Pięćset mil do domu — część XV
Link do części XIV: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=2203
VI
Noc orzeźwiała zimnem, jak to zazwyczaj noce na pustyni, choć swoje dołożył też przemoczony krwią podkoszulek. Głowa ćmiła, a mięśnie karku sztywniały, jakby były pokryte kołnierzem gipsowego błota. Każdemu skrętowi szyi towarzyszył upierdliwy opór.
Pomimo ciemności nocy Polip pruł ponad siedemdziesiąt na godzinę, a na dłuższych prostych nawet powyżej stu. Sam widział kontury ledwie na kilka jardów. Lampa podskakującej na piaszczystych nierównościach maszyny rozrzucała blado-żółte światło.
— Te kurwy po prostu wstały. Widziałem to.
Wypluł jeszcze kilka innych, równie nieszczęsnych słów. Zdań niezaadresowanych do nikogo poza samym sobą, choć pewnie też nie do końca. Zawsze we wszystkim, co robił, opierał się na logice. A teraz co?
— Niech mi ktoś powie, że to wszystko nieprawda! — rzucił przez zęby, trzęsąc z frustracji kierownicą motoru. Działanie po równi głupie, co bezcelowe, ale taki już był. W jego zrozumiałym, poukładanym świecie podobne rzeczy nie miały prawa istnieć. Kwadrans temu walczył wściekle o życie, więc sprawy "niejasne" odłożył chwilowo na półkę. Odłożył, ale nie olał.
— Oni, kurwa, ożyli — powtórzył ciszej, chyba tylko po to, by samemu siebie nie słyszeć. Ale się słyszał. Słyszał bardzo dokładnie.
Rosnące na poboczach skarlałe krzewy, przywodziły na myśl okropności, powodując, że uciekinier podkręcał manetkę z gazem, aż do granic absurdu. Byleby tylko dalej od tego miejsca i nieumiejących pogodzić się z prawami śmierci umarłych. Jak najdalej od szurającego dźwięku podkurczanych nóg, kiedy wstawali i spokojnego głosu przyjaciela, tak bezosobowo oznajmiającego wszystkim i nikomu zarazem, że dla Malsum i w jego imię, każdy musi być trup.
— Każdy musi być trup — sarknął, spluwając krwią. Nie pierwszy, nie trzeci raz. Pewnie nawet, nie sto pięćdziesiąty. — Kurwa. Dojadą mnie po okruszkach jak w tej bajce.
Przyspieszył.
Czasem coś gdzieś zawyło, podnosząc Polipowi ciśnienie. Dłonie ścierpły, jakby nie miał w sobie odżywczej krwi, by im zapewnić optymalne działanie, choć prawdopodobnie jedynie z zimna, spotęgowanego uciekaniem pod wiatr. Rękawiczki, podobnie jak bandaże, kasę, manierkę czy tuzin innych pierdół miał w bocznej sakwie. Tylko by coś wyciągnąć, należało wpierw stanąć, a to nie wchodziło w grę. Nie teraz. Nie przed nastaniem świtu.
Jechał więc w tym połowicznym paraliżu, ciągle spluwając krwią. Oczy łzawiły od zimnego wiatru. Niedowład rąk postępował, wpierw oplątując przedramię, by w końcu sięgnąć za łokieć. Także i ćmienie pod czaszką stawało się coraz bardziej uciążliwe.
— Oni, kurwa mać, wstali! — wyrzucił z siebie w przestrzeń kolejny raz.
I jechał dalej.
Świat budził się do życia i niebo już czerwieniało, kiedy korelacja dwóch niewinnych z pozoru nieszczęść zaowocowała tragedią. Kataklizmem, po którym już nie wstał. Zmęczony, senny i coraz bardziej pozbawiony krwi, prowadził motor, oddając skupienie błogim automatyzmom. Trasa wiodła prosto, stawało się cieplej, wzrok wytracał ostrość. Umysł był trochę tu i trochę tam. Warkot silnika usypiał.
W pewnym momencie motocyklista się ocknął w myśl charakterystycznego objawu przedsennej drgawki, kiedy to zasypiasz, a jakaś część ciebie wie, że nie powinieneś i daje ci sygnał, byś się jeszcze zdołał opamiętać. Kto jeździł na tirach, w dupie mając tachograf, będzie wiedział, w czym rzecz.
I Polip właśnie dostał taki sygnał. Wybudził się, bo coś ukłuło go w oko lub też, coś zakłuło go w oko i się wybudził. Napiął mięśnie zbyt mocno, skręcił nazbyt silnie kierownicę, a przednia opona najechała na kamień. Suma summarum, leżał teraz na ziemi, wzdłuż pobocza, mając dobry widok na kręcące się coraz wolniej koło wywróconego nieopodal motocykla. Nie doczekał jednak momentu, w którym stanęło.
VII
Czuł, że podchody nic nie dadzą, a skoro przeczuciom ufał, jak diabeł piekłu, to... Wyszedł. Broń zatrzaśnięta w dłoni. Bez udawania i szansy na pojednanie. Nie pokonujesz labiryntu po to, by na końcu dymać się z Minotaurem.
