Pięćset mil do domu — część VIII
Link do części VII: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=1861
III
Cud się nie zdarzył i stan rannego nie uległ nagłej poprawie. Przywódca więc postanowił, że przynajmniej do wieczora tu zostaną. O dziwo, odwieczny krzykacz tym razem nie protestował, choć Polip bardzo na to liczył. Mógłby nawet wesprzeć tego przygłupa, gdyby tylko ruszyli stąd w cholerę.
Niestety. Wyglądało na to, że nagle wszyscy mają jeden charakter i przemawiają tym samym, pieprzonym głosem. Żadnych sprzeciwów i tarć. Dosłownie, jakby z zabijaków o wysoce indywidualnym podejściu do stylu życia przeistoczyli się w mormońską rodzinę dętych frajerów i wszyscy byli żonami jakiegoś frędzla, żyjąc ze sobą w harmonii i zrozumieniu. To się naprawdę nie mogło dobrze zakończyć.
Tak Polip myślał, ale w przeciwieństwie do Wiwata i Ukropa wiedział, kiedy gadka nic nie wskóra. Przystał więc na układ, nie zdradzając, że cokolwiek wie o ciałach. Nie musiał. Merlin nie zamierzał nic ukrywać.
Kazał Saracenowi zabrać chłopaka na bok. Potem rzekł:
— Powiem wam w skrócie, co też siedzi na rzeczy, ale pod żadnym pozorem nie przerywajcie. Nawet jeśli jakieś nagłe, mega ważne pytanie będzie wam wypalać dziurę w dupie, nie ważcie mi się, kurwa, wbijać w słowo! Kiedy skończę, możecie pytać do woli, lecz nie wcześniej! Ciężko jest ten temat poukładać, więc naprawdę weźcie to sobie do serca. Ukrop, Wiwat, Polip. Rozumiemy się?
— Słowo skauta — burknął Wiwat, ponownie demonstrując swój niekompletny uśmiech. — Będę cicho jak mysz.
— Ukrop?
— No pewno, szefie. Dyć ja spokojny jestem jak króliczek obsypany marcheweczką. Zresztą tak ładnie prosisz, że nietaktownie byłoby ci odmówić. Już zamykam buzię na kłódeczkę.
Przywódca jeszcze zerknął na Polipa. Nie, żeby akurat z jego strony spodziewał się jakichś zajść. Po prostu nie chciał, by tamci pomyśleli, że jest w jakimś stopniu faworyzowany, bo później na niego wsiądą i znowu nie będzie spokoju. Poczekał zatem cierpliwie, aż Polip się zreflektuje.
Nie doczekał się.
— Polip. Dociera do ciebie, co mówię?
— Tak — odrzekł szybko zakapior. — Jak najbardziej.
— Git. Zatem słuchajcie.
IV
— Ja tak w kwestii technicznej — wtrącił Wiwat, kiedy wyłapał w miarę przydługą pauzę. — Czy już można coś mówić?
Herszt skinął.
— No więc, ten, tego... — rozpoczął, drapiąc się po zaniedbanych włosach, które uważał za dredy. Jeden paluch strasznie się w nich zaplątał i przez dłuższą chwilę nie chciał wyjść. Kiedy się wyswobodził, zakapior wznowił myśl. — Taaaa... Więc, co by tu... Może, na początek: Ożeż kurwa, że go w dupę mać. Może być?
— Śliczne — odparł przywódca. — I zarazem bardzo merytorycznie. Jeszcze coś?
— Chwilowo mam tylko to.
— A reszta? Jakieś inne, równie światłe, przemyślenia?
— Ile tam jest tych ciał?
— Nie wiem, Ukrop. Osiem albo piętnaście. Mówiłem, że w większości są w kawałkach. To nie jest inwentaryzacja dla Walmartu, by ich teraz liczyć i segregować. Przyjmijmy po prostu, że sporo.
— Merlin, bez nerwów. Pytam, bo jak wpadniemy, pewnie trafimy na krzesło. Jeśli nas na miejscu nie odpalą.
— I myślisz, że liczba trupów wpłynie na ich decyzję?
— Z całym szacunkiem, szefie, ale nie powinniśmy się tu zatrzymywać. Bo ja wiem. Za bardzo stoimy przy trasie.
— To pierdolona stacja, drogi Polipku. Gdzie ma stać?
— Spokojnie. Mówię tylko, co myślę.
— Więc chyba ci to myślenie kijowo idzie, bo nie uwzględniłeś Jimmy'ego. No chyba, że uwzględniłeś. Ale jeśli w sposób, o jakim myślę, to lepiej wybij se ze łba, bo wejdziemy na bardzo cieniutki grunt. Rozumiesz mnie?
Polip bardzo długo dobierał słowa, czując, że przez nieroztropną wypowiedź prawie się wpieprzył pod tira. A jeśli w tym całym szaleństwie był czegoś pewien, to tego, że z hersztem bandy nie chciał mieć żadnych zatargów.
Ukrop i Wiwat to tylko pustynne ścierwo, które więcej ryczy, niż mleka daje, ale czarodziej to zbyt wysoka półka, by udeptywać z nim glebę i wyleźć cało. Być może nawet gorszy od Saracena.
— Niczego nie sugeruję, a już na pewno nie zostawienie B.J'a. Mówię tylko, że powinniśmy rozważyć przeróżne opcje.
Wiwat wyszczerzył zęby.
— Ukrop, patrzajże go. Szefuńcio ściągnął groźnie brew i już się zesrał. Aśmy se luda do kompanii dobrali.
Ukrop nie był od Wiwata mądrzejszy, ale miał jedną cechę, której temu drugiemu brakowało. Był taktowniejszy.
— Chciałbyś coś dodać? — zapytał Merlin. Głos miał spokojny i cichy, ale to właśnie zwiastowało kłopoty. Wiedział o tym Ukrop i wiedział Polip. Niestety nie wiedział Wiwat.
— W zasadzie chcę — odparł motocyklista, zupełnie nieświadom kolizyjnego trybu, w jakim właśnie rozpoczyna uczestnictwo. Bezchmurne niebo kontrastowało z zaczerwienieniem jego spieczonej twarzy, a niedbała poza wyluzowanego straceńca zapewne miała mu dodać pewności siebie, ale wszyscy wiedzieli, że nie dawała. Tak samo jak wciśnięte w kieszenie przetartych jeansów ręce wcale nie nadawały mu luzu. Co najwyżej opóźniały reakcję na postawienie gardy, gdyby nagle zaszła taka potrzeba. Nic to. Dalej zgrywał twardziela. — Uważam, że na poważniejsze akcje powinniśmy lepiej dobierać ludzi.
Herszt podszedł na odległość dwóch jardów i niemal każdy wiedział, co to oznacza. Polip profilaktycznie się cofnął, odwracając wzrok w kierunku drogi. Ukrop zaś, wiedząc, że ryzyko jest już stanowczo zbyt duże, przestał dawać kumplowi znaki i również odsunął się na bok. Wiwat nie skojarzył nic a nic.
— Lepiej dobierać ludzi, tak? — powtórzył wódz, zatapiając palce we własnej brodzie. — No, ale, cholera, jakich? Pełno jest przecież mętów i zakapiorów, którzy za ćwierć dolara gotowi cię utopić w łyżce wody. Wyruchać cię. Jak odróżnić jednych od tych drugich? Poznać, kto jest w porządku, a kto jest tylko zwykłym paparuchem?
I wtedy nagle, trach. Stało się. Wiwat zrozumiał, co tak naprawdę się dzieje albo czego za sekundę będzie częścią. Spiął mięśnie i wyprostował ciało, zaś durny uśmiech w moment zjechał mu z gęby.
— Ja tam, szefuńciu, nie wiem. Nie moja brocha. Jestem na to ociupinę zbyt krótki.
— Nie no, Wiwat. Spokojnie — rzucił przywódca, skracając dystans o krok. Zrobił to instynktownie, zupełnie nie mając pojęcia, że w niektórych bliskowschodnich systemach walki takie zachowanie nosi specjalną nazwę i ma na celu przejście z pozycji L, gdzie nie da rady zadać ciosu przed skróceniem dystansu, do pozycji M, gdzie taki cios jest już do wykonania. Kiedy taka akcja następuje, nawet ktoś inteligencji polnej myszy winien zachować ostrożność i przyjąć pozycję obronną. Tymczasem dłonie Wiwata ciągle były w kieszeniach. — No co tam, kołodzieju? Zmogło cię? Zawsze masz przecież mądrość do wygłoszenia. Nawet kiedy się tego od ciebie nie oczekuje, czyli, do kurwy nędzy, prawie zawsze. Śmiało. Podziel się.
Wiwat rzucił okiem na Ukropa i od razu skumał, że został sam. Pod niezbyt rozbudowanym płatem czołowym mignęły mu tylko dwie opcje.
Jeden. Zachować się jak jakaś miękka faja i przybastować, licząc na to, że Merlin się opamięta. Albo dwa. Podążyć dalej tą dróżką i czekać na rozwój wydarzeń?
