TW# Supermarket czerwonych utrapień (1z2)
Postać: Morderca-kanalarz
Zdarzenie: Źródło wiecznej młodości
Efekt: Niechaj zaistnieje magiczny pierścień. Załóż go, wypowiedz życzenie i opisz je.
Joar miał dziewczynę. Była chuda i lubiła malować włosy na zielono. Nie miała wcale pośladków, tylko dwie płaskie kości owinięte bladą skórą. Przygniótł ją słup energetyczny którejś letniej burzy. Trochę szkoda, ale tylko trochę. Czasami po prostu wiesz, że nie warto więcej.
***
We wtorek wypadał dzień święty, zero roboty. Tuż po dziesiątej rano Joar siedział w swoim trzydziestoletnim sedanie i dusił gaz na wzniesieniu, za którym rozciągał się parking najbliższego supermarketu. Betonowe pole w rozkwicie było zapełnione autami i pełzającymi wózkami sklepowymi. Zaparkował na podjeździe ciężarówek z towarem. Stałe miejsce, zawsze wolne we wtorki. Radio już łapało dobrą częstotliwość. Jeszcze z pół godziny i w końcu by wyłapało cholerne country.
Złoty talerz słoneczny prażył mu kark, kiedy wybierał odpowiedni wózek sklepowy. Czekał, aż w żyłach poczuje wrzątek. Do tego kilka bardziej urodziwych brunetek i zdąży tylko wyobrazić sobie je nago, zanim mózg zmieni się we wrzący koktajl. W którejś parzystej kolumnie, pod daszkiem z pleksiglasu znalazł ten odpowiedni czterokołowy rydwan i z zapartym tchem ruszył w stronę supermarketu. Pozdrowił starszą babkę z zapasem makaronu na siedem lat, znajomego prawnika z kartonem koncentratów pomidorowych pod pachą i młodą blond laleczkę zajadającą czekoladowego batona. Umazała się nim okropnie i nie raczyła zlizać okalającej usta kakaowej masy na oczach Joara.
W połowie drogi zwolnił. Nie z powodu żaru lejącego się strumieniami z bezchmurnego nieba. Nawet ta blond piękność nie zmusiłaby go do nagłego postoju. Wyglądała o niebo lepiej od Megan. Ale Megan wyglądała od niej lepiej przygnieciona słupem energetycznym tamtej letniej burzy.
Okrążyli go i tworząc ludzką barierę, odcięli drogę ucieczki. Nie, żeby zaraz miał uciekać. Dwie brunetki naprzeciwko wydawały się i tak wystarczająco wątłe, aby uderzenie wózka sklepowego wywołało krwotok wewnętrzny. Fakt, że się pohamował, to było uwłaczające. Ucieczka świszczała mu w głowie coraz głośniej, a on zagłuszał ją z trudem gapiąc się na stado baranów zakupowych wchodzących do supermarketu albo tam, gdzie podobno kobiety miały piersi. Jego losowy cel nie posiadał takowych.
— Zabłądziłeś? Chyba tak. A my, cała ósemka, wiemy, gdzie zmierzasz. — Ona była z nich najwyższa. Nie wyglądały na przesadnie wykończone. Paradowały po parkingu w czerwonych strojach przypominających płaszcze z niedźwiedziej skóry, na pełnym słońcu. Żar im nie doskwierał
— Konkurencyjne reklamy antyperspirantów mnie nie interesują. Od zawsze używam Old Spice.
Uśmiech pojawił się na pięciu twarzach. W oczach politowanie. Miały za to zgrabne łydki.
— Nie grzeszymy litością, ale dla ciebie nie wiele jej zostało. Współpracuj, zamów sobie podwójne lody truskawkowe z polewą poziomkową w budce za nami. Potem porozmawiamy.
— Nie mam ochoty na lody, tym bardziej truskawkowe.
