Czwartki Morgana Behonda cz.4
Link cz.3 :
https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=2164#kom-18263
TYDZIEŃ PÓŹNIEJ
Obudził się nad ranem, zlany potem i pełen przekonania, że zwariował. Słońce leniwie wynurzało się zza horyzontu na tle czerwonego nieba. Otarł twarz i spojrzał na elektroniczny budzik. Czarny ekran dawał do zrozumienia, że padły baterie. Caroline odwiedziła jego sypialnie tej nocy kilka razy – był tego pewien. Niestrudzenie uśmiechnięta z rozpuszczonymi włosami opadającymi na chude barki. Chciała mu coś wyznać, ale kiedy z jej ust wyskakiwały pierwsze litery – znikała w ciemności. Morgan, fajny jesteś, wiesz? Myślę, że wiele nas łączy. Wpadł w jej sidła, ale miał w kieszeni scyzoryk. Ona o tym nie wiedziała, dlatego musiał dokładnie zaplanować, kiedy go użyje.
Zasnął koło szóstej i ponownie obudził się o dziewiątej. Słońce górowało nad przedmieściami. Morgan wywlókł się z łóżka z trudem i głową ciężką jakby była z betonu. Czwartek oznaczał drugą próbę kółka teatralnego i Caroline. Ile by dał, żeby tym razem jej nie było. Mogła wpaść pod autobus szkolny albo zostać zasztyletowana w ciemnej uliczce, kiedy wracał tydzień temu z pierwszej próby. Czy to już ten etap?
Caroline miała szczęście, bo przez ostatni tydzień zamordowano tylko jakiegoś Timsona Seelsa. Pan adwokat na emeryturze pożegnał się z życiem zasztyletowany pod wejściem do przedszkola na Bullton Street. Caroline nie była adwokatem, nie wiedział, kim była, poza faktem, że utożsamiała się w jego myślach z natrętnym komarem podczas letniego biwaku. Jej osobowość interesowała Morgana w takim samym stopniu jak fakt, że Timson Seels w środku nocy pojawił się przed wejściem do przedszkola. W przybliżeniu wynik ciekawości był równy zero.
Po śniadaniu nabrał ochoty na krótki spacer. Jakoś nigdy wcześniej nie wykazywał takich chęci o tej porze dnia. Na bezrobociu wszystko wygląda inaczej. Nawet ludzie nie byli już tacy sami. Świat toczył się wolniej, nabrał wielu innych barw, których Morgan wcześniej nie widział, albo nie chciał widzieć. Na zewnątrz pachniało świeżo ściętą trawą i spalinami z kosiarek. Słońce przygrzewało przyjemnie na bezchmurnym niebie. Taa, było naprawdę znośnie, wręcz dobrze. Widok pustego śmietnika koił. Ponownie. Ostatniego martwego pudla znalazł w nim pod koniec marca. Nie miał oczu i tylnych łap. Śmierdział jak pozostałe martwe psy, które znajdywał, może lekką nutą wiśni wcześniej niewystępującą.
Chodnik biegł obok placu zabawa, na którym zgraja bachorów w towarzystwie matek próbowała popełnić zbiorowe samobójstwo na zjeżdżalniach i huśtawkach. Morgan tak to dokładnie widział. Bezbronne ofiary życia na krawędzi, tuż nad przepaścią i dłonie matek spychające je kolejno w towarzystwie agonalnych wrzasków. Nie tak wyobrażał sobie dobrowolną emeryturę. Ale coś kazało mu wyjść i przejść co najmniej dwie mile spokojnym marszem. Na pierwszym skrzyżowaniu spotkał znajomą twarz. Nie pomyliłby tych niebieskich oczu z żadnymi innymi. Philip Stevens szedł w jego stronę. Był umiarkowanie zadowolony, ale nie promieniał zachwytem jak wiosenne czy letnie słońce na bezchmurnym niebie. Był raczej jak przyduszona kula światła w jesienny pochmurny poranek. Szukał pozytywów, ale gęste chmury odbierały ich znaczną część. Przywitał Morgana gestem dłoni. W starej wytartej koszuli wyglądał jak ambasador lokali pod mostami.
— Ciebie bym się w ogóle nie spodziewał, Morga. To przecież pora…
— Tak, wiem — przerwał, macając po kieszeniach w poszukiwaniu drobnych. — Garry’s style nie fascynuje już tak mnie, jak na początku. Ma przewidywalne przepisy i słabo dobiera dania. Ogólnie - kiepsko.
— Dopiero od dwóch miesięcy jest na antenie. Czasami obejrzę, ale ostatnio… nie mam głowy nawet na obijanie się przed telewizorem.
Morgan popatrzył na Philipa beznamiętnie. Tamten oczekiwał czego więcej, błagał o to, ale cisza, jaką dostał, jeszcze bardziej powiększyła jego powoli wyrastający garb.
— Zmieniłeś kulinaria na spacery?
— Nie, ale coś mi kazało wyjść na świeże powietrze. Może to uśpiony nowotwór chce przekazać mi wiadomość, że jeszcze mogę coś zmienić.
— Nie znam zdrowszego faceta od ciebie. Chyba tylko stara Mogree może się z tobą równać. Ta wiedźma stoi ponad rasą ludzką. Wygląda lepiej niż ja. A przecież to stary szmatławiec.
Nie odpowiedział. Powróciły myśli o Caroline i cały rodzący się czar spacerów w piękny słoneczny dzień gdzieś prysł. Został tylko niesmak i jej twarz z uśmiechem dla Morgana co najmniej nieznośnym.
— Jak Dorris? Nie widuję jej często.
— Chyba w porządku. Wiesz… ona nie mówi mi wszystkiego. Wie, że nie mam głowy do tego typu… sytuacji. Uciekam, kiedy tylko mogę albo udaję, że panuję nad wszystkim — Otarł krople potu ze stożkowatej łysiny, obserwując przejeżdżające przez skrzyżowanie auta. Morgan chwilowo zniknął z jego kadru. Była tylko cisza i Philip, który musi uciekać.
— Pozdrów ją albo i nie. Wedle uznania.
— Co?
— Nie narzucam ci niczego, Philip, skoro masz aż tak ciężko, nie obarczę cię żadnym przymusem.
Popatrzył na niego ze zdziwieniem, cholernym niedowierzaniem. Analizował jeszcze raz każde słowo i cały sens.
— Straciłeś już to. Dawno straciłeś Philipie.
Machnął na pożegnanie dłonią i odszedł. Powolnym krokiem przedarł się przez jezdnię i skręcił w stronę parku. Philip Stevens jeszcze długo po tym stał w milczeniu i gapił się w losowy punkt na chodniku. Na jego czoło ponownie wstąpił pot.
****
Jeśli dobrze obliczył, a liczyć umiał doskonale, nie siedział na parkowej ławce od trzynastu lat. Co z tego wynika? Kompletnie nic, ale wspomnienia z dawnych lat ponownie nabrały lekkiego połysku pośród przerdzewiałych i zapomnianych elementów. Dwa tysiące dwunasty Morgan wspominał słodko–gorzkimi kadrami, a oczekiwanie na koniec świata zdecydowanie leżało po słodkiej stronie. Nie oczekiwał jak naiwne dziecko na bożonarodzeniowy poranek. Po prostu czekał, bo coś tak kazało mu czynić. Rozsiadł się wtedy na parkowej ławce i obserwując przechodniów, wyczekiwał. Nie nadeszło nic, oprócz niestrawności po wyjątkowo paskudnej szarlotce. Z tych gorzkich stron, jakoś w listopadzie tamtego pamiętnego roku Backie ostatni raz wylała potok łez tylko po to, żeby przekonać Morgana na choć jedno dziecko. Jeden bachor to o jeden problem za dużo. Maratony kulinarne czekały.
Na swój sposób przeczekał jakiego starca, który przysiadł się bez słowa obok niego. Miał odrażający wyraz twarzy, podkrążone oczy i zapadniętą szczękę. Nie odzywał się. Oddychał głośno, gapiąc się przed siebie. Spędził tak godzinę, po czym równie nagle wstał i zniknął w jednej z alejek. Morgan miał przeczucie, że go kojarzy. Podświadomie jego umysł szukał wspomnień, w których starzec mógł się pojawić. Czarna, wytarta marynarka, jaką nosił też wyglądała nad wyraz znajomo. Nie, żeby tysiąc innych marynarek wyglądało podobnie, pewnie tak, ale ta konkretna miała w sobie coś nadzwyczaj znajomego.
Po kolejnej godzinie park na moment opustoszał z ludzi. Zostały tylko gołębie — żywe i martwe, oraz wiewiórki —wszystkie żywe. Morgan uwielbiał tę samotność. Trwała ona krótko, raptem kilkanaście minut, ale na tyle długo, żeby ją zapamiętać. Kiedy przekraczał bramę parku, dostał jak z rewolweru obrazem, który zahamował na ułamek sekundy wszystkie funkcje życiowe. Kolejne chwile trwały coraz dłużej, a myśli rozbiegły się w nieładzie.
— Witaj, Morgan — usłyszał znajomy głos. — Będziesz wieczorem?
— Zamierzam — rzucił sucho i beznamiętnie, jednak ze strachem w oczach, który za wszelką cenę próbował ukryć.
— Okropny dzień. Taki… czysty. Zapach spalin ulotnił się już dawno. Wiem, że ty lubisz takie dni, ale ja najchętniej zapadłabym się pod ziemię i przeczekała tam aż do jesieni.
To świetny pomysł, Caroline. A tak się składa, że mam nowy szpadel, cholernie dużo chęci, więc mogę ci pomóc. Zakopię cię bardzo szczelnie. Nic nie usłyszysz… ani nikt nie usłyszy cię. Prawie to wywrzeszczał rozentuzjazmowany tą genialną myślą, ale Caroline uśmiechnięta, wręcz wyszczerzona jak na wizycie u stomatologa, posłała mu na do widzenia… buziaka? Chyba tak na to się mówiło. Nie miał pewności. Nie stykał się z tą formą pożegnań często. Gdyby tak sięgnąć pamięcią, tylko po co? Zanim to zdążył przeanalizować, jej już nie było. Rozpłynęła się, zostawiając Morgana w stanie przedziałowym, albo tuż po nim. Zbladł i stracił jakąkolwiek ochotę na kolejne spacery. Przekalkulował, że zdąży zarezerwować godzinę na drzemkę, zanim pojawi się na kolejnej próbie. Scenariusz leżał gdzieś za sofą w pokoju gościnnym. Miał pewność, że tam go zostawił, po tym, jak zwątpił w cały projekt po raz który. Miał wiele powodów, żeby stamtąd uciec, ale też jeden poważny, żeby tam zostać.