Pięćset mil do domu — część VI
Link do cżęści V: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=1773
— W palącym słońcu
I
Stali tak z dobrą minutę, słuchając narzekań głowy, jej gróźb oraz wyrzeczeń, no i pierdzielenia o Kanatim. To nic, że nie łączyła się z ciałem nawet jedną niteczką. Nie przeszkadzało jej to nadal mieć pretensji i obiecywać wyrównania rachunków.
W końcu poziom szaleństwa osiągnął taki pułap, że nie szło dalej wyrobić. Merlin skinął głową na Saracena. Ten przekazał dzieciaka Polipowi, a następnie przepołowił łeb na dwoje. Nastała cisza.
— A więc, kurwa mać, co? Terminator? Mały, jak ty się w ogóle nazywasz? John Connor?
Chłopak nie odpowiedział. Oczy zaszły mu łzami i wyglądało na to, że całe zajście zaczyna go z wolna doganiać. Wcześniej, walcząc o życie, działał na poziomie instynktu i nie miał czasu pomyśleć. Teraz wszystko wracało. Wspomnienie tego, że coś próbowało go zabić, zapewne właśnie torowało sobie drogę do wnętrza jego nastoletniej głowy. Merlin był pewien, że umości sobie w niej gniazdo na tyle głęboko, że już się nie da wykurzyć, a w przyszłości przepoczwarzy w traumę. Być może dla dzieciaka byłoby lepiej, gdyby naprawdę ominęli to miejsce.
Gdyby tak się stało, już pewnie byłoby po sprawie. On leżałby martwy, a oni uniknęliby spotkania z czymś, co za chuja nie daje się wytłumaczyć.
A tak? Zabawili w tym pierdolniku dwadzieścia minut. Dość, by dojechać do Wiston. Czas zapierdziela, a oni tylko stoją i narzekają, zamiast spakować dupska i ruszać w drogę. Nie ma co, to się naprawdę może skończyć katastrofą.
Tymczasem na pierwszy plan ponownie przebił się Wiwat.
— No powiedz, mały. To, cośmy ubili, to był robot, nie? Terminator?
— Uspokój się i zobacz lepiej, jak wygląda Jimmy. Jeden kutas, co to było za ścierwo.
— Jak, jeden kutas, szefie? To istotne. Odcięte łby nie gadają. To musiał być, kurcze, robot.
— Też tak uważam, wodzu. Bo jak nie robot, to co?
— Cokolwiek by to nie było, od chłopaka się tego nie dowiemy. Spójrzcie na niego. Bardziej trzyma Polipa niż Polip jego. Tracimy czas, a Jimmy'emu już zleciało z ćwierć galona krwi. Weźcie się, kurwa, w garść i go opatrzcie!
Ukrop pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć, że na takie rzadkie gówno na pewno nie da się nabrać. Ruszył jednak z miejsca i przykląkł przy B.J. Jimmym.
— Jeszcze oddycha — stwierdził.
— Świetna diagnoza, doktorze. To może wyciągnij bandaż i opatrz go z łaski swojej! A ty mu pomóż! Dość już czasu nam zeszło.
— To na sto procent robot — podsumował własne myśli Wiwat. — Przewody zamiast żył i żółta krew. Niech mi kindybał uschnie, jeśli to nie była jakaś pojebana maszyneria. Niech już więcej nie rucham.
— Zaraz porządnie mnie wkurwisz tym pieprzeniem. Robot, czy co tam jeszcze, jeden wuj. Mamy pół godziny opóźnienia i tylko patrzeć jak zaraz się tu zlezą jakieś męty. Czymkolwiek był ten dziwoląg, jest już po nim. Jeśli musisz o tym ciągle rozmyślać, rób to w czterech ścianach swego pustego łba. A teraz pomóż Jimmy'emu!
— Dobra, dobra. Już idę — odparł Wiwat, również stając przy rannym. Widać jednak było, że coś mu nie daje spokoju. — To nie na mnie trza się boczyć, szefuńciu. Nie ja tu chciałem zajeżdżać. Mówiłem, żeby pierdolnąć w długą, a nie se dokładać roboty. Mieliśmy cisnąć w pedał, jak stało w planie, a nie skręcać na jakąś ochujałą stacyjkę. Jak byśta mnie posłuchali, to całe gówno by się nie wydarzyło. Byśmy se, kurwa, żyli we własnym świecie, gdzie wszystko ma ręce i nogi. I gdzie cię nie opierdala odcięty czerep. B.J. by nie oberwał.