— Polewa poziomkowa jest ważna, ale nie tak, jak smak truskawek. Zaufaj nam. Jesteśmy Czerwonymi Misiami z Holly Bolly. Nam się nie odmawia. — Jej usta napęczniały czerwienią. Miał wrażenie, że pękną jak balon. Te okropne włosy. Prawie jak u Megan. Zlepione krwią wyglądałyby znacznie lepiej. A może… lody truskawkowe?
— Nie kojarzę. — Poczuł swędzący ból na potylicy. Miał obawy, że to znowu wszy. Podrapał się z najwyższym zaangażowaniem. Ulga przyszła szybko i była cudowna.
— Skąd jesteś?
— Stąd. Ale was nie kojarzę. Przyjezdne?
Popatrzyły po sobie. Nie wyczuł w tym nic nadzwyczajnego. Żar powoli przejmował władzę nad myśleniem szczegółowym. Miał ochotę w końcu poczuć chłód klimatyzowanego supermarketu.
— Jesteśmy tu od wczoraj, ale nie zabawimy zbyt długo. Ludzie nam tu nie ufają, dziwne. Nigdy się z czymś takim nie spotkałyśmy.
Oddał ten satysfakcjonujący wzrok politowania. Odstąpiły od niego i ustawiły się w zwyczajną zwartą grupkę. Na przedzie figurowała ona, najwyższa, choć nie najpiękniejsza. Zresztą w kostiumach czerwonych misiów nie bardzo mogły prezentować swoje walory. Co najwyżej urodę twarzy. Ocenił, żadna nie w jego typie. Chłodna kalkulacja w upalny dzień. Poświęceń ciąg dalszy. Dusza uciekiniera najprawdopodobniej smażyła się już i dogorywała w męczarniach. Nadal nie czuł, że może odejść.
— Lissa Mountyfors. Możesz dać nam… no kilka lekcji nam dać. Proste wskazówki. Znasz to miejsce dobrze, ono jest cholernie specyficzne.
Na nazwisku chciał parsknąć śmiechem. Rasowym, chamskim rechotem z pogardą. Utrzymał usta w ryzach. Lekki uśmiech falował jak wzburzone fale.
— Nie mam żadnych wskazówek. To miasteczko jest jak pokrzywa. Parzy za każdym razem, kiedy dotkniesz. Ale po tysięcznym razie, to już jest rutyna. Nadal cholernie boli, ale żyjesz z tym. Mniej przystosowani wieszają się w domach, piwnicach, albo rzucają się pod koła autobusów szkolnych. Nie macie tu czego szukać.
— Przeklęte miasteczko? Sztuczna plastikowa historyjka dla nietutejszych. Miała chyba odstraszyć, ale nie umiesz opowiadać strasznych historii.
— To są suche fakty. Rzuciłem wam pod nogi kilka zapisanych kartek, ale wy wolicie je zdeptać i zostawić na pastwę wiatru, albo parkingowego. Wasz wybór.
Kółka wózka sklepowego ruszyły powoli. Minął ostatnią z nich i przyśpieszył. Miał nadzieję, że poczuje na barku jej dotyk. Chwyci go i będzie błagać, żeby został. Wyjmie portfel z czerwonego kostiumu i wypłaci pięćset dolców, drobny zadatek na początek.
Dotyk przyszedł późno. Był już przekonany, że nie uświadczy go. Myślami pływał gdzieś w sferze klimatyzacji i przyjemnego chłodu. Miał ochotę na coś słodkiego, paczkę krakersów na wieczór i dziesięć puszek pepsi. Kiedy się odwrócił ironia zapukała do drzwi boleśnie. Metaliczny posmak krwi zburzył piramidę oczekiwań na przyjemny wieczór. Runęła żałośnie w jękach bólu. Twardy beton dokończył dzieła. Słońce migotało raz z lewej raz z prawej. Nie widział tych popularnych gwiazdeczek. Wszystkie wyparowały w letnim żarze.