Liga TW#02 — Do krwi w zębach (część II)
Liga TW. #02
Postać: Blond Maszynistka.
Zdarzenie: Wypadek na odludziu.
Efekt: (Trafiłem wolny los, więc wybieram: Niech tekst będzie miał zarysowana porę roku. Wybieram ZIMĘ).
Gatunek: Thiller/Opowiadanie drogi.
+23 do klimatu: https://www.youtube.com/watch?v=vplX-qr4AIE – to nie muzyka.
Link do części I: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=1910
Do krwi w zębach — część II
*
Jadąc do domku wypoczynkowego Offleya, który tak naprawdę spełniał funkcję przydrożego zajazdu, ale o tym później, Henry czuł się niczym cholerna ropa płynąca podmorskim rurociągiem. No dosłownie jak ona. Ciasno i hermetycznie.
Już wcześniej, jeszcze na głównej siedemnastce, śniegu leżało od cholery i ciut. Kiwał więc głową, zgadzając się z głosem VOF-u, jedynej stacji radiowej, jaką jeszcze zdarzyło mu się łapać. A gdy w kakofonicznym szumie wyłowił: "Moi kochani, mamy zimę stulecia", od razu zawtórował: "że, do cholery, tak! Pieprzone Snag przechodzi właśnie kurewską zimę stulecia albo i trzechsetlecia".
Bo tak było.
I nie. Już pal diabli sam mróz, gdyż minus piętnaście w dzień czy dwadzieścia kilka w nocy, nie odbiegało od przyjętej przez mieszkańców normy. Taką temperaturę lokalni kwitowali słowami — "zimno, lecz nie cholernie". — Chodziło o te opady i naprawdę porywisty wiatr. Od ośmiu dni niemal bezustannie padał śnieg.
Henry Castellini, trzydziestoczteroletni sentymentalny rozwodnik (ciągle obrączka na palcu, ciągle jej zdjęcie w portfelu) podciągnął zamek od bardzo ciepłej, acz krępującej nieco ruchy kurtki i jedną ręką łagodnie wprowadził wóz w coś na kształt zakrętu. Drugą w tym czasie metodycznie ochuchał, poświęcając kawał uwagi każdemu z rumianych palców. Nic mu bowiem tak nie marzło, jak dłonie i choć z żurnalowych periodyków wyczytał, że może to być zalążkiem jakiegoś podłego choróbska, dotąd nie zrobił nic poza nieznacznym ograniczeniem fajek.
Po prawej zamajaczyła trójkątna czapa śniegu, osiadła na dachu Owena Wildberga, mentora tutejszych myśliwych. Henry dostrzegł ją jedynie fragmentarycznie i tylko w miejscach, gdzie zaspy były mniejsze. Po cichu liczył na to, że zobaczy żonę Owena – Karlę lub jeszcze lepiej, stary sam coś będzie dłubał przy obejściu. Gdyby tak zrządził los, Henry wysiadłby niezwłocznie i poprosił Owena o towarzystwo. Pogadać z kimś zawsze fajnie, a i – zwłaszcza jeśli jedziesz do wypadku, który nosi znamiona potencjalnego morderstwa – co dwie strzelby, to nie jedna strzelba.
Nikogo jednak nie ujrzał, zostawił więc chałupinę w tyle, dalej sunąc z prędkością pięciu kilometrów na godzinę. Po mniej więcej minucie wykonał kolejny, podobnie łagodny skręt, ochuchał drugą dłoń i pokręcił gałką radia, licząc na drobny cud. Przez nieszczelność szyby zdrętwiała mu żuchwa, zaczął ją więc pocierać. Z początku lekko, ale kiedy niczego nie poczuł – energiczniej. Tarł tak i jechał dalej. Jechał dalej i tarł. Wszystko w lekkiej apatii, zupełnie bez świadomości, że za niecały kwadrans obuch siekiery strzaska mu szczękę tak, że staw skroniowo-żuchwowy zupełnie przestanie istnieć, a lewe oko spłynie policzkiem na kurtkę. W tej chwili po prostu jechał, zastanawiając się, co z tym cholernym światem jest nie tak, skoro dwudziesty pierwszy wiek rozpycha się korzeniami, ludzie latają w kosmos, komputery są szybsze od jastrzębi, a tymczasem wystarczy kaprys aury, by cały region znalazł się w ciemnej dupie. To znaczy – białej.
Dziesięć minut temu wjechał w lokalną drogę, która w normalnych warunkach i obopólnej życzliwości kierowców pozwalała wyminąć się dwóm wozom. Teraz jednak jego wysłużony i pordzewiały Dodge Diplomat niemal zawadzał bokami o nawiasowe obrysy utwardzonego śniegu, rosnące nawet pół metra powyżej dachu.
Żeby było ociupinę weselej, odpalił starą składankę. Abba, Cher, Bee Gees – takie rzeczy. Płyta sfatygowana, lecz niezawodna. Noo... cięła trochę na What is love – Haddaway'a, ale reszta z dwudziestu pięciu utworów leciała jak po sznureczku. Aż noga sama chodziła.
W asyście "Gimme! Gimme! Gimme!" wykonał kolejny, mikroskopijny skręt. Chwilę później ujrzał przed sobą człowieka.
Zwolnił.
*
Ciało odnalazł Kurt Flogan, około pięćdziesięcioletni wędkarz, kawaler bez stałego zatrudnienia. Henry trochę faceta kojarzył z tej albo innej spelunki. W pamięci utkwił mu piwny brzuch Flogana, sumiasty wąs i kurtka podszyta misiem. Żadnych ekscesów czy burd z jego udziałem. Ot, statysta.
I teraz miał faceta przed sobą w odległości mniej więcej trzydziestu metrów. Tamten widział go również, bo wymachiwał żywiołowo rękoma. Pomiędzy nimi, choć dużo bliżej Flogana, leżał niewielki kształt nieco przypominający pacynkę. Tylko że gdyby to naprawdę była kukła, Henry wciąż jeszcze koczowałby w Salamance, siedząc na wysokim, cholernie niewygodnym stołku i rentgenował wzrokiem przezroczystą kieckę Donny. Przed nim zaś leżałby jasnoniebieski talerzyk w kwiecisty wzór i czarny kubek na kawę. Talerz na pewno pusty, bo do tego czasu jagodowy placek dawno pływałby w kiblu, ale w kubku tkwiłaby dolewka. Tymczasem jednak sprawy przybrały niecodzienny obrót.
Sierżant Henry Castellini zabrał ze sobą strzelbę oraz latarkę i niejako odruchowo spróbował wywołać Marlę. Odpowiedziała mu cisza, rzucił więc w eter, że właśnie widzi świadka i wychodzi. Podał godzinę oraz miejsce zdarzenia.
Następnie wysiadł.
Śnieg w dalszym ciągu padał i większość dziecięcego ciała przykrył już nalot z puchu. Gruby facet zaczął iść w jego stronę, ale z ostrego wzroku skumał, że to zły pomysł i profilaktycznie uniósł ręce przed siebie. Henry mu skinął i ruszył w kierunku trupa. Następnie ukląkł przy zamarzniętej dziewczynce, jednak tak, by i pechowego wędkarza mieć na oku.
— To średnia córa Offley'a — rzucił tamten i zaterkotał zębami. — Jane, Jassica, Jalanda. W każdym razie na pewno coś na jot.
— W każdym razie na pewno coś na jot — powtórzył Henry w wygasłych oparach mediolańskiego akcentu, starając się nie upieprzyć w plamach krwi, która w kilku miejscach ciągle kwitła na śniegu. Bardzo ostrożnie przetarł ze szronu zamarzniętą twarz dziecka, krzywiąc się na widok fioletowych opuchnięć. Letni sweterek, rajstopy. Na nogach żadnych bucików.
— Tak, panie Castellini. Pewności nie mam, ale tej małej stało chyba Jalanda. Czy Jalonda może.
— Znamy się?
Flogan skrzywił twarz w grymasie zakłopotania powleczonego zmęczeniem.
— Ja pana znam — wyjaśnił.
Wszędobylska biel śniegu dodawała otoczeniu światła, zakłamując prawdziwą porę dnia. Wystarczyło jednak rzucić okiem na ciemniejące niebo, by zrozumieć, że niedługo będzie tu naprawdę nieciekawie. Henry wstał i odpalił papierosa. Gruby także poprosił o jednego. Policjant rzucił mu paczkę z zapalniczką w środku.
