczajony za winklem przybudówki próbował go nakłonić do opuszczenia kryjówki. Nic z tego. Wciśnięty pomiędzy beczkę a elektryczną skrzynkę dzieciak był przerażony.
Dostrzegł go natychmiast, kiedy tylko zrozumiał, że stwór go szuka. Po części dlatego, że wzrok w swym jedynym oku miał naprawdę niezwykły, ale głównie na poziomie intuicji. Saracen nigdy nie zgłębiał tego, czemu nieraz wie coś, czego nie wiedzą inni. Po prostu przyjmował to za fakt i z tego czerpał. Tak też było tym razem.
Chłopakowi napieprzało serducho i Indianina dziwiło, że poczwar nic nie wyczuwa. Już pomijając fakt, że w swojej marnej kryjówce był doskonale widoczny. Zapachy, jakie dzieciaczyna wydzielał, każde żyjące stworzenie powinno wyczuć bez trudu. Tego rodzaju wiatr odbijał specyficzne feromony i wystarczało się jeno dobrze zaciągnąć, by je pochwycić.
W każdym razie Saracen czuł wkurzenie, bo wydawało mu się, że powinien to stworzenie kojarzyć. Znać je. Na swój, nie do końca odgadniony sposób, było mu ono znajome. Każdy ruch jakby wcześniej widziany. A słowa, zwłaszcza one, zasłyszane.
Niestety. Ten, co mu rurą przypieprzył, musiał chyba trafić w cholerną skrzynkę skupiającą fakty i wydarzenia. Z reguły życie nie odstawiało żadnych hec, jednak trafiały się dni, że jeszcze przed południem chłopaki musieli mu przypominać, co też jadł na śniadanie lub czemu ma łapy we krwi. Takie kalendarzowe kartki koloru mleka nie napawały szczególnym entuzjazmem.
Ale nie miało teraz znaczenia, czym jest chuda istota, ani jaką rangę mają wypowiadane przez nią słowa. Nie miał znaczenia jej nieprawdopodobny wzrost ani to, że zupełnie nie zwraca uwagi na tkwiący w swym ciele nóż. Ważne natomiast było, że kiedy tylko dzieciaka znajdzie, rozszarpie na kawałeczki i to zupełnie nie zważając na nich wszystkich.
Tylko że na pewne sprawy (takie jak: rozrywanie dzieci i rozrzucanie ich części po całym polu) Indianin był szczególnie uczulony. I, mimo że nie do końca wiedział, co tak naprawdę chce zrobić, zsiadł z motoru i ruszył. Wraz z jego krokami szansa na bezkrwawy dzień uleciała ku słońcu.
III
Trzykrotnie szeptał, lecz dzieciak nie reagował.
Albo nie słyszał, albo za bardzo się bał. Może po prostu nie wierzył, że ktoś z tak pokiereszowaną jałopą może mieć czyste intencje. Saracen o relacjach z dziećmi nie wiedział wiele. Szepnął więc po raz czwarty i głośniejszy.
Powiodło się po całości. Tym razem usłyszeli go obaj.
Chłopak się zdecydował i wyskoczył ze swego gniazda jak kociak z pieca, rozrywając o coś podkoszulek. Chyba szacował czy nie rzucić się pędem przez pustynię, ale tylko dobiegł do Indianina i stanął za jego plecami. Potargany, osmolony, a przede wszystkim po całości przerażony.
Poczwar też nie próżnował i momentalnie ruszył w jego kierunku, dając mu dwie sekundy, by zrobić ruch.
— Wypier-dalaj! — warknął Saracen, oddzielając chłopaka od maszkary. Kątem oka dostrzegł, że dzieciak zmarniał, kuląc się mocno w sobie. Zupełnie jak mały jeżyk, gdyby go kujnąć ostrym końcem patyka.
Poczwara wyhamowała sprint, ale wciąż szła, więc Saracen sięgnął po maczetę. Reszta chłopaków już zeskoczyła z motorów.
— Eee, pojebańcu — dało się słyszeć z tyłu — kuniec tego ganiania. Zrobisz jeszcze kroczek do mego ziomka, a przefiltruję ci cybuch! Kumasz to?
Podziałało. Tamten się odwrócił i rozejrzał, a widząc półkole jawnie wrogich mu istot, wykrzywił ryj. Potem przemówił. Pierwszy raz nie do siebie:
— Kanati musi trup, wy gupie człeki. Kanati i Selu. Dla i w imię Malsum. Teraz iść!
Herszt wysunął się naprzód.
— Wysoki Jasiu, przestań się, kurwa, wygłupiać. W tej chwili w twoją mordę mierzy pięć pistoletów, a i to jest ledwie dziesięć procent przy maczecie, która czeka za tobą. Jeśli chcesz zobaczyć, jak tam miewa się jutro, to przybastuj.
Dryblas zmierzył go wzrokiem.
— Gromowładne mnie wysłali, bo pierwsza i pierwszy to błąd. Wolna wola, błąd. Pierwszy strączek fasoli, błąd. I pierwsze słońce. Ja naprawiam. Kanati i Selu, błąd.
Merlin przeczuwał, jak to się zakończy. Wymienią może jeszcze z trzy uprzejmości, a potem ktoś zapalczywy strzeli chudemu w pysk. Zbyt długo już siedział w tej branży, by jeszcze pokładać wiarę w jakichś pseudohippisowskich rozwiązaniach. Za góra czterdzieści sekund będzie po sprawie. Tamten nie spasuje, a kiedy ruszy, chłopaki nie utrzymają ciśnienia i go rozpieprzą. Ziemia zbyt twarda, by jeszcze kopać w niej doły, więc zostanie wyżeruchą dla sępów. Scenariusz prawdopodobny.
