Miłość i śmierć z litrem wódki w tle
Cykl: Canulardo "densi" starym wierszem.
Link do wiersza pierwszego: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php
Miłość i śmierć z litrem wódki w tle
Uwaga! Poniższą rymowankę niejednokrotnie cechuje dokładny rym. Czasem nawet, o zgrozo, "Częstochowski". Jeśli jesteś poetyckimcką purystąstką, nastawionym
ą jedynie na nowości, przekładasz techniczne aspekty nad niesioną treść, a TwymTwą ulubioną stacją jest Discovery Poezja, cóż...
Podobno na Polsacie właśnie leci bardzo dobry film.
Siedział na małym krześle
obitym w ciemny brąz.
Brudny i zaniedbany.
Chciał pisać, lecz tylko się trząsł.
Kiedy zaś do drzwi pukał
sąsiad, listonosz lub gość.
On z krzesła się nie ruszał,
albowiem ludzi miał dość.
Od dawna w nic już nie wierzył.
Na skórze przysychał brud.
Pościągał krzyże ze ściany.
Z niewiary w Boga i cud.
Wracał myślami do piątku,
choć już którego, nie wiedział.
Wciąż pętlił się i zatracał.
I na swym krześle wciąż siedział.
Raz zaś w przypływie sił życia
co ledwie się w nim ostały,
przeszedł o ścianie przez pokój.
Zatęchły, pusty i mały.
Dotarł aż do lodówki.
I szmat na kuchni się tlących.
A diabeł kazał mu spojrzeć
w kierunku noży wiszących.
I szeptał: wybierz największy,
by płynnie wchodził w ciało.
Choć wrócił z butelką wódki,
to zamyślenie zostało.
Z powrotem usiadł na krześle,
lejąc pełną szklanicę.
Wychylił, patrząc przez okno
na krętą, pustą ulicę.
Po świetle latarni zrozumiał,
że chyba musi być noc.
W febrze zrodzonej z żalu
zdołał się wczołgać pod koc.
I leżał. I kwilił. I błagał.
I śmiał się. I krzyczał. I wył.
Bóg mu nadziei nie spełnił,
bowiem nad ranem wciąż żył.
Tym razem mgła mu doniosła,
że całkiem jest jeszcze wcześnie.
Ludzie do pracy wstawali,
gdy siedział na swoim krześle.
Wieczorem zaś ciszę zmącił
gołąb, siadając na gzyms.
Rano dnia następnego
pieniędzy ktoś chciał za czynsz.
I sąsiad zastukał z dołu.
Wiedziony głosem rozsądku.
Z mało istotnym pytaniem.
"Czy wszystko tam jest w porządku?"
Potem znowu już cisza.
Litr wódki, ulica, drzwi.
Myślał o swoim życiu.
I o tym, czemu się tli.
Zabrał kolejną butelkę.
Piętnastą albo szesnastą.
A potem ją rozpierdolił.
I pisał, zanim nie zasnął.
Wiedział, że jest już blisko,
że więcej w nim jadu niż krwi.
Ostatni raz spojrzał w okno.
I raz ostatni na drzwi.
Przysunął się do maszyny.
Nie wiedzieć skradzionej skąd.
Uderzył palcami w klawisze.
I tak rozpoczął sąd:
*******
Pamiętał, że to był piątek.
Choć raczej nie ten trzynasty.
Szczerość miała znaczenie.
Jak zawsze, kiedy sąd własny.
Przypomniał sobie jej imię.
I usta, calutkie sine.
A kiedy wspominał wypadek,
płakał ponad godzinę.
Potem znów w nim narosła,
Frustracja, zawiść i złość,
ale poprzysiągł skończyć.
Żalu po prostu miał dość.
Chciał skończyć i móc zapomnieć.
Wyrzygać z głowy i iść.
Wiatr mu w nagrodę przyniósł
na szybę klonowy liść.
Tak więc powrócił myślami
do piątku, o którym wiemy.
Do białych kwiatów na trumnie.
Do wieńców i czerni ziemi.
Potem się rozkojarzył.
Przyszła dziwaczna refleksja.
Wszak trumna z koloru była
bardzo podobna do krzesła.
No nic. To już nieważne.
Wyszeptał do pustych ścian.
Unicestwiony jej brakiem.
Bez chłopów na włościach pan.
Jak Hrabia bez swej Hrabiny.
Ojciec umarłych dzieci.
Jedyny śmieć na chodniku.
Bezradny pająk bez sieci.
Dobra, trza się hamować.
I pisać, póki jest czas.
Więc się ponownie zamyślił,
przechodząc przez wspomnień las.
Pamiętał, że tego dnia lało
tak strasznie, że brak tylko ryb.
O coś się pokłócili.
A nad regałem rósł grzyb.
Ona trzasnęła drzwiami.
On zaś się powlókł do wyra.
Gdyby tylko przewidział,
że jest to ostatnia chwila.
Że nigdy nie będzie więcej
minut, godzin i dni.
Często ją zatrzymuje,
lecz zawsze wtedy śni.
Dwa dni później koroner
powiedział mu prosto w oczy:
"Chcesz pan, to pan spoglądaj,
lecz lekko się pan zaskoczy".
Sprawcą okazał się dzieciak
ledwie szesnaście lat.
Ojcu ukradł Passata.
Jemu odebrał świat.
By teraz tylko wspominał.
O tej, co była święta.
Chłopak się ledwie podrapał.
I pewnie już nie pamięta.
Napisał jeszcze pięć zwrotek,
lecz każda była bez sensu.
Nie mogąc weny uchwycić,
udał się do kredensu.
I wyjął butelkę żytniej.
Calutki, nietknięty litr.
Szmaty przy drzwiach rozkładając,
by nie usłyszał go nikt.
Potem poczłapał do kuchni,
naprawdę już resztką sił.
Wszystko nie miało znaczenia.
Bez niej od środka gnił.
Najpierw szafki przetrząsnął,
wzniecając przy tym kurz.
A kiedy lekarstw nie znalazł,
z powrotem zerknął na nóż.
Na biurku rozłożył zdjęcia.
Od szyby odkleił liść.
I z każdym kolejnym cięciem,
zaczął w jej stronę iść.
Może ją nawet znalazł
albo nie spotkał jej.
Nie mówiono: "Zmarł Człowiek".
Tylko krzyczano: "Zdechł Bej!"
Znaleźli go kilka dni później.
W tych zdjęciach, muchach i krwi.
Zwiedzeni smrodem i ciszą,
miotali groźby przez drzwi.
A kiedy cisza została
i dalej trwało to nic.
Przed gapiów przepchnął się dzielnie,
lubiący się w czynach widz.
I rozwarł drzwi od kopniaka,
by wpełzli do środka, jak wszy.
Jak wilki, mięsa pragnące.
O pyskach bez jednej łzy.
I tylko jedna kobieta,
co stara chowała ją szkoła,
spojrzała na to inaczej,
widząc przy krześle anioła.
Link do wiersza trzeciego: