Miasteczko (cz. V)
Link do cz. IV: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php
Max obudził się w poczuciu pustki. Załatwił wszystko, co miał do załatwienia, czyli przeżyć i zahaczyć się w miarę bezpiecznym miejscu. Czy mógł uznać, że wykonał plan? Częściowo. Starał się nie myśleć o tym, że walkę o przetrwanie zaczęli w większym gronie. Bez znaczenia. "Wczoraj" to zamknięty rozdział i doskonale zdawał sobie sprawę, że do wyboru ma dwie opcje – wspominać, analizować i w kółko podtapiać samego siebie, aż w końcu wyczerpie pokłady posiadanej energii do dna. Wówczas nie będzie miał siły rano wstać. Banalne i oklepane, ale tak właśnie było, dokładnie taki tor, ciąg przyczynowo-skutkowy, efekt, który odkręcać musiałby tygodniami. Wybrał więc drugą opcję, ograniczając odczucia i myśli inne niż „teraz i tu” do minimum. Bose stopy dotknęły wilgotnej trawy, pozostałe zmysły otuliła poranna mgła. Kilka spraw już na starcie zaklasyfikował jako niesprzyjające – było około siódmej rano, a słońce już dopiekało solidnie, wybitnie źle sypiał ostatnio i miał przed sobą całkowicie pusty dzień.
No cóż, bywało gorzej.
Usiadł na jednym z wystawionych przed namioty krzeseł. Zastanawiał się, dlaczego nie pamięta, jak tu dotarł. Nadal wszystko go bolało. Nadal odczuwał ssanie w trzewiach. Nie mógł za dużo naraz zjeść, bo robiło mu się niedobrze. Słowem nie był w szczytowej formie. Z zamyślenia wyrwał go głos Cartera.
— Wyspany?
Przysiadł się.
— Średnio. Jak dotrzeć do centrum?
— A po cóż ci centrum, chłopcze?
— Chcę się rozejrzeć. — Max wzruszył ramionami.
— Patrz, masz tutaj drogę. — Facet wskazał jedyną biegnącą przez obozowisko trasę. Zerknęli oboje. — Dojdziesz nią do ronda i wtedy już obojętne, bo obydwa zjazdy prowadzą na coś w rodzaju obwodnicy. Znaki cię poprowadzą.
— Dlaczego akurat tutaj? Dlaczego tu się zatrzymaliście, w lasach jest mnóst…
— A dlaczego nie? — wtrącił. — Po co iść dalej? Już chyba po wszystkim. Cokolwiek to było, już na nas nie działa. Może się uodporniliśmy, może mieliśmy szczęście. Nie wiem, nie jest to już ważne. Ważne, że jesteśmy, żyjemy, trwamy.
— Ty też masz to dziwne, iluzoryczne poczucie ułudy, jak tamten facet.
— Terry?
— Taa, Terry. Naiwne i smętne przekonanie, że świat jest stepem. W lasach na północ stąd grasują kanibale. Żyją tam też…
— Świat jest na tyle wielki — znów wtrącił, jakby nie chcąc usłyszeć kolejnych słów — że się pomieścimy.
— Dotarłem tutaj ja, mogą dotrzeć i oni.
— Więc nakarmimy ich tym, co mamy.
— A jeśli nie będą chcieli jeść tego, co macie? Jeśli nie będą skłonni do negocjacji. Jeśli nie dadzą ci krzty czasu do namysłu?
— To ich zabijemy.
Zlustrowali wzajemnie swoje spojrzenia.
— Słusznie — zamyślił się. — Wiesz, okrężną drogą dochodzimy do tych samych wniosków.
Carter upił łyk kawy z termosu.
— Nigdy nie twierdziłem inaczej.
Poprzedniego wieczoru, kiedy dziewczyna trochę się uspokoiła, Iga podała jej herbatę. Uznała, że jest całkowicie rozbita, na pewno sporo przeszła i potrzebuje odpoczynku, spokoju, czasu, żeby wszystko sobie poukładać, oswoić, odetchnąć. Siedziały więc na plastikowych krzesełkach przed kwiaciarnią, popijały herbatę i milczały, podczas gdy słońce opadało coraz niżej i niżej. Dziwnie tak nic nie musieć – pomyślała Iga – nie przejmować się upływającym czasem. Ponoć, gdy się nie zwraca na niego uwagi, mija najszybciej. Jedyny zasób, którego nie można odzyskać. Coś, czego zwykle potrzebujemy najbardziej, a wykorzystujemy najgorzej. Nikt nie chce, by przelatywał przez palce.
I wtedy właśnie postanowiła, że kolejną rzeczą, jaka tutaj przyniesie, będzie zegar. A potem zdobędzie kalendarz. Albo go zrobi! Nie pozwoli, żeby odebrano im też i to! Kontrolę upływającego czasu, mijających chwil. Pewnego dnia obudzi się, zerkając na pomarszczone palce i pomyśli jakim cudem zniknęło ostanie dwadzieścia lat. O nie… Nie chciała tego przegapić. Ciężkie myśli i ołowianą atmosferę przerwała lekkim tematem.
— Koniecznie muszę tu przytaszczyć jakiś parasol. Mamy wyjątkowo ciepłe lato. — Uśmiechnęła się.
Lilly odstawiła pusty kubek, wyraźnie uspokojona.
— Może ten facet ci skołuje. Wybacz mój wcześniejszy wybuch, nie miałam na myśli…
Iga uniosła dłonie, stopując te, według niej, niepotrzebne tłumaczenia.
— W porządku. Bywają różni. Terry na przykład jest momentami zaborczy… hm, taki wiesz… osaczający.
Rozmówczyni podniosła kciuk, kiwając głową w geście zrozumienia.
— Z doświadczenia wiem, że lepszy zaborczy niż olewający — stwierdziła, po czym zanurkowała w zbiorniku własnych, kotłujących się myśli.
Terry przyszedł na dzienną wartę niewyspany i miał wrażenie, że wszyscy ludzie, których od rana spotykał, również wstali lewą nogą.
— Jak tam nasz pacjent? — zapytał Cartera, gdy tylko wymienili uścisk dłoni.
— Wstał i ma się świetnie. Przestawia mi w głowie.
Terry nalał sobie kawy z termosu i uniósł w zdziwieniu brwi.
— Sieje niepokój, to raz — doprecyzował tamten. — A dwa, ta dziewczyna, Lilly, nie ma o nim przychylnego zdania.
— To znaczy?
— To znaczy... nie ma.
— Iga chce, żeby zjadł z nami kolację.
— Ciężko go rozgryźć. Po prostu bądź czujny.
Mam nieodparte wrażenie, że świat poniekąd wraca na stare tory. Te same problemy, ten sam codzienny smak trosk. Nabierająca jednostajnej monotonii rutyna. Jakby przez chwilę miał żywe barwy, a teraz znów blaknął. Choć może czerwień i czerń to nie najlepsza kolorystyka… Może już lepszy ten pastel. Baczniej przyglądam się linii lasu. Lustruję ją raz po raz. Do tej pory nie zwracałem na to aż takiej uwagi. Może faktycznie powinienem? Nic się nie zmieniło, a czuję nieporównywalnie większy niepokój... W tym tygodniu mają palić to, co zostało ze zwłok. Od rana nie ma prądu.
Terry.