— Benzyyny by zbrakłoo. Choupak by już nie żył.
— Buhu-uhu-huhu, Saracen. A chuj z nim. Co się takie miękkie faje porobiliście? Może w ogóle oddajmy całą kasę na jakiś szpital albo wrzućmy do pobliskiego kościoła?! Ludziska drogie, tyraliśmy na ten szmalec pół roku, a tera się to wszystko rozpiernicza przez jakiegoś cholernego szczyla, którego chciał ujebać terminator. I nie mówta, że to moja wina, bo ja, do kurwy nędzy, chciałem jechać. Mieliśmy palić gumę i mielić mile pod kołem, a nie skręcać do jakiegoś pojebnikowa. A tera ło... Moja, kurwa mać, wina.
— Przeudrzeźniasz mue?
Czerwonoskóry położył dłoń na klindze długiej maczety. W odpowiedzi Wiwat wsadził łapę pod kurtkę.
— Niech mnie kutas pedała obudzi w nocy, jeśli pragnę z tobą zwarcia, wielki wodzu. Wiem, co umiesz. Ale stoimy tera ze cztery jardy od siebie i za chińskiego luda nie zdążysz do mnie podlecieć. Serce mi krwawi, że tak się wszystko zjebało i brat nastaje na brata, ale swojego, kurwa, zdania bronić będę. Wiem, że jestem dla was niewygodny, ale pamiętajta, jak już nieraz bywało. Jak parę razy była trwoga, to co? Do kogo żeśta przyleźli? Wiwat, zrób to, zrób tamto. Wiwat, utnij pastuchowi łapę. Wiwat, tamten brudas dalej nie chce gadać. Wyjmij mu oko. Co, nie pamiętacie? Tylko, jak się tera pojebało, to moja wina, tak? Nagle ja diabeł? Tylko że na mój gust, to wina tego, jak ten stworek wołał, tego Kanati. Jeśli trzeba z nim porządek zrobić, żeby wszystko znów miało ręce i nogi, to ok. Wiwat się może ubrudzić.
— Jezu — stęknął Polip, jakby dopiero teraz wybudził się z letargu. — Głowa do mnie mówiła.
— Chyba do wszystkich — odpowiedział Ukrop. — Też słyszałem, że mamy ponoć przesrane, ale nie pamiętam, żeby czerep jakoś cię specjalnie faworyzował. Z imion padały jedynie Kanati, Selu i jakiś Mulstua. Nie usłyszałem, żeby mówił Polip.
Motocyklista nie zrozumiał szyderstwa. Spoglądał tylko wokół, jakby wszystko było dla niego nowe. Wyglądało na to, że jest z nim dużo gorzej, niż z dzieciakiem, który zaczął nabierać już kolorów.
— Co się stało z B.J'em?
— Pytanie za sto osiem punktów — odparł przywódca, po czym zwrócił się ponownie do Wiwata. — I jak będzie, pieniaczu? Spuściłeś kulę z wątroby czy dalej mamy zamiar stać i tak to ciągnąć? Sytuacja się ociupinę pogmatwała, a my, zamiast starać się dojść w tym całym syfie do ładu, drapiemy się jak podtapiane koty. Może przybastujemy na razie te wszystkie kłótnie i przeniesiemy naszego ziomka w jakiś cień, zanim to cholerne słońce nie przemodeluje mu japy na czekoladę? Co ty na to? Możemy się tak dogadać?
Dopiero wtedy dotarło do Wiwata, że ma przeciw sobie ich wszystkich. No, może poza Polipem, który ciągle był jakiś nieobecny. Reszta grupy jednak wyglądała na wrogą. Skalkulował wszystko i poukładał skrupulatnie pod czaszką.
— Jasne, szefie. Przepraszam. Kurwica mnie ciśnie, bo nie do końca umiem skumać, co się stało, ale masz rację. Już nie robię kłopotów. A jeśli trzeba zostać sekundę z małym, idźta po prostu na spacer. Jak zwykle dam sobie radę.
Wtedy wydarzyło się coś, czego nikt się w zasadzie nie spodziewał, a dwóch dotychczas niemych bohaterów tego aktu zabrało głos.
— Nie nazywam się Kanati tylko Bix — oznajmił chłopak całkiem normalnym głosem.
— Woooody — wystękał ranny.
Link do części VII: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=1861