Pięćset mil do domu — część XIV
Link do części XIII: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php
IV
Nie szli długo. Minutę. Najwyżej dwie. Później korytarz rozpołowił się na dwoje.
— Lewa ręka od serca — szepnął Bix. — Tak zawsze mówiła babcia.
— A prawą się wal... — (kurwa, to jeszcze dziecko). — No to chodźmy lewą.
V
Do podobnych wyborów zmuszeni byli jeszcze kilkukrotnie. Szli "na czuja", za mapę mając jedynie nasilający się lub słabnący śpiew. Swoiste ciepło-zimno zaklęte w kobiecym głosie, który mógłby ukruszyć serce pokryte lodem. To wyświechtane, naiwne, wręcz infantylne, ale w taki sposób Indianin do tego podchodził. Tak to odbierał. Nigdy nie był typem romantyka, a odkąd dostał rurką w dzban, już w ogóle. Jak miał ciśnienie na babę, to za nią płacił i tak przez lata leciało, ale zachwycać się śpiewem czy kolorami?
Teraz gdy szli w ciemności, czerwonoskóry rozumiał, jak dużo dzieciak mu oddał. Świat odbierany przez pryzmat zdrowego mózgu ma wręcz nieskończoną paletę barw. Na tak wiele różnych sposobów można przeżywać zwyczajną, niepozorną sytuację. Choćby ten śpiew.
Kolejne rozwidlenie. Znowu, jak babcia mówiła. W prawą stronę.
W tak zgęstniałej ciemności mężczyzna nie miał prawa dostrzec wyraźnie twarzy chłopca, ale wychwytywał radość w jego głosie za każdym razem, gdy dokonywali wyboru dalszej drogi. Czuł targane nim emocje. To, jak malec się cieszył, że jest częścią zespołu. Że jest kimś ważnym i decyduje, którędy dalej pójdą.
Nie wszystkie wybory okazywały się dobre. Raz czy dwa doszli do ślepej ściany. Do końca drogi. Gdy tak się działo, chłopczyk rzucał małe, zdawkowe: "sorry" a Indianin odpowiadał: "nie ma sprawy". A kiedy już dokonali takiego (z pozoru normalnego, lecz tak naprawdę niemal mistycznego) aktu wymiany zdań, odwracali się i szli po prostu dalej. Spokojnie. Majestatycznie. Mały chłopiec i duży. Splecione dłonie. Ciepło bijące ze ścian, miarowe uderzenia w bębny oraz śpiew.
— Dlaczego musieliśmy go przenieść?
Czasem tak się działo. Chłopiec coś sobie myślał. Myślał w sobie. W chłopcu. Potem, jak już umyślił, pytał. Wyrwany kontekst mógł być jedną z cech, po której, jeśli dorośnie, będzie rozpoznawany.
— Hmm?
— Tego drzewa, co go zabiłeś, Saracen?
— Tego o skórze-korze?
— No.
Indianin wiedział, o kogo się rozchodzi, ale pragnął zwykłej wymiany zdań. Nawet głupiej. Wciąż w jakiś sposób kwitł. Przemiana, metamorfoza czy co takiego działo się w jego głowie, ciągle jeszcze nie osiągnęło apogeum. Wciąż rosło, zalewając mężczyznę masą wspomnień, feeriami barw i pełną gamą zapachów. Imiona, nazwiska, miejsca. Znaki szczególne czy inne drobne pierdoły. Wszystko wraz.
Dlatego właśnie się cieszył, że dzieciak zadaje pytania. Że tu jest. Sam, tylko ze sobą, mógłby tego tematu nie przerobić.
— W ogóle, co to za zdanie? — szepnął, przeciągając niemożliwie każde ze słów. Chciał wydłużyć rozmowę. Wyhodować dla niej zawczasu dalsze alternatywy. Cokolwiek.
Chłopak chwycił przynętę.
— Co to za jakie zdanie? Nie rozumiem.
Musieli się nachylić. Tunel przeszedł w zwężenie do tego stopnia, że przez moment trzeba było iść bokiem. Po chwili jednak wszystko wróciło do normy.
— Powiedziałeś: "tego drzewa, co go zabiłeś". Jakoś dziwnie mi brzmi.
Bogowie na śniadych bizonach, co to gnacie przez cztery strony świata. Sześć godzin temu płynął mi pot po plecach, kiedy tylko wymawiałem spółgłoski. Teraz zabawiam się w dyrektora szkoły. Polip by się ucieszył.