Salka była wręcz nieprawdziwie wielka i "nieprawdziwie" to najwłaściwsze słowo. Trójka z nich stała po prawej stronie. W miejscu, gdzie łuna niebieskiego światła świeciła tak silnie, że, nawet mając tylko jedno sprawne oko, można było dostrzec całą paletę okropieństw, z jakiej szalony stwórca musiał posklejać ich ciała. Pnącza rąk oraz nóg przypominały pozlepiane landrynki z automatu przy drodze, na sto sześćdziesiątej mili ich wielkiej ucieczki do domu. Do tego zbyt dużo włosia. Zbyt dużo w ocenie kogoś, kto sam miał włosy sięgające kitą aż do trzeciego żebra. Paznokcie wyhodowane jak do konkursu na najlepszą podróbę Wolverine'a. I jeszcze głowa, spiczasta w jebany trójkąt. A to dopiero pierwszy z popaprańców.
Nie miał czasu i chęci zgłębiać detali ich popieprzonych ciał i wypatrywać innych "fajerwerków". Zamiast tego, skupił się na tej po lewej. Tej, która była istotna.
— Przyszedłem po dziewczynkę — powiedział zwyczajnym tonem. Nie silił się na groźby ani nie zamierzał modulować głosu na błagalny. Ta partia szachów jeszcze nierozpoczęta. Biali mają ruch pierwsi. Poczekajmy.
Stara kobieta skinęła obwiązaną w szmaty chudą dłonią i kolejne, kalendarzowe ciacho z miesięcznika "Niedorzeczność i Ja" przystanęło tuż za jej wózkiem. Małe, pierdolone "coś", wyglądające jak poszarpana od wybuchu chłopka z piątego pokolenia kazirodczych wygibasów. Jednej ręki poniżej łokcia brak. Skóra z twarzy zwisająca w najlepsze. Warga nawet bardziej niż zajęcza. No i jeszcze ta chusta. Różowa w niebieskie grochy.
Saracen nie zareagował inaczej, niż tylko omiatając salę wzrokiem. Bez kroków w żadną ze stron. Wiedział, że im dłużej pozostanie neutralny, tym lepiej. Przeciągając spektakl, więcej dojrzy i może więcej zrozumie.
— Po Selu — ponowił, bacznie obserwując, czy tak nazywając małą, wywrze na nich wrażenie. U tej starej, na wózku, nic nie odczytał, ale straszydła znad niebieskiej poświaty zaczęły coś tam mamrotać. Jeden krabopodobny, z ryjem jak u japońskiego marynarza po sześćdziesiątce, zrobił nawet pół kroku w jedną ze stron.
(Dzięki, skośny sezamku. Czyli wiemy, gdzie jest).
Stara skinęła na pokrakę w chuście i tamta przepchnęła wózek. Pordzewiały gruchot jęczał, aż zęby się chowały pod językiem. Chyba w ramach manifestacji siły baba kazała zawieźć się tuż przed jego oblicze. Mniej niż dwie stopy od maczety, która wisiała mu w dłoni.
Nie miał wyboru. Chciała się pokazać, to popatrzył.
— Ty jesteś babuszka Ifa? — zapytał, kiedy już nie miał chęci zliczać zmarszczek oraz mysich łatek. Spalona od słońca twarz, łysa, kanciasta czacha i lewe oko zasznurowane pordzewiałym drutem. Wrażenia. Zbyt tanie sztuczki, by mu dygło serducho od jednego popaprańca więcej.
Starucha nic nie mówiła, a i on nie wiedział, co jeszcze powinien dodać. Mógłby uciąć jej łeb. Pół sekundy, jedno napięcie mięśni i świat będzie mniej paskudnym miejscem przynajmniej o kilka procent. Tylko po co upiększać ten padół? Wszak potwory najlepiej czują się wśród swoich.
Poczekał jeszcze chwilę, lukając czy tamte stworzenia niczego nie kombinują. Gdzie tam. Wyglądało na to, że niebieska poświata ich ogrzewa i nie bardzo mają melodię, by ten stan zmienić. Były w ciągłym ruchu. Kręciły się i warczały, ale wciąż wystarczająco daleko, by się nimi w tym momencie kłopotać.
Już miał rzucić, coś w stylu: "Jeśli jesteś Ifa, to Bix mówił, że zawsze byłaś w porządku”. Uderzyć w rodzinne tony. W więzy krwi. Rzucić to i czekać, co się wydarzy. A jeśli ta stara, napuchnięta pizda dalej będzie jedynie dyszeć mu pod biodrem, to będzie to pierwsza partia w historii szachów, którą rozpoczną czarni.
Stara ściągnęła chłopkę za rękaw waciakowego drelicha, ta nachyliła chustę pod jej ucho. Kąt nie był idealny, ale przy dobrym wietrze mógł utrącić oba kręgle naraz.
Wstrzymał egzekucję. Kobity się naradzały.
I wtedy jeden z pojebańców, kapitan "Spiczasty Łeb", odłączył się od koleżków.
Link do części XVI: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=2247