TW #2 – Mojra (1/2)
Postać: Krawiec rozprutych ciał
Zdarzenie: Szybka akcja w metrze
______________
Odkąd pamiętam, przerażało mnie podziemie – ciasne, zamknięte przestrzenie, posiadające ograniczoną ilość dróg na zewnątrz. Unikam piwnicznych knajp, kopalni udostępnionych dla turystów, metra. Odprysk fobii. W budynku można wybić okno. Mogą cię wyciągnąć przez balkon, dach, w dowolny sposób. Zawsze istnieje jakaś możliwość ucieczki. Pod ziemią jest inaczej. Na wsi, na której spędziłem dzieciństwo, najstraszniejsza była piwnica w stodole stryja. W dawnych czasach tak właśnie mówiono na brata ojca. W czasach, w których ludzie używali ciemnych, głębokich i wilgotnych piwnic do przechowywania plonów. Pamiętam bardzo dokładnie rozmieszczenie tego budynku. Posadzka stodoły miała dwa poziomy, piwnica znajdowała się po prawej, tam, gdzie wylewka była ciut wyżej. Uskok wykorzystano na okienko – mały, prostokątny otwór, przez który zsypywano na dół ziemniaki. Boże, do dziś niemal czuję ten stęchły zapach... Stryj nie żyje. Jego żona również. Rodzice zmarli dużo wcześniej. Sąsiedzi, których twarze mimo upływu lat potrafię dokładnie odtworzyć w pamięci, w przeważającej większości również zabrali się w podróż bez powrotu. A ta stodoła wciąż jest. Stoi dokładnie w tym samym miejscu, co trzydzieści lat temu. A nawet więcej – pięćdziesiąt, sześćdziesiąt, Bóg jeden wie, w którym roku wylano pod nią cement. I piwniczka również. Być może nawet w kącie po prawej stoi beczka na kiszoną kapustę. Ziemniaki wrzucano od razu po wykopaniu, zapach gruntu wydawał się wtedy taki świeży. Gdy mijały miesiące, zmieniał się, wilgotniał, pleśniał. Najgorzej w okresach deszczu – październik, listopad. Potem grudzień i styczeń mroziły świat. Cały mój wielki-mały-świat. Stryj okrywał warzywa różnymi szmatami, płachtami, cokolwiek miał pod ręką, byle by nie umarzły. Piwnica była kwadratowa, głęboka i cuchnąca. Schodki natomiast strome, ale najgorzej, absolutnie najgorzej wspominam wejście. Z posadzki stodoły, tuż obok okienka pełniącego funkcję zsypu, łypał na człowieka drewniany właz. Trzeba było zanurzyć wskazujący palec w mały, okrągły otworek, żeby podnieść tę dosyć ciężką konstrukcję. Wchodził tylko jeden, a te poziome "drzwi" były cholernie ciężkie. Żadnych klamek, otworek i solidny, metalowy haczyk, na który zamykano piwnicę. Zawsze zastanawiałem się – po co? Po co zamykać ją od zewnątrz, skoro właz jest ciężki, więc sam się nie otworzy. Żeby natomiast uniemożliwić wejście, to i tak trzeba by użyć kłódki. No chyba, że ktoś byłby wewnątrz, wówczas haczyk nabierał zupełnie innej perspektywy...
Tamtego dnia zszedłem na dół z wiaderkiem i poleceniem ciotki, żeby przynieść kartofle. Spieszyłem się okrutnie. Nie chciałem spędzić w tym miejscu ani jednej zbędnej minuty. Niemalże zbiegłem po stromych schodkach i ledwie kilka bulw zdążyło łupnąć o dno wiaderka, kiedy dużo cięższy dźwięk przygniótł mnie od góry. Pierwsza myśl zakładała, że w pośpiechu źle oparłem właz i opadł z powrotem. Runął wręcz! Wspomnienie z rodzaju tych, którym towarzyszy bezwiedny, nerwowy tik. Wiaderko wypadło z ręki, plastik pękł, ziemniaki poturlały się w stronę wielkiej hałdy własnych kopii. Pomyślałem wtedy, że wszystko dąży tu do ustalonego porządku i że zaburzyłem jakąś wyimaginowaną niezmienność tego miejsca. Właz ma być zamknięty, a ziemniaki w kącie. Jedna jedyna, stara, okurzona żarówka dawała naprawdę marne światło. Patrząc po skosie na przeciwległą ścianę, można było zobaczyć o wiele więcej, niż faktycznie prezentowała. Projektor wyobraźni rzucał na nią doprawdy wyszukane slajdy. Spanikowałem i jak przeważnie w takich sytuacjach – zacząłem biec. Mało nie połamałem nóg na tych stromych schodach, byle tylko wydostać się jak najszybciej. Naparłem obiema dłońmi na wilgotne drewno. Czy to możliwe, żeby było aż tak ciężkie? Jakoś je przecież otworzyłem, jednym palcem! A teraz nawet nie drgnęło. Ani jeden pieprzony centymetr, ani pół! Kolejna porcja użytej siły spowodowała, że się poślizgnąłem. Kolano przywitało stopień, ból rozlał się gorącym płomieniem. Panika nie pozwoliła na chwilę słabości. Podniosłem się i znów popchnąłem płaską powierzchnię z całej siły w górę. Przez nozdrza wdzierała się wilgoć i pleśń. Jakby całe wnętrze nagle zapragnęło atakować. Jakby chciało mnie więzić i przepędzać jednocześnie. Intruz i łagiernik. I wtedy spłynęło zrozumienie. Haczyk! Wchodził dość ciężko, nie mógł wskoczyć sam... gdzieś z tyłu głowy majaczyły stłamszone strachem resztki logiki. Z taśmy dedukcji schodziły kolejne pytania. Kto? Kto mógł to zrobić? Kto był w pobliżu? I przede wszystkim – po co? Przecież się świeciło, przecież otwarty był właz, więc oczywiste było, że ktoś jest w środku. Źle go otworzyłem, niestarannie oparłem o ścianę i opadł sam, albo... albo... "o Boże stąd nie ma ewakuacyjnych wyjść!" albo ktoś specjalnie zatrzasnął ten właz! Ktoś chciał mnie wystraszyć... nie... niemożliwe! A potem założył haczyk. Oblało mnie gorąco. Zawołałem nieśmiało: "Hej... jest tam kto?".
*
Zamknięty w piwnicy stryja spędziłem pięć godzin. Ciotka uznała, że ją olałem i pobiegłem gdzieś na wieś bawić się z dziećmi, więc nawet nie sprawdziła. Haczyk był założony, nikt się nie przyznał i nikt więcej nie wrócił do tego tematu. Stwierdzili, że nie w głowie im głupie żarty. Mówili, że to pewnie jakieś dziecko ze wsi. Dziecko ze wsi musiałoby tam koczować i liczyć na przypadek, że akurat wejdę do środka. Nie drążyłem. Nie dociekałem jak to możliwe, że mimo iż w domu było kilka osób, nikt nie usłyszał wołania i płaczu. Od tamtego dnia zdecydowanie nie lubię ciemnych, ciasnych, podziemnych miejsc.
*
Nigdy nie jechałem metrem i nie uważałem, aby było w tym coś dziwnego. Gdybym nie podróżował autobusem albo pociągiem, wówczas można by uznać to za anomalię. Nie ma takich ludzi. Ale metro... Inez uparła się jednak, że muszę koniecznie spróbować. Szliśmy na stację ulicami oblanymi lipcowym ukropem. Mijający nas ludzie wracali z pracy, robili zakupy albo po prostu spacerowali. Popołudniowa codzienność w odcieniu sielanki. Tak właśnie wtedy pomyślałem. Poczułem, jak czas zwalnia. Ulotny moment, w którym człowiek wyłapuje mililitry szczęścia w postaci zawiesiny gdzieś wokół, w atmosferze. Czasem analizuję, czy to był znak. Ostrzeżenie. Wiecie, to takie metafizyczne, ulotne poczucie, że jest po prostu dobrze, wokół, wszędzie, na świecie. Jakaś ciemnowłosa kobieta kupowała lody włoskie dla dzieci podskakujących obok z radości. Po drugiej stronie ulicy, tam, gdzie miejski zgiełk częściowo zanika na linii parku, ubrany na sportowo facet w średnim wieku biegł, ściskając w prawej ręce smycz. Labrador dzielnie i entuzjastycznie dotrzymywał mu kroku. Starsza pani z siatką zakupów płaciła za coś przy kioskowym okienku. Rejestrowałem absolutnie wszystko łącznie z kroplami potu na skroniach Inez. Miała beztroski uśmiech. Takie uśmiechy powracają w snach. Dokładnie takie. Jakby był skonstruowany i wywołany właśnie po to, by go zapamiętać i odtwarzać później, budząc się zlanym potem o trzeciej nad ranem. Zapytałem, czy ma ochotę na loda włoskiego. Jakbym podświadomie chciał zatrzymać jeszcze kilka chwil. Odpowiedziała, że potem. Zeszliśmy więc na dół.
Link do części 2: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php