Wybór był oczywisty.
— Po jakiego grzyba to pierdolenie? Chcesz mnie zastraszyć? Obaj wiemy, że dowodzenie tym burdelem to nie mój konik. Ja tu jestem od poważniejszych zagwoztek, a nie od kombinowania, co i jak.
— Taaak? Więc od czego tu jesteś?
— Co?
— Do czego jesteś potrzebny?
Wiwat osłupiał. Jego osadzone zbyt blisko wielkiego nosa oczy to błądziły, to ociekały wściekłością. Zapowietrzył się i zakrztusił. A dyszał tak, jakby przed chwilą zaniósł pół Brooklyńskiego Mostu do skupu złomu. Trochę mu zeszło, zanim się w końcu ogarnął.
— Jak, do czego? — wydusił. — Merlin, jeśli chcesz mnie wyjebać z interesu przez durną sprzeczkę, to lepiej się jeszcze zastanów, bo to, kurwa, już przestało być śmieszne!
— Pytam, od czego jesteś? Jakie są twoje supermoce, że wciąż się z nami kołyszesz? Co też takiego oryginalnego do nas wnosisz?
— Kurwa. Choćby to, że jak trzeba komuś odpiłować łapę czy popracować z jebanymi obcęgami, to nie pawiuję na chodnik. Może być?
— Aha... Znaczy, jesteś ten twardy? Prawdziwy Jasio zakapior, co nie zna strachu? Dobrze kombinuję, Albercie?
Przeszedł koło nich Saracen, prowadząc chłopca. Poza Ukropem, który naprawdę nie chciał, by jego jedyny kumpel narażał się na gniew herszta, nikt tego faktu nie skumał.
— Wiesz, że nie przepadam za swym imieniem, Henry, ale chuj w to. Po jakiego grzyba mnie prowokujesz?
Czarodziej obnażył zęby, demonstrując obłąkany uśmiech.
— Ależ my sobie jedynie rozmawiamy, Albercie. Ustalamy, kto za co tu odpowiada. Jeśli się tym stresujesz, to jest to wynik zaburzeń pracy twojego mózgu. Znaczy, zaburzeń twego zjebanego łba!
Zakapior wyciągnął ręce z cholernych spodni. Saracen z dzieciakiem właśnie doszli do maszyn. Płynący z nieba gorąc roztapiał świat.
— Przez cały czas mnie obrażasz, ale to zbijam, bo wiem, że obaj stoimy już długo w słońcu, a ono może napierniczyć pod daszkiem. Wszystko ma jednak granice. Może po prostu skończymy się przekomarzać, zanim komuś nie pierdyknie żyłka?
— Chętnie — przytaknął wódz. — Jestem w stanie zakończyć tu i teraz, jeśli mi tylko odpowiesz.
— Chryste. To w końcu, na co?
— Od czego jesteś?
Wiwat się nieco rozluźnił, wiedząc, że najgorsze ma za sobą. W duchu gratulował sobie sprytu, bo właśnie upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu. Nie dość, że wyszedł bez szwanku, to jeszcze pokazał, że ma jajca ze stali. To powinno dać tym poprzebieranym w męskie ciuchy ciziom do myślenia.
— Widzisz, szefie. Ty oczywiście dowodzisz, ale w każdym stadzie musi być jakiś wyjątkowo zły wilk. Taki naprawdę paskudny, co to się nie boi pójść na całość i nie lęka upierdolić sobie łap. Tylko wtedy stado może się liczyć. Może być?
— Może — odparł wódz.
V
Saracen dostrzegł, jak Wiwat poleciał w piach, a Ukrop schował jedną z rąk za swoje plecy. W innych okolicznościach już by pewnie zawracał, aby w razie potrzeby Merlina wspomóc, ale okoliczności nie za bardzo się teraz miały do normalności. Wsiadł więc na swego Indian Chiefa w stalowo-rdzawym kolorze, podając dłoń dzieciakowi, a gdy tylko ten wskoczył, odpalił motor. Pół godziny później skręcał już z autostrady w niewielką pustynną dróżkę, jednak w uszach ciągle dudniły mu słowa, jakimi się podzielił z nim Kanati.
"Selu w niebezpieczeństwie. Trzeba ruszać, nim wyznawcy Malsuma zawloką ją pod ziemię. Trzeba się spieszyć, bo gromowładne bliźniaki nie popuszczą. Trzeba gnać, nim kuglarz Gahe przywdzieje swą szarą maskę.
Trzeba się spieszyć.
Gnać".
Link do części IX: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=1945