TW#2 - Migawki bez wzoru
Postać: Detektyw trup
Zdarzenie: Zagryzieni
Efekt: Osoby, które mają spotify lub właśnie słuchają radia, podają po jednym utworze: max trzy i w jakiś sposób należy wpleść utwór do tekstu.
Oto piosenki:
Drakeford - Ready or not
Its not over yet klaxons
Despacito
A Real Hero - College
READY OR NOT…
Zanim stało się wszystko, co nigdy nie było planowane, Bill Fergroom zdążył wysłać siedem SMS-ów, w tym dwa do Ericka Bronshky. Nie cenzurując pobudek, które popchnęło go do wypisywania wiadomości za kółkiem starego Cadillacka, zajebał Erickowi kilka prostych, w co drugim zdaniu, manewrując wszystkimi znanymi mu przekleństwami. Potem przyszedł czas na odprężenie. Wszystko, co związane z tym kutasem poszło się jebać i tak dalej. Był sam, przed sobą cztery kilometry prostej drogi przez las w środku nocy. Jeden sprawny reflektor wystarczyłby dwukrotnie w porę zatrzymać auto i uniknąć zderzenia z wystraszonymi sarnami. Bronshky mógł być jedną z tych spłoszonych saren. Wtedy Cadillack za żadne skarby by się nie zatrzymał. Radio czekało, aż Bill ustawi w końcu poprawną częstotliwość. Dławiąc się szmerami od dziesięciu minut, cicho błagało. Choćby i młodzieżowy rzyg brzmiący jak nawoływania stada wyjców. Wszystko. Stanęło na jakiejś lokalnej częstotliwości Radio Zadupie albo coś koło tego. Puszczali Drakeford - Ready or not. W trakcie nastąpił krótki przerywnik. Spiker odczytał cytat z Biblii, zostawiając z nim słuchaczy na co najmniej dwie następne godziny. Bill zdecydowanie nie był gotowy; zimny asfalt pustej szosy też.
RZECZYWISTOŚĆ
Bronshky miał sporo wad, kilka siwych włosów nad uszami i był spóźniony jakieś piętnaście minut. Kiedy detektyw Farstone zapytał, co było przyczyną spóźnienia, burknął jedynie coś o korkach i awarii auta, zanim zdążył wyjechać ze swojej ulicy.
— Nie jest dobrze Erick — powiedział Farstone z nieudawanym smutkiem.
— Bill?
— Nie inaczej. Wyjebało go z siedem metrów w głąb lasu. Nie miał prawa tego przeżyć.
Erick zbladł i poprosił o chwilę. Tamten nie protestował. Przynajmniej na razie starał się udawać, że wspiera Bronshky’ego, zanim ujawni, że figuruje on na liście podejrzanych i ma wysokie ryzyko pozostania tam dłużej niż ktokolwiek inny.
— Wiadomo już coś? Cokolwiek istotnego? — Erick po dziesięciu minutach katalogowania myśli w głowie podszedł do grupki policjantów stojących na uboczu.
— Erick! Ale masz przejebane chłopie — rzucił któryś, po czym zapadła niezręczna cisza.
— Zadałem pytanie.
— Detektyw Fergroom zginął w wypadku samochodowym. Prawdopodnie postanowił sprawdzić możliwości terenowo — szybowe swojego grata, ale zapomniał, że po pierwsze — jest otoczony drzewami gęsto rosnącymi, po drugie — jebane Cadillacki nie latają.
— Tyle mi było trzeba.
Nikt nie zauważył, kiedy Erick oddalił się od grupki. Najwyraźniej Nie–latający Cadillac to był strzał w dziesiątkę. Rechot nieprzypominający śmiechu rozległ się po leśnej gęstwinie.
Może to dlatego, że był blondynem. Większość jego znajomych i innych jednostek trujących mu dupę codziennie była rasowymi brunetami i jednym rudzielcem, który jednak słabo się z tym krył. Farstone zabrał go na ubocze z dala od gwaru. Mina mówiła wszystko. Masz przejebane chłopie, pomyślał Erick.
— To jak było z nim?
— A o co konkretnie chodzi?
— Jeszcze? Nie zorientowałeś się?
Poprawił marynarkę. Nerwowe ruchy palcami wywołały uśmiech na ustach starego pierda, który najwidoczniej postanowił zagrać rolę dobrego zbawcy, jeśli tylko Bronshky przyzna się do wszystkiego.
— Nie przeciągaj tego, Erick. Bill i ty mieliście spięcia codziennie. Pisałeś z nim, zanim wylądował pomiędzy drzewami. Nie wydaje ci się to… trochę dziwne? Wszystko kręci się teraz wokół ciebie i twoich motywacji. Nie zamierzam poświęcać więcej niż potrzeba, ale jeśli zajdzie taka konieczność opierdolę cię z radością. Absurd weźmie górę i nic na to nie poradzisz?
— Absurd. Czyli wiarogodność już dawno zdechła, a sprawiedliwość…
— Nie ma czegoś takiego jak sprawiedliwość. Nigdy nie przeczytałem za dzieciaka żadnej posranej bajeczki, żadnej dobranocki. Jest tylko łaska, a ty jesteś właśnie na mojej łasce.
Łysina, którą otulała niepełna orbita czarnych włosów, odbiła blask wychodzącego zza chmur słońca.
— Powiedz, chciałeś, żeby to się tak skończyło.
— Nie. Kiedy wysłałem ostatniego SMS–a naszła mnie ochota jedynie na resztki pizzy z lodówki i parówkę bez ketchupu. Potem może jakieś BBC i długi sen niezmąconym niczym innym niż szum przejeżdżających ulicą samochodów.
— Na bogato. Nie śniło ci się nic, a nic, żaden koszmar?
— Dlaczego miałby?
Farstone spojrzał w stronę swojego radiowozu, a następnie skierował wzrok na twarz Ericka.
— Poczucie winy, świadomość, że nie ukryjesz tego, co samo chce wyjść na świat. Masz mi do powiedzenia całą historię. Wszystko ze szczegółami. Dawaj. Jak to było?
— Nie znasz tego lasu, detektywie? Tu nie ma żadnej leśnej zwierzyny, poza jedną, która wytłukła pozostałe i teraz jest głodna. Bardzo głodna.
REWOLWEROWIEC SAMUEL I PENNY BILD
To nie było sen. Śnieg otulał wszystko, co znajdowało się na pustkowiu w obrębie wzroku. Biała taca, a niej kilka wystających z ziemi kikutów – suchych badyli, które imitowały miniaturkę lasu. Usadowił się pomiędzy nimi i otrzepując z włosów śnieżny puch, jeszcze raz spojrzał w stronę słońca, które ginęło za horyzontem, pozostawiając na niebie czerwone smugi. Jebać to. Wszystko. Nic nie było realne, ale to nie sen. Błąkał się godzinę po pustynnej śnieżnej pierzynie, by ponownie usiąść gdzie wcześniej i nie robić nic. Bill Fergroom mógłby przysiąc, że umierał, ale to wydawało się mieć miejsce tak dawno, że nie miał pewności czy było kolejną marą, a może tylko resztkami koniaku, który postanowił dać o sobie znać. I jeszcze on. Rewolwerowiec Samuel. Od dłuższego czasu siedział ze smętną miną dwa kroki od Billa. Ostatnia rozmowa nie poszła po myśli żadnego z nich.
— Ile jeszcze? Ile mam tu jeszcze siedzieć? Raczej szybko nie zamarznę, prędzej zdechnę z głodu.
Samuel skinął tylko głową. Rewolwer, który leżał na śniegu obok niego, w końcu poczuł na sobie ciepłą dłoń swojego pana.
— Chyba czas najwyższy.
— Ruszamy?
— Stary Behemoth Lector czeka — Zerwał się na równe nogi i strzelił przed siebie. Tam, gdzie śnieżny puch rozdmuchał pocisk, pojawiło się czarne pudło. Głośnik.
— Jak ty to zrobiłeś?
— Nie zadawaj pytań, tylko podejdź bliżej.
Stanęli krok od głośnika. Samuel podniósł urządzenie i oczyścił. Włączył, po czym ustawił głośność na maximum. Dźwięk był nieco zniekształcony, ale nadal wyraźny. Rewolwerowiec wzdrygnął się, poprawiając nerwowo kapelusz.
— To jest…
— Despasito — dokończył rewolwerowiec. — Wsłuchaj się w tę muzykę i zamknij oczy.
— Dlaczego? Będziesz mnie hipnotyzował?
— Wiem, że nienawidzisz tej piosenki, więc to ona zaprowadzi nas tam, gdzie trzeba. Po prostu wsłuchaj się w nią.
*******
Bill miał wiele marzeń, niekoniecznie oscylujących w granicach rzeczywistości. Zostanie detektywem, było na liście dość wysoko, natomiast spacer z rewolwerowcem przez miasteczko usłane trupami, plasowało się głęboko w nicości, do której nigdy by nie zajrzał, a jednak. Szli spokojnie na tyle, na ile manewrowanie pomiędzy ciałami i kałużami krwi mieściło się w granicy spokojnej przechadzki.
— Penny Bild — rzucił Samuel.
— Raczej to, co z niego zostało.
— Jestem tak samo zaskoczony, jak ty, ale Behemoth na pewno żyje i mieszka w kamienicy za rogiem.
— Bardziej się dziwię, jak dotarliśmy tu w kilka sekund?
Samuel zatrzymał się gwałtownie.
— Kiego chuja drążysz temat, hmm? Jesteśmy i koniec.
Stara ceglana kamienica z wybitymi szybami w oknach nie należała do szczególnie użytkowanych. Rewolwerowiec zdradził, że osoba, do której zmierzali, była jedynym mieszkańcem. Drugie piętro, drzwi na lewo. Kiedy stanęli przed nimi, Bill spostrzegł, że ściany kamienicy wewnątrz są usiane rysunkami fioletowych i zielonych królików bez głów. W ich miejscach tryskały fontanny krwi. Niektóre tworzyły napisy, jednak żaden nie był dość czytelny, aby go zrozumieć.
— Kurwa, Samuel stary matkojebco! — Behemoth przywitał przybyszy od progu solidnym uściskiem dłoni i wyczuwalną halitozą. — Ten speszony kutas to kto?
— Bill, jest u nas nowy.
Starzec zaprosił gości do środka. Mieszkanie wyglądało jak po kilkukrotnej rewizji. Wszystko wywrócone do góry nogami. Bałagan tworzył bałagan. Pomiędzy rupieciami szalały karaluchy, szczury i cztery szopy pracze. Behemoth natarczywie częstował starymi herbatnikami i wodą po goleniu, która według nieco smakowała znakomicie.
— Lepszego trunku nie uświadczycie panowie. Pijcie.
Podziękowali jednym głosem.
— No to, co was do mnie sprowadza? Za godzinę mam wizytę dziwek z sąsiedniej ulicy, więc śpieszcie się.
Samuel wymienił spojrzenia z Billem.
— Nie żyją, Behemoth. Całe miasteczko jest martwe. Ale my nie w tej sprawie.
— Zaraz, zaraz. Zajebano całe miasto, a wy jakby nigdy nic, nie w tej sprawie? Kurwa! To były moje dziewczyny! — wrzasnął tonem zgłuszonym przez starość i reumatyzm.
— No, były. Ale już jakby nie są.
— Skąd wiedzieliście, że ja żyję?
— Przeczucie. Wyrżnęli nawet ochroniarza Mendsona. Dobra. Jebać ich. Sprawę mam.
— Mów. Teraz nie mam na co czekać. Mogę słuchać godzinami. — Na twarzy starca zamajaczyła mina żałosnego przegrywa, który uświadomił sobie, że nawet śmierć ma go w dupie.
— Ten tutaj nie jest stąd. Pojawił się u mnie znikąd.
Behemoth przyjrzał się detektywowi, którego szósty zmysł dawno popełnił samobójstwo z powodu nadmiaru sytuacji kompletnie bez sensu.
— Skąd jesteś?
— Z Month Freedom. Tam pracuję i mieszkam.
— Nie znam. Tutaj jest tylko nieskończony las, a w jego centrum Penny Bild — miasto głupoty.
— No to mamy problem obaj. Nie wiem, skąd wziąłem się w tym cholernym Penny Bild, ale wiem, mogę przysiąc, że zajebałem autem w drzewo, a potem znalazłem się obok tego rewolwerowca na jakimś śnieżnym zadupiu. Coś tu nie ma sensu.
Samuel wymienił spojrzenia ze starcem. Obaj wyglądali, jakby nie bardzo wierzyli w to, co słyszą.
— Nie wspomniałeś, że umarłeś — Rewolwerowiec spojrzał na Billa wyczekująco.
— Umarłem? Ja tylko zajebałem w drzewo, a potem znalazłem się obok ciebie.
— Wszystko jasne! — wrzasnął Behemoth.
Samuel odruchowo chwycił za rewolwer.
