TW#5 Bojowi tenisiści
https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=2445 Tekst, w którym zacząłem przygodę z bagnem.
Postać: Wędrówka Mamutów
Zdarzenie: Sportowy koniec wojny: Wariacja na temat tego, co by się stało, gdyby zamiast rozwiązywać wszystko w globalny i militarny sposób Hitler i Stalin zagrali w tenisa?
Efekt: Nocny Marek: Tekst musi powstać w godzinach pomiędzy 22 a 6 rano. Kwestia uczciwości. Możesz truknąć na portalu, że zaczynasz o danej godzinie pisać. (no pół tekstu napisane w nocy, reszta nie. Starałem się go wymyślać przed spaniem)
— Ja pierdolę, biorąc fuchę prawej ręki Pana Śmierci, nie pisałem się na takie gówno! Liczyłem na chlanie duszowego siprytu i znęcanie nad ludźmi taplającymi się we własnej beznadziei, a od kilku dni zapierdalam bez przerwy z taczką. Czy te dwa wąsate karakany nie mogłyby zagrać w piłkę bagienną? Ale nie szefostwo sobie życzy akcję „Przeżyjmy to jeszcze raz, tylko trochę inaczej", plus odrobina dystyngowanej elegancji — jojczył Upadły Zenon.
Przerzucał suchszy muł z niziny do depresji. Ironia losu. Będzie jeszcze musiał naprędce sklecić trybuny.
Wiesiek żąda. Wiesiek kurwi. Wiesiek odcina od flaszki jak moja ziemska stara. Związałem się z promilowym terrorystą na wieczność i nawet Śmierć nas nie rozłączy...
Zenek odepchnął pluskającego się obok wisielca. Sina pętla ładnie podkreślała umięśnioną szyję.
— Echhhh chłopie, ciesz się, że masz święty spokój — mruczał nieco spokojniej. — Zero zmartwień, obowiązków i zwracania dupy.
Wdrapał się na świeżo usypany wał i chwycił taczkę. Pojazd służbowy mizerny, ale niezawodny.
Dookoła panował wieczny zmierzch. Bezkresne bagno pochłaniało wszystko, łakomie wciągało nawet spojrzenie, które nie rozróżniało krawędzi. Horyzont zaginął.
Stary dziurawy szpadel łomotał na nierównościach o blaszane ściany. Jeszcze tylko kilka kursów. Ścieżka ubita na szczycie wiła się niespokojnie. Kiedy dotarł powyżej poziomu bajora i grunt stał się pewniejszy i suchy, opuścił nasyp i zaczął ładować taczkę. Potrzebował chwili. Skończywszy, przystanął na moment, by wreszcie złapać oddech. Przez ostatnie tygodnie wyrobił sobie solidną sylwetkę. Przechlana morda odzyskała dawny wygląd. Bardziej ludzki. Detoks połączony z ciężką pracą, dawał nadspodziewanie dobre efekty.
Dotaszczył napełnioną z czubkiem taczkę z powrotem na miejsce powstającej areny. Zasadniczo dopiero przestała pływać. W dyspozycjach od Wieśka jasno stało: nasypać kort, zbudować trybuny i rozegrać mecz. Tyko z czego zrobić widownię?
Nagle za wałem rozległ się gwiazd kolejki parowej. Zaskoczony abstynent pobiegł zbadać sprawę. Zenek ujrzał mały skład wąskotorówki i zaniemówił. Na pierwszym wagonie widniała tabliczka, „tartak". Dalej widział tylko starannie ułożone deski.
Znaczy, przyjechały trybuny w częściach, a gdzie instrukcja obsługi?
Zenek, zaczął taszczyć budulec, próbując nie wbijać drzazg w spracowane dłonie.
Stopniowo wzniósł trybunę A, przylegającą do dłuższego boku kortu od strony wału. Proste ławki stawały coraz wyżej, aż do szóstego rzędu.
Potem trybunę B naprzeciwko i na koniec przy krótszych bokach C i D.
— A żeś odjebał piękne boisko! — krzyknął Wiesiu, uśmiechając się złośliwie.
— No skoro Góra sobie tak zażyczyła...
— Jaka znowu Góra, przecież nie ma żadnej Góry. Jesteśmy tylko my i trupy!
Zenek upuścił młotek i rozsypał worek gwoździ.
— Jak to tylko my i trupy?
— No mówiłem ci na początku, że na bagnie nie zaznasz prawdziwego życia. Tylko destylat z dusz i walka o destylat z dusz.
Wiesiu spokojnie wyjął zza pazuchy piersiówkę. Delikatnie odkręcił korek i łapczywie przyssał się do trunku.
— Achhhhhh, chcesz grzdyla? Zasłużyłeś.
Upadły Zenon wyrwał mu piersiówkę i szybko przechylił ją do ust.
— Kurwa pusta, pojebało cię?! — ryknął wściekle.
— Ups, dobra napijesz się po meczu. Dawaj trzeba rozciągnąć siatkę. Raz, raz.
