Miasteczko (cz. IV)
Link do cz. III: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=2162
Lilly ukryła twarz w dłoniach, pochyliła się i oparła łokciami na kolanach.
— Opowiesz czy nie? — naciskał Carter.
— Aj mi okój! — wydobyło się spod osłony z rąk. W odpowiedzi pięść rozmówcy opadła na stół. Dziewczyna podniosła głowę. — Daj mi spokój! — powtórzyła już wyraźniej. — Po to tu przyszłam? Po to, żeby znów wpaść na niego? Albo, żeby mnie przepytywać, wymachiwać pięściami, naciskać?! Mam dość! Wolałabym zdechnąć dawno temu, niż przejść to, co przeszłam! — wrzeszczała. — Rozumiesz, co mówię? Mam serdecznie dość! — zaakcentowała każde słowo.
— Tylko zapytałem.
Sierpniowe słońce prażyło mocno. Carter przetarł spocone czoło chusteczką. Podsunął dziewczynie najpierw paczkę marlboro, zaraz potem zapalniczkę. Subtelnie kliknęło.
— Gdzie on jest? — Lilly wetknęła papierosa w spierzchnięte usta, nachylając się nad płomieniem. — Mam nadzieję, że za kratkami!
— Wszystkie baby jesteście takie same — stwierdził rozmówca, zaciągając się papierosem z wyraźną ulgą. — Co by się nie działo pyskówki, fochy, wrzaski, kurwa, Jezus, łeb pęka. Ledwo tu wlazłaś, już się drzesz.
— Nie zestawiałabym przekleństw i imienia Syna Bożego w jednym zdaniu. Sorry, po prostu nie chcę się z nim widzieć.
— Ale dlaczego? Powiedz po prostu dlaczego.
— Bo to świr. Kompletny psychol.
Oboje jednocześnie wydmuchali dym, nie tracąc kontaktu wzrokowego. Carter znów przetarł czoło.
— A przylazłaś za nim, bo...?
— Nie przylazłam za nim! Uciekłam od niego! Uciekłam, spotkałam tych dwoje, Jasona i Monicę, zupełnie wyczerpanych i razem postanowiliśmy poszukać jeszcze innych ludzi. A Max...
— Hughes? — wtrącił.
— Ma na imię Max. Nie wspomniał? Jest niezrównoważony psychicznie, więc dobrze ci radzę, miej na niego oko. Zamieszkam z przyjaciółmi, zapewne jest tu sporo pustych domów. Mam zamiar się uzbroić. Jeśli przyjdzie, to go zabiję. — Uśmiechnęła się.
Chusteczka, której używał mężczyzna, zrobiła się już całkiem mokra od potu.
— Nie wiem, czy wiesz, ale próbujemy to miasto stworzyć, czy też uruchomić w sposób klasyczny. Powiedziałbym wręcz, tradycyjny. Oznacza to, moja droga, że postaramy się, aby prawo w jak największym stopniu było przestrzegane.
— Jesteś tu prezydentem?
— Nie.
— A kim?
Milczał.
— Czyli nikim.
— Wyjdź — warknął.
— Tacy właśnie jesteście. Macie się za panów i władców, i prześcigacie w durnych, stworzonych na własne potrzeby hierarchiach. Na nic to dziś!
— Co ty wiesz, kobieto, wolisz chaos i grupkę wandali chętnych skorzystać z twoich zasobów.
Zacisnęła zęby, z trudem powstrzymując się, by nie uderzyć go w twarz.
— Siedzicie w tych namiotach jak Indianie. Max ledwo wstanie z wyra, a przestawi ci całe obozowisko, zobaczysz. Żegnam!