— Przyda nam się to cacko, Samuel. Twój kompan pomylił autobusy i dojechał nie tam, gdzie trzeba.
— Nie wsiadałem do żadnego autobusu. Ja tylko…
Strzał!
Strzał!
Cisza.
Strzał!
— Dosyć! Już go tu nie ma. Wiedziałeś do kogo z nim przyjść.
— Pojawił się znikąd. Od razu pomyślałem o tobie, Behemoth.
Uśmiechy nie schodziły z ich twarzy.
— Sprzątniesz to truchło z mojego domu?
— Wiele by nie zmieniło, ale zajmę się nim. W końcu mam u ciebie dług. Dłużej bym go nie zniósł. A co z tą rzezią na ulicach?
— Bywa.
RZECZYWISTOŚĆ vol.2
Kiedy Detektyw Bill Fergroom podążał ślepo za rewolwerowcem Samuelem w poszukiwaniu cholernej odpowiedzi, którą okazała się kula w łeb, wokół jego martwego ciała rozgrywała się pasjonująca zabawa w berka z czymś, co według Ericka było bardzo głodne. Kule świstały w powietrzu wraz z krzykami policjantów. Dziecięce błagania o ratunek, dławienie się krwią, czy mozolne wypełnianie jamy brzusznej wnętrznościami, które w jednej sekundzie znalazły się poza nią. Farstone leżał obok radiowozu z obgryzioną do kości lewą ręką. Drugą, sprawna próbował wystukać numer w telefonie, jakikolwiek.
— Ej, Farstone! — usłyszał z prawej.
— Czego?
— To ja Erick. Widzę, jak odchodzą!
— To, czego się drzesz, draniu, ściągniesz ich do nas!
— Nie, nie słyszą nas. Nic nie słyszą. Chyba że puszczę im muzykę. Mam w telefonie Its not over yet — Klaxons. Tak jakby pasu…
Farstone kątem oka zobaczył wleczone po asfalcie truchło Ericka. Wlekło je coś czarnego, co przypominało nieco człowieka, ale było od niego znacznie wyższe. Sam nie wiedział, czemu wdał się z nim w rozmowę. Teraz te dziwadła wiedziały, gdzie jest i on. Jak dotąd nie były na tyle sprytne, żeby szukać ofiar, tam, gdzie siedział on. Nie za bardzo pamiętał, jak udało mu się uwolnić z paszczy bestii, która już smacznie zżerała jego ramię. Mniejsza. Zdołał wstukać numer Baru, w którym zamawiał kolację urodzinową dla swojej córki. Odebrała kobieta, nie znał jej.
— Przyślijcie policję. Mamy rannych, a te bestie nadal tu chodzą. — Starał się szeptać, ale przez przypadek kliknął ikonkę głośnika i nagle głos rozbawionej, niedowierzającej kobiety usłyszał nie tylko on.
Rozłączyła się jeszcze zanim Farstone nazwał ją suką. Poleciła mu dobrego psychologa, który potrafi zahipnotyzować człowieka, używając do tego utworu A Real Hero – College. Leczył też ją, ponieważ jak powiedziała, słyszała w każdym ręczniku głos Michaela Jacksona. Stwory zdecydowanie były głodne, ale Farstone nie za bardzo ich interesował. Zniknęły tak nagle, jak się pojawiły, co dawało nieco nadziei na przetrwanie. Zwykle radiowozy prowadził jedną ręką, a miał to szczęście, że ten, przy którym siedział był w automacie.
GDZIEŚ
Co tam u Billa? Pozdrawiał salutujących mu żołnierzy na plaży nudystów w niewiadomej lokalizacji. No domyślcie się, jak mu się wiodło.
RZECZYWISTOŚĆ vol.3
Ezekiel Farstone zdołał o własnych siłach dojechać do miasteczka. Tam ostatkiem sił wczołgał się do komisariatu. Czy ktoś mu uwierzył? Nie, ale poczęstowali go pączkami z nadzieniem malinowym i sokiem pomarańczowym, czyli mieszanką, którą uwielbiał. O dziwo nie trafił do psychiatryka, a jednie zalecono mu rutynową wizytę u psychologa i rozwód z żoną. To ostatnie ze względu na jej liczne zdrady, o których dowiedział się kilka tygodni później. Stał się za to fanem zespołu Klaxons i stałym bywalcem na spotkaniach klubu szachowego. Ofiary rzezi, którą przeżył, zostały należycie uhonorowane, nawet Erick Bronshky.