TW#6 Paranoja
Postać: Nowy sąsiad
Zdarzenie: Czcze gadanie
Efekt: Twój dobrodziej wchodzi na szybkości na jakiś Onet czy WP i wybiera historię z życia wziętą. Daje Ci linka i bajabongo. Opisuj, recenzuj.
Krzysztof pędem opuścił nielegalne zgromadzenie, rzucając ukradkiem spojrzenie na dozorcę i Panią Wiesię. Trzeba być bardzo ostrożnym w tych czasach. Można łatwo stracić skromne zasoby gotówki, bezzasadnie wychylając nosa na zewnątrz. Godzina próchna, pomyślał, wkurwiony sprawdzając czas. Może umrzeć z głodu, bo do sklepu nie wpuszczą.
— Pssst, dziadku kupisz mi chleb, leberkę i amarenę? — zapytał ukradkiem obcego seniora.
— No nie wiem, takie ryzyko to będzie kosztowało — mruczał. — Dwie dychy za fatygę i dwie dychy za podjęcie niebezpiecznego zadania.
— I dyszka na zakupy to jest jakiś koszmar.
— Płacisz?
Krzychu wręczył zwitek banknotów i obserwował ostrożne ruchy, przypominające nienaoliwionego Blaszanego Drwala z agresywną korozją w lewym biodrze. Mógłby przysiąc, że słyszał skrzypnięcie. Schował się w cieniu wiaty na wózki. Oby nie dał się znów złapać niewidzialnemu F-117. Kłopotliwa sprawa z tymi fligrami. Huk przełamywanej bariery dźwięku. Błysk flesza i nerwowe oczekiwanie na reprymendę od różnorakich mend. Pan komisarz, Pan ksiądz, Pan doktor i Pan Paweł wszyscy liżą łapczywie znaczki na szarej kopercie okalającej zawiadomienie o najpóźniejszym terminie zapłaty. Nie ma odwołania. Nie ma płaczu w poduszkę. Po prostu płać.
Odpalił szluga i puszczał znaki dymne temu skurwysynowi, zamelinowanemu w niebiosach.
— A my sobie tu tradycyjnie giniemy — głośno myślał.
Obserwował z rozbawieniem patrol policji legitymujący rowerzystę. Czy jazda aby nie sprawia mu to zbyt wiele przyjemności? Wyjące syreny radiowozu świdrowały uszy.
— Siedź w domu! Siedź w domu! SIEDŹ W DOMU!!! — Wychwycił z jęków.
Czy już świrował? Dopadł go pierdolec? Postanowił to przemyśleć przy śniadaniu. No właśnie gdzie ten stary grzyb. Zwinął pieniądze i dał dyla? Dziadek nagle wyłonił się zza rogu. Wręczył cicho reklamówkę.
— Obyło się bez kłopotów, wszystko jest na miejscu — szepnął.
Wracając do domu, spotkał pod kościołem pana Mieczysława (z tego, co pamiętał tak miał na imię). Mężczyzna dopiero co się wprowadził. Były pilot wojskowy wpatrywał się w niebo. F-117 dumnie frunął, nic sobie nie robiąc z ciekawskich fal radiowych.
— A skