Czwartki Morgana Behonda cz.2
część pierwsza: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=2015
CZWARTEK, 2004 ROK
Słońce tego letniego poranka grzało nieubłaganie już koło ósmej. Morgan zsunął się z łóżka o siódmej, bardzo powoli i leniwie. Sklejone, senne oczy lustrowały nieprzerwanie pustą białą ścianę naprzeciwko, zanim wstał. Po porannej toalecie i dziesięciominutowym milczeniu przed lustrem zszedł do kuchni, gdzie Beckie czekała ze śniadaniem. Wyglądała jak strach na wróble z rozrzuconych na wszystkie strony włosami i z podkrążonymi oczami. Miała bladą cerę jak cholernie biała mąka albo mleko. Morgan usiadł przy stole i sennym spojrzeniem wyjrzał przez okno. Rozrzucone przy trawniku śmieci podwyższyły mu ciśnienie nieznacznie. Naliczył siedemnaście puszek pepsi.
— Trzeba to sprzątnąć — stwierdziła Beckie, kończąc trzecią kanapkę z salami.
— Trzeba, ale teraz mam ważniejsze sprawy na głowie. Myśli wariują wokół sklepu spożywczego na Arbey Street. Pojadę autem, a kiedy wrócę, może sprzątnę.
— Nie uważasz, chyba że…
— Nie, kochanie. Ty zajmij się wszystkim innym. W końcu mamy urlop.
*****
Upalne dni irytowały Morgana szczególnie. Na Arbey Street mieli dobre chłodziarki do napojów. W przeciwieństwie do innych spożywczaków u Beretta Browna seven up był taki jak w reklamach – cholernie zimny i orzeźwiający. Mijając kolejne trawniki, zauważył trzy puszki w rękach jakichś dzieciaków. Gromady bachorów biegające wokoło, wskakujące na ulice, rzucające w granatowe nissany piłkami. Wszystkie karły, których zakres inteligencji ograniczał się do zapamiętania fabuł pięciu kreskówek. Morgan miał szczęście, bo nigdy nie zaznał tej udręki pod swoim dachem. Mimo że Beckie nie należała do ugodowych kobiet i nie raz wręcz szantażowała Morgana rozwodami, czasem po kilku lampkach wina – policją i FBI. Dzieci to cholerne zło tego świata, nawet jeśli zasrana teza, że są przyszłością, miała ziarno sensu.
Zatrzymał się na parkingu po drugiej stronie ulicy. Granatowy nissan bez klimatyzacji w pełnym słońcu – zajebisty plan. Nie zajmował tym myśli. Zimny seven up i nic więcej. Może jeszcze paczka mentosów. W sklepie panował przyjemny, arktyczny chłód. Miła odmiana, od lepkiej przepełnionej perfumami Beckie atmosfery w sypialni i wszędzie indziej. Kasjerka widząc Morgana nie szczędziła mu szerokiego uśmiechu. Miała oślepiająco biały uśmiech jak z reklam past do zębów.
— Dzień dobry.
— Dzień dobry, Morgan. Do pracy?
— Nie. Urlop płonie mi w najlepsze. Jeszcze dwa dni i zostanie po nim tylko kupka popiołu.
— Upały nie pomagają cieszyć się wolnymi porankami.
Na monitorze kamer przemysłowych widać było dwójkę zakochanych w stylu, chodź pobzykamy się obok nabiału, to takie seksowne. Kasjerka uśmiechem dała do zrozumienia, że chwilowo ma to gdzieś.
— Młodość, Morgan. Ty coś o tym powinieneś widzieć.
Nie zrozumiał przesłania, jakim Molly Honster go obdarzyła. Miał nieco ponad trzydzieści lat. Gdzie ta młodość? Dla niego skończyła się zbyt wcześnie, ale na własne życzenie. Zainicjował standardową procedurę: niezręczny uśmiech.
— Przeprowadzam się — zaczął jakby strzelony pomysłem na rozdmuchanie dziwnej atmosfery.
— Ooo, tego bym po tobie się nie spodziewała. Na Bellon Square już się znudziło? — Poprawiła blond warkocz i spojrzała jeszcze raz na monitoring. Młodość.
— Tak jakby. Na Bolton Sunny Street będzie o niebo lepiej. Malownicza ulica.
Molly nie podzieliła entuzjazmu Morgana. Wydawała się wręcz przerażona i niedowierzała słowom, jakie wypowiadał. Upał. Letnie słońce mogło popsuć co nieco w jej zwojach.
— Nawet nie wiesz, w co się pakujesz, Morganie. Kto ci polecił akurat tę ulicę? Jest całkiem nowa, zaledwie dziesięcioletnia, ale to wystarczyło, żeby ludzie gadali. Historie niestworzone, pełno ich.
— Co masz na myśli? Sam ją znalazłem. W gazecie było ogłoszenie. Szukałem dobrego miejsca od roku, może nawet półtora, a teraz mam kilka tygodni przed przeprowadzką zrezygnować?
Spojrzała na niego nieufnym wzrokiem. Takiej jej nie znał. Zimna i zdystansowana, jakby rozmawiała z zupełnie innym człowiekiem. Może to ta klimatyzacja. Arktyczny chłód zaburzył… cokolwiek?
— Są takie miejsca, gdzie nawet w słoneczne dni licho nie śpi. Brown prowadzi ten sklep od dwóch dekad, ja tu tyram od siedmiu lat. Zdążyłam się nasłuchać o jebanych demonach wiszących nad poszczególnymi domami, tajemniczych zgonach dzieci i psów. O zabawach w podwieszanie oskórowanych kotów u starych Bronsonów. Takie, rozrywki dla wnuków — Nabrała powietrza, dopiero gdy skończyła. Wyraźnie jej ulżyło, kiedy wyrzuciła z siebie wszystko, co miała zamiar mu przekazać, a może nawet ciut więcej.
— Nie istnieje nic dziwnego w tej ulicy. Poznałem już mojego sąsiada, Philipa. Jest sześć lat młodszy, a już ma żonę w ciąży, albo z dziwną nadwagą brzucha. To jest… raj, jakiego potrzebuję, żeby poukładać segregatory w głowie, obserwując malowniczy zachód słońca na tle bliźniaczych, białych domków i zielonych trawników.
Uśmiechnęła się. Zupełnie nieszczerze. Była w tej klawiaturze śnieżnobiałych zębów jakaś dziwna aura niepokoju. Oczy patrzyły z przerażeniem jak na człowieka, który podpisał na siebie wyrok.
— Bierzesz coś, Morgan?
— Seven up i paczkę mentosów.
CZWARTEK, 2024 ROK
Termometr w aucie wskazywał dwadzieścia sześć kresek powyżej zera. Mimo to na Morgana wstąpiły zimne poty. Nie miał świadomość, co dokładnie zrobił. Wiedział, tylko że przed autem leży martwe dziecko, które wcześniej widowisko uderzyło o przednią szybę auta. Ale jak? Dlaczego? A czemu nie? Wszystko toczyło się zbyt normalnie, a rutyna to zło. Koniec z rutyną!
Wyszedł z auta, próbując opanować drgawki. Zabrał czapkę z maski. Po co dzieciakowi była czapka? Słońce grzało wystarczająco mocno, żeby gotować się w krótkim podkoszulku i szortach. I tak była mu zbędna, chyba że miał rodzeństwo w podobnym wieku. Morgan nachylił się nad ciałem. Nigdy nie sprawdzał pulsu. Nigdy nie brał udziału w wypadku, ale miał jakieś siedemdziesiąt procent pewności, że dzieciak był martwy. Nie oddychał. Wokoło było pusto. Zero gapiów, zero nadjeżdżających aut. Patrole policji w ilości zero, przynajmniej w obrębie wzorku. Wsiadł do wozu. Tak. Tak trzeba, jedyny sposób, skuteczny. Wrzucił bieg i ruszył. Po kilku sekundach spojrzał w tylne lusterko – pusto, tylko ciało i krew.
Nigdy więcej durnych przejażdżek gdziekolwiek. Ale przecież miał cel. Nie jechał byle gdzie. Cmentarz miejski, grób Beckie. Cholerne myśli uderzające jak wzburzone fale o piaszczysty brzeg. Nie mógł się ich pozbyć, jedynie podporządkować. Na miejscu był po kilku minutach. Przy parkanie siedziała mała grupka bezdomnych grających w karty. Kiedy spostrzegli Morgana, w ich oczach rozbłysnął ognik nachalności. Trzech z czterech rzuciło się pod nogi błagając o kilka drobnych. Subtelna ekspozycja w postaci plam na kroczach i tłustych, zawszawionych włosów przekonała Morgana. Zawsze nosił w kieszeniach drobne do parkometrów albo na nieoczekiwaną wizytę w spożywczym, kiedy naoglądał się zbyt dużo reklam seven up pomiędzy odcinkami Betty and Cakes.
Grób Beckie znajdował się blisko głównego wejścia na cmentarz, niedaleko starej, wysokie lipy. Drzewo było odnośnikiem i ułatwiało znacznie znalezienie miejsca, gdzie była pochowana. Ostatnią wizytę Morgan zaliczył dwa miesiące temu. Wtedy pogoda nie rozpieszczała. Padał rzęsisty deszcz, co w połączeniu z porywistym wiatrem, dawało mieszkankę zachęcającą do zmienienia planów na maraton powtórkowych odcinków Brayans and Food i trzeciego sezonu Betty and Cakes. Duszne, lepkie powietrze też nie sprzyjało wizycie, ale Morgan nie miał zbyt dużego wyboru. Dopiero gdy postawił na specjalnym kamiennym podeście żółty znicz, myśli napierające coraz mocniej, odpłynęły. Jak sprawić by choć raz od tych kilkunastu miesięcy uronił łzę, myśląc o niej w samych superlatywach? Można było je policzyć na palcach jednej ręki. Z każdym kolejnym rokiem było tylko gorzej, przewidywalne do bólu. Most, którym mieli razem iść, był stracony już na etapie planowania. Później, kolejne elementy odrywały się, spadając w otchłań. Posępny wyraz twarzy, jaki przybrał, starając się utrzymać w pełni zadumy, zniknął dopiero, gdy przekroczył ponownie próg cmentarnej bramy. W kieszeni miał dwa mentosy, stare i wiórowe, ale na zagryzkę, aby zająć czymś myśli w sam raz. Ciekawe co z dzieciakiem? Nie słyszał kogutów, więc pewnie bachor dalej smażył się na asfalcie w letni słońcu. Jakaś stara wyjadaczka zasiłków dla bezrobotnych mogła już wzywać pogotowie. Ulica, na której leżał była zamieszkana w dużej części przez pasożyty społeczne, które dorobiły się między innymi na Morganie, choć dorobić się nie było określeniem szczególnie dobrze wiążącym. Nagrzany jak piekarnik samochód ruszył powoli w kierunku centrum. Tylko głupota, która zagnieździła się w domu samotnego wdowca mogła przysłonić Morganowi fakt, że paradował w aucie ze zbitą przednią szybą i krwawymi smugami. Czy ktoś to zauważył? Babka z telefonem przy uchu na pewno tak. Patrzyła w stronę Morgana i na prawie dziewięćdziesiąt procent podawała swojemu rozmówcy numer rejestracji. Jej oczy płynęły w górę i w dół na przemian. Na stos z brunetkami w czarnych leginsach i z nowymi iPhonami.
******
Starego forda Morgana może łapały coraz częściej napady duszności, a paliwo było dla niego jak zwykła woda mineralna, mimo wszystko auto nadal śmigało dość żwawo jak na swój wiek. Można było odnieść wrażenie, że rdza zżerająca powoli nadkola, słupki w klapie bagażnika, to tylko kamuflaż bestii drzemiącej pod maską. Po piętnastu minutach nerwowej jazdy Farstone było już tylko niewyraźną makietką w tylnym lusterku. Morgan zatrzymał wóz obok przystanku autobusowego. Wysiadł i z nerwowym kopnięciem posłał kamień rozmiarów pięć na kilka metrów przed siebie. Zadaszony przystanek posiadał zdatną do siedzenia ławkę, na której Morgan zamierzał chwilę lub dwie przesiedzieć. Nie miał raczej pomysłu, że za blaszaną ścianą przystanku usłyszy czyjś głos. Na początku zignorował go, choć wiedział doskonale, że we łbie ma poukładane jak nigdy wcześniej.
— Nie mów mi, że zapomniałeś — usłyszał.
— Nie mieli. U Bansona mają tylko tabletki. Zresztą i tak miałaś mi tylko…
— Skończ! Chyba że znalazłeś w kieszeni magiczny zapas.