— To jak mnie pan zna, panie Flogan — odparł, kiedy dym już tańczył w płucach — powie mi pan, co się tutaj stało? Co pan widział i słyszał? Dosłownie wszystko.
— Kurt — przedstawił się Flogan, także zaciągając gwoździem śmierci. — Niewiele tego będzie, proszę pana.
— Ok, Kurt. To i lepiej, bo zaraz zrobi się ciemno. Możesz mi mówić po imieniu, jeśli chcesz. Chcesz?
Tamten przekalkulował.
— Chyba byłoby mi łatwiej, panie Henry. To znaczy... Henry.
Kolejna porcja lodowatego wiatru spowodowała, że sierżant Castellini przypomniał sobie o czapce. Sięgnął więc do kieszeni i...
— Zmarzły ci uszy, Kurt?
Zagadniony przemyślał sens pytania i skinął, podbijając gest w słowach: "zmarzły jak sam skurwysyn, panie Henry". Na dźwięk tych rewelacji jego policyjny rozmówca, a chwilowo dobry samarytanin, rzucił mu ją, dodając z uśmiechem, że rękawiczek na pewno się nie pozbędzie. Obdarowany odparł: "sie wie", wciągnął czapę na łeb i machnął nim energicznie. Tak, żeby kulka pomponu nie przesłaniała widoku tego wielkodusznego dobroczyńcy. Potem zapytał policjanta: "jak wygląda?", spodziewając się nielichego komplementu. Nim jednak ten zdołał go uplasować gdzieś pomiędzy dziesiętnym szczeblem punktacyjnym, grzmotnęło i panu Flaganowi eksplodowała twarz. Dosłownie jakby ktoś przekłuł balonik do pełna wypełniony świńską krwią.
Sierżant Castellini niemal posrany z przerażenia i (co tu dużo gadać) kompletnie nieprzygotowany na taki obrót spraw, rzucił się pędem przed siebie w kierunku zaparkowanego nieopodal radiowozu. Kątem oka jedynie rejestrując podrygujące ciało, miazgę kości, krwi i grudek mózgu, w której spoczywała jego cholerna czapka – zarazem ostatni prezent, jaki otrzymał od Ann, zanim ta nie nakryła go na pompowaniu ich wspólnej fryzjerki, Mony. Dotarł do samochodu i niczym najprawdziwszy bohater kina akcji napadł plecami na pordzewiałe drzwiczki Diplomata. Wtedy, w asyście charchotliwego oddechu i wylewającego się zewsząd hormonu stresu, zrozumiał, że strzelby nie ma. Przepadła. Zaklął i wyjrzał, kompletnie nie wiedząc, co robić, a miękki śnieg wygłuszył zbliżające się z prawej strony kroki.
Sekundę później wcześniej wspomniany obuch czterokilowej siekiery od Fiskarsa zdemolował mu prawą stronę twarzy. Cała kość jarzmowa, żuchwa i lemiesz praktycznie przestały istnieć. Z oczodołu wypłynęło oko. Mężczyzna wydał z siebie coś na kształt beknięcia powleczonego piskiem i odbijając się od samochodu, upadł. Nim zdołał choćby pomyśleć o czołganiu, kolejne uderzenie rozrąbało mu głowę.
*
Śnieżny opad ewoluował w śnieżycę do tego stopnia, że chłopak idący środkiem drogi bardziej przypominał zjawę niż człowieka. Cały pokryty puchem, coś wykrzykiwał, lecz ten cholerny wiatr rwał jego słowa na niedający się posklejać szum. Dopiero gdy przed nią stanął – w kurtce z kapturem, wojskowym plecakiem zawieszonym na plecach i myśliwskim sztucerem łamanym, trzymanym w dłoniach – zrozumiała sens.
— Nie powinnaś tak ryzykować, Sissy — powtórzył z bliska, panicznym odpryskiem stonowanego krzyku. — Wszystko miałem opanowane. Gdyby coś ci się stało...
Nie bacząc na to, że trzyma w dłoniach broń, skoczyła mu na szyję i stracili pod nogami grunt, lądując w zaspie. Poczuł ból w kręgosłupie.
— Sissy, to...
Seria dzikich pocałunków nie pozwoliła mu dokończyć myśli.