Zenek znów zaczął pracować, wykonując beznamiętnie zadanie. Tym razem pomagał mu Widmo, wbijając słupek przy trybunie A. Razem naciągnęli siatkę.
ZNÓW CIĘ ZROBIŁ W CHUJA?
— Weź nic nie myśl...
DOBRA JUŻ BĘDĘ CICHO
Wyrysowali wapnem nierówne linie i właściwe robota była skończona. Czekali na to co się miało wydarzyć. Hitler i Stalin w dystyngowanym meczu tenisowym — ciekawa sprawa.
Trybuny zaczęły się wypełniać. „A” zajęli głośni Niemcy, smażąc skwierczące wursty i popijając piwo z wielkich szklanych kufli. Naprzeciwko Rosjanie otwierali pierwsze butelki wódki i łamali się pętami kiełbasy. Panowała radosna rodzinna atmosfera.
Hitler wkroczył szybkim marszem i zajął miejsce przy swoim siedzeniu. Miał ubrane białe wyprasowane w kant szorty, koszulkę polo z kołnierzykiem i getry, które zachlapał błotem, przez co wściekle machał pięścią i krzyczał nerwowo, brzmiąc jak szczekający fafik. Z niepokojem zerknął na zegarek, golnął sobie na odwagę ruskiego spirytu, wykrzywiając z obrzydzeniem usta. Wstał i ruszył małymi kroczkami na boisko. Stał tak przez kilka minut z rakietą w gotowości.
W końcu zjawił się Stalin, w lewej ręce trzymał rakietę, w prawej flaszkę. Zataczał się mocno, podtrzymywany przez swojego trenera, nauczyciela WF-u z wiejskiej szkoły. Był ostatnim człowiekiem znającym się na sporcie po czystkach w sztabie szkoleniowym. Wszyscy inni pojechali na zimowiska i mieli się uczyć, jeździć na nartach.
CZY MOŻEMY ZACZYNAĆ?
Zapytał Widmo siedzący na podwyższonym krześle sędziowskim.
— Tak! — odpowiedział mu wesoły okrzyk z trybun.
Rozpoczął Hitler, a cały pierwszy set zdominowały jego potężne asy serwisowe. Po zmianie stron męczył się trochę z agresywną chmurą pyłu i dymu, uprzykrzającą życie. Nie miał pojęcia skąd nadfrunęła. Stalina łapały za nogi kościste dłonie wynurzające się spod ziemi. Były tak agresywne, że urwały mu nogawkę zielonego munduru.
Musiał interweniować Wiesiu. Kosą pożyczoną od Widma ściął wszystkie przy samym gruncie. Zenek biegł za nim i zbierał obrzynki do koszyka. Chmurę przedmuchał wiatr.
Drugi set też przebiegł pod dyktando Hitlera, Stalin był tak pijany, że nie mógł ustać. Trener oblał go wiadrem zimnej wody i dał ostatniego klina, którego zagryzł ogórkiem kiszonym. Dyktator wstał jak nowo narodzony.
W trzecim secie, po wyrównanym pojedynku zwyciężyło ZSSR.
Czwarty i piąty sprawiały wrażenie egzekucji, przeprowadzonej na Niemcu.
Hitler na koniec cisnął rakietą o ziemię z taką siłą, że pękła.
— Parszywi oszusty, ja! Sędzia kalosz, Scheiße! — wrzeszczał, plując i charcząc.
PROSZĘ O SPOKÓJ, CISZAAA!
Grzmiał Widmo, ale to było bez znaczenia. Wszyscy szli już do domów, chcąc uniknąć korków.
Wędrowne mamuty podeszły do Zenka.
— Wie pan, przemysł filmowy to dno i pięć metrów mułu — żalił się wielki włochaty stwór — Gnaliśmy przez kawał zaświatów i pół świata na wielką produkcję z pompą i nieskończonym budżetem, a okazało się, że chcą zwykłe słonie. A tfu na nich. Potem powiedzieli, że nie wiedzą o co chodzi i nawet marnego słonia nie wzięli.
— Rozumiem, cóż za nieludzkie traktowanie. Dokąd teraz zmierzacie?
— Idziemy odwiedzić dalekich kuzynów: Berilia, Tubula, Great T’Phona i Jerakeena* , podobno strasznie się nudzą, przytłaczani ciężarem rzeczywistości. Co dalej to się zobaczy, jak będziemy na miejscu.
— Miłej podróży.
— Tobie również.
— Ale ja nigdzie się niw wybieram.
– Hmmmm skoro tak twierdzisz. Pozwól, że wyżyjemy się na trybunach.
— Proszę, nie krępujcie się i tak trzeba je będzie rozebrać.
Wędrowne mamuty stratowały boisko razem z prowizoryczną zabudową i z różnymi kibicowskimi przyśpiewkami ruszyły w dalszą drogę.
CO ZA DZIEŃ
* Imiona słoni niosących świat dysku Pratchetta