Morgan mimowolnie wstał i wychylił głowę za lekko zardzewiałą budę przystanku. W myślach miał obraz zapijaczonego lumpa i równie zrobionej prostytutki. Zamiast tego zobaczył półnagą kobietę i jakiegoś nastolatka w samych majtkach siedzących obok siebie. Para z gatunku tych słabo dobranych na pierwszy rzut oka. Chłopak, widząc Morgana, kazał tylko uspokoić się swojej dziewczynie, która kanonem wszelkich klisz zaczęła wrzeszczeć.
— Jebany zbok! Chcesz się dołączyć?! A może od razu mnie zastrzel? W spodniach mam glocka.
Nastolatek z uporem próbował zahamować narastającą złość kobiety, ale ta tylko go opluła, rzucając wianuszkiem bluzgów w Morgana. Glock. To jest myśl. Widzieli go. A policja w Farstone ma łby na karkach jak nigdy wcześniej. Opóźnienie ze średnio wysmażonym dzieciakiem na asfalcie to tylko jednorazowy incydent. W końcu już i tak był poszukiwany. Na stos z babami w czarnych leginsach.
— Gdzie ten glock? — spytał żartobliwym tonem.
— W lewej kieszeni spodni. Celuj w głowę, żebym zdychając nie musiała patrzeć na twoją gębę, gdy będziesz mi wkładać.
Był dokładnie tam, gdzie powiedziała. Załadowany. Dlaczego nosiła ze sobą broń? Nie zauważył nigdzie policyjnej odznaki, ale w sumie, po co dociekać?
CZWARTEK, 1995 ROK
Norman Behond miał kilka powodów, żeby nienawidzić życia. Kiedy wrócił z roboty, kolacja nie była jeszcze nawet na patelni, a kawa nadal w kranie i półce nad kuchenką. Morgan siedział w pokoju, przeglądając stare czasopisma popularnonaukowe. Wybierał te najgorsze na dobrą rozpałkę. Reszta mogła jeszcze coś wnieść w jego jak na razie poukładane i nudne życie. Operację ‘’Piękny Zmierzch’’ przerwał ryk napęczniałej od nienawiści bestii. Zmusił się żeby iść do kuchni.
— Gdzie moja kolacja i kawa?!
— Nie miałem ochoty i czasu.
Norman spojrzał na syna zmęczonym, ale pełnym żalu wzrokiem.
— Kiedy w końcu zrozumiesz, że życie to nie tylko ty? Są inni, czasami równie ważni.
— Racja. Są jeszcze fani AC/DC i bezdomni rzucający błotem w nasze szyby czwartego lipca. To wszystko jest…ważne.
Norman zrzucił płaszcz i odgrzał trzydniowego kotleta. Do tego szklanka kranówy i kolejna posiadówka na spotkaniu z samym sobą pod tytułem ‘’Po kiego chuja żyć? vol.78’’.
*****
Z domu wyszedł koło dwudziestej, a na złomowisku był pół godziny później. Na starych lampach sterczały prawie nieruchomo gawrony przypatrujące się pustymi ślepiami Morganowi, który czuł ich wzrok na karku i plecach. Był nieprzyjemny, oślizgły i zimny. Stos najgorszych magazynów z ostatnich czterech lat spoczął na starej drewnianej skrzyni. Z każdą kolejną sekundą zmieniał się w stertę porwanych kawałków papieru. Kiedy nie zostało już nic, jedynie stos zrywek, Morgan podpalił trzymany w dłoni kawałek i rzucił w górę papieru oraz kilku drewienek. Nad palącym się ogniskiem rozmieścił prowizoryczny rożen, na który miał zamiar nabić coś, co znalazł dwa dni wcześniej. Przypadek grał główną rolę, choć szczęście było dublerem. Trzymał to w przenośnej chłodziarce, którą ojciec dostał zamiast podwyżki. Kobieca dłoń. Mimo trupiobladego koloru Morgan nadal był nią zauroczony. Nabił ją na szpikulec i zaczął opiekał, czując jak w ustach zalega coraz więcej śliny. W kieszeni bluzy miał majeranek, pieprz i czerwoną słodką paprykę. Nie kojarzył, by kiedykolwiek zadowolił się potrawą z majerankiem. Chyba tylko w poronionych, kulinarnych koszmarach. Ptactwo przyglądające się z daleka rozproszyło się po złomowisku, kracząc głośno. Zmierzch był piękny.
Linka cz.3 : https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=2164