Mimo wszystko spróbował jeszcze raz.
— Posłuchaj. Naprawdę nie wiem, co ten chłopak ci zrobił. Nie neguję twoich pokrętnych racji. Wiem też, że w dzisiejszych czasach wszystko staje na głowie i dzieciaki są często gorsze niż krosta na czubku chuja. Mamy bardzo dużo własnych spraw i raczej nie zwykliśmy się wpierdzielać jeszcze w cudze. Jednak cokolwiek ci ten mały wywinął, ganianie go, kurwa, z młotkiem to przesada. Może, gdyby miał lat dwadzieścia, a nie dziesięć, dwanaście, olalibyśmy to wszystko ciepłym moczem i pozwolilibyśmy ci go tu na miejscu zakatrupić. Ale popatrz na niego. Połowa rzeczy, jakie robi, są pierwsze w życiu. Chyba, cokolwiek zmalował, można to załatwić jakoś inaczej, nie? Rozpieprzenie mu głowy młotem do ubijania kotletów to dosyć radykalne rozwiązanie.
Potworek splunął.
— Kanati błąd i Selu takoż błąd. Malsum, imię tego, co mówi na tak. Ja ręka jego spraw. Basta!
— Próżny twój trud, szefie. Ten kolo wylazł z epoki, gdzie dopiero węglem szkicują koło. Nie skuma takiej mądrej pogadanki. Wywalmy w nim dziurę i jedźmy.
Herszt zgromił Wiwata wzrokiem i ten chwilowo odpuścił. Sądząc jednak po minach pozostałych, w pokojowe rozwiązanie konfliktu nie wierzył nikt.
— Widzisz tego koleżkę? W tamtym miesiącu odpierdolił sprzedawcę, bo mu źle wydał resztę z dwóch hamburgerów. Aż się cały świeci, by cię odjebać. Nie wiem, czemu. On chyba po prostu taki jest.
Ta część historii nie była akurat prawdą, ale przed nadciągającą egzekucją Merlin chciał mieć pewność, że spróbowali wszystkiego. To coś jak chemia u typa, co to go rak już opierdzielił w połowie. Każdy wie, że nic to typowi nie da, ale chociaż sumienia będą czystsze.
— Więc jak? — ponowił pytanie, swym najbardziej pojednawczym tonem. — Jak będzie, mój ty nietypowy przyjacielu? Będziesz umiał odpuścić?
Chwilę później zrozumieli, że nie umiał.
IV
Wszystko wydarzyło się szybko i o wiele bardziej pojebanie niż zazwyczaj.
Od początku było w zasadzie pewne, że tego rodzaju fanatycznego uporu nie będą w stanie ujarzmić nawet najbardziej barwne ze znanych słów. Przekonywania, zapewnienia, czy inne prośby i groźby nadawały się do potrzaskania o kant dupska. Jakiekolwiek pojednania i kompromisy zupełnie nie rokowały. Ich stanowiska były po prostu zbyt odległe.
Czarodziej nie wierzył w Stwórcę, ale na wszelki wypadek go szanował. Uważał, że gdy nadejdzie moment, kiedy już będzie musiał się zawijać, nie zaszkodzi chociaż takie małe coś. A nuż niebo istnieje i wtedy co? Chyba lepiej leżeć z dupami na plaży i walić wódę bez kaca, niż się gotować w jakiejś jebanej balii do rytmu przebojów Abby?
Więc Merlin Boga szanował. A jako tako, szanował i każde życie.
Jeśli nie musiał, nie rozjeżdżał skorpionów. Nie ucinał paluchów za to, że ktoś się tylko krzywo na niego spojrzał ani pod żadnym pozorem nie gwałcił kobiet. Choćby i tych, które były tak naszprycowane, że można było wylądować w ich dupach wahadłowcem i nazajutrz nic by nie zajarzyły. Inni jak najbardziej. On nie.
Nawet za czasów swego najbarwniejszego żywota w Afgańskich górach Hindukusz nie splamił się wymuszeniem usług seksualnych na miejscowych. Ni wuj. Do tego typu zachowań miał ostry awers.
Oczywiście bycie przywódcą to ciągłe balansowanie. Nie wystarczy tylko dryg do małych wałków. Czasem trzeba zagryźć wargi i patrzeć, jak jakiś pastuch otwiera się na współpracę pod naporem palnika albo wariuje od pajęczego jadu dostarczanego bezpośrednio od tarantul. Bywają momenty, że trzeba umieć odpuścić i pozwolić reszcie bandy spuścić emocje z kija albo samemu nawet kogoś zaszlachtować.
Wszystko musi mieć jednak uzasadnienie. Jakiś sens. Sama przewaga liczebna czy wredny nastrój nie upoważnia, żeby, kurwa, gnębić innych. Świat może i zapierdziela tym pojebanym ekspresem szaleństwa i upodlenia, ale Oil Brothers nim nie jadą. O nie. Nie, kiedy on trzyma ster.
Toteż, mimo beznadziejnej sytuacji, Merlin wierzył, że może bydle ustąpi. Policzy ich, jeśli umie i skuma, że ma przed sobą szóstkę zakapiorów, którzy aż się palą do mordowania. Może to przemyśli i spasuje. Wrzuci, kurcze, na luz.
Takie miał Merlin nadzieje. Tak by chciał. Ale nic takiego się nie stało.
On nie ustąpił. Oni się nie cofnęli.
Link do części V: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=1773