Igę przeraża nadejście zimy. Powiedziała, że wtedy oprócz nas – garstki ocalałych, już zupełnie wszystko będzie martwe. Są przerwy w dostawach prądu. Ludzie, którzy próbują nadzorować elektrownię, chyba sobie nie do końca radzą. Nie wiem zresztą, od czasu do czasu coś przerywa. Wczoraj spalił nam się mikser. To znaczy jej, bo wciąż mieszkamy osobno. Odbyliśmy rozmowę oscylującą na granicy kłótni. Ona zaproponowała, żebyśmy zaprosili tego chłopaka na kolację, że jest wygłodniały i w ogóle. Nie, nie jestem zazdrosny. Po prostu uważam, że mamy obecnie ważniejsze kwestie do poruszania niż zbawienie świata. Na przykład to, że nie jest bezpiecznie i nie rozumiem, dlaczego mamy przechodzić przez te wszystkie fazy konwenansów, zamiast ulokować się pod wspólnym dachem. Oburzyła się. Moją postawą, tonem, tym, że powinniśmy do takich wniosków dojść w naturalny sposób, a nie na zasadzie powinności. Co za bullshit! To nie ja wymuszam, tylko sytuacja. Uparła się, by udawać, że wcale nie spieprzył się świat. Gest podniesionych rąk zakończył tę rozmowę z mojej strony. Jest mi trochę przykro.
Terry.
Upalne dni przywodziły na myśl dzieciństwo. Dużo myślała ostatnio. Miała czas. Wyciszenie pulsującej cywilizacji wyprodukowało go na pęczki. Słońce nie odpuszczało, nawet teraz, gdy chyliło się ku zachodowi, dlatego podlewała kwiaty obficie rano i wieczorem. Większość kobiet z miasteczka wpadała na Łąki, jak nazwała kwiaciarnię, niemal każdego dnia. Porozmawiać, wypić kawę lub dokonać wymiany handlowej. Pieniądze przestały mieć znaczenie, więc w zamian za bukiety pełne kolorów, zapachów i życia, przynosiły jej różne inne rzeczy. Tego dnia pojawiła się jednak zupełnie nowa dziewczyna. Iga, pochylona nad surfiniami, nawet jej nie zauważyła. Dopiero krótkie: "hej!" oderwało ją od zajęcia. Odwróciła się, robiąc nad zmrużonymi oczami daszek z dłoni.
— Hej... — odparła.
— Kaylee. — Dziewczyna miała mocny uścisk dłoni.
— Iga. Jesteś nowa?
— Taa. Co tu robicie?
Odpowiedział jej pobłażliwy uśmiech.
— A cóż można robić...
— Mmm. Okej. To trzymaj się.
Poszła sobie. Tak po prostu. Dziwak – pomyślała Iga, wycierając mokre dłonie w rąbek koszuli. Postanowiła nie zaprzątać sobie tym myśli, wszak każdy przeżywa to wszystko po swojemu. Miała dużo przekwitniętych pąków do poobrywania. Ledwo jednak zapomniała o tajemniczej rozmówczyni, zjawiła się następna. Przedstawiła się jako Lilly i okazała się o wiele bardziej rozmowna.
— Masz może jakieś papierosy? Boże, moje życie jest po prostu pasmem nieszczęść. — Klapnęła na jedno z krzeseł wystawionych przed kwiaciarnię.
Iga pokręciła przepraszająco głową. Nie paliła.
— Fajnie tu masz tak przy głównej drodze, widać każdego, kto przychodzi. Znasz tych idiotów z namiotów przy wjeździe? Tego wyglądającego jak emerytowany baseballista po kontuzji, który ma się za pępek świata?
— Carter robi wiele dobrego dla nas wszystkich — wtrąciła. — A z Terrym się spotykam, więc...
— Aaa! Więc zastanów się, zanim palniesz coś głupiego, tak?
— A były lepsze miejsca po drodze?
Lilly uciekła wzrokiem. W kolejnej sekundzie stało się coś dziwnego, a mianowicie wybuchnęła płaczem.
Obudziły go kroki. To nie żaden z tych facetów. Doskonale poznawał ten dźwięk. Znalazła go nawet tu, w tym namiocie. Posunął się na skraj materaca, bardzo ostrożnie. Leżał na wznak, nie otwierając oczu. Bał się, że może coś zepsuć. Dopiero po chwili, gdy delikatnie położyła się obok, spojrzał w sufit. Dostrzegł jedynie mrok. Czuł, jak ich łokcie się dotykają. Czuł przechodzący po nich dreszcz.
Marzę o tym, żebyś tu była naprawdę – pomyślał.
Usłyszał echo tych słów. Czy możliwe, żeby powiedział to na głos? Nie wyłapywał już granic, zacierały się, zamknął oczy odurzony błogością sytuacji, na moment przysnął. Gdy spojrzał znów w ciemność, uczucie czyjejś obecności zniknęło. Max zagryzł pięść.
Link do cz. V: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=2518