Następny zakręt półkolem, ostry spadek w dół i znowu alternatywa. Niby obie drogi prowadzące podobnie, bo rozdzielone jedynie cienką ścianką, ale jednak.
— Nie wiem, co brzmi niedobrze. Po prostu, czemu musieliśmy go schować?
— Rusz głową, to zrozumiesz.
— Dalej nie wiem.
— Nie tak. Metaforycznie.
Kolejne nowe słowo. Następny wybór od serca. Prawo babki. Tak od dzisiaj będzie. Śpiew odległy jak wcześniej, ale bębny i grzechotka już głośniej. Dosadniej i wyraziściej.
Złapał się na tym, że dzieciak ciągle czeka na odpowiedź. Na odpowiedź albo na wyjaśnienie. Znów zrobiło się węziej.
— Ja też mam do ciebie pytanie, Bix — szepnął, przechodząc w kucki. Klap, klap, klap. Wędrówka w stylu kaczuszki, a i tak się mieści ledwie, ledwie. Nawet malec przykucnął. Do tego, tym razem, dłużej. Oddech zwężony. Płuca jak posklejane.
W końcu jednak wszystko wróciło do normy i ponowił.
— Jest tu ciemno, nie? Ale nie tak, bardzo, bardzo ciemno. W sensie nie wiem, jak ty uważasz, ale po mojemu, to nie powinniśmy tu widzieć nawet na cal. Co rusz powinniśmy sobie rozwalać nosy o ściany albo iść z rękoma wyciągniętymi przed siebie jak jakieś duchy. No, ewentualnie ja powinienem coś tam może dostrzec, tak na jard. Ale ty? Wiem, że jesteś w porządku, ale po mojemu, to powinieneś się odbijać od tych ścian. Tymczasem ja widzę prawie tak dobrze, jak w nocy. Na trzy, cztery jardy nawet. Ciemno, bo ciemno, ale kształty dostrzegam. Nie kumam jednak, czemu tobie nic nie sprawia trudności.
Chłopak się zapowietrzył jakby przed dłuższą przemową. Nim jednak zdołał wygłosić choćby słowo, obaj usłyszeli dźwięk. Pojedynczy, skrzypiący i donośny. Dochodził tuż zza zakrętu. Przywodził na myśl próbę otwarcia drzwi, które osiadły i teraz, przy szarpnięciu, rysują glebę. Są takie znaki, które w każdym jednym języku są identyczne, więc gdy Saracen położył palec na ustach, chłopak pokiwał głową. Wolno się wycofali. Następnie odczekali dłuższą chwilę. Dźwięk rozbrzmiał ponownie. Pojedynczy, pierdzielony, skrzyp.
Wcześniej sobie nieco folgowali, wychodząc w wymianie zdań często powyżej szeptu. Tym razem jednak każdy z nich się pilnował.
— Dobra, posłuchaj! Idę i zaraz wracam. Czekaj tu!
— Już ci mówiłem, Saracen, że...
Motocyklista szarpnął mocno chłopczykiem. Przykucnął, by ich twarze były na jednym poziomie. Czasem tak jest, że liczy się wyraz twarzy. Może paść i pół miliarda słów. Bez desperacji w obliczu niczego nie utargujesz.
— Całą drogę traktuję cię jak równego. Bo ci ufam. To teraz ty zaufaj, kurwa, mi!
Jeszcze zdanie nie dobrzmiało dobrze kropką, a Saracen wiedział, że rzucony wulgaryzm był niepotrzebny. Miał zaakcentować jego determinację, a bardziej obnażył desperację. Trudno. To jak ze wzrokiem. Co się zobaczyło, to się nie odzobaczy. Z małymi zbrodniami na koncie da się żyć.
Chłopczyk coś odpowiedział, ale jego przestraszony głos utonął pod naporem kolejnego skrzypnięcia. Mężczyzna poprosił szeptem o powtórzenie.
— Powiedziałem, że dobra — powtórzył malec, wyswobadzając się z jego golemich łap. — Zaczekam tu. Tylko się nie daj...
Indianin szorstką dłonią nie pozwolił mu skończyć. Następnie szepnął, by ten nie gadał głupot, bo się jeszcze ziszczą. W ostatniej części swego wywodu dodał, że od teraz mają wspólne hasło, słowo klucz. I jeśli tylko chłopiec je usłyszy, ma natychmiast wiać. A słowem tym będzie...
Mały przykopał mu w kostkę.
— Nie gadaj głupot, Saracen. Bo się zeszczą.
Ten kiwnął głową.
I poszedł.
Link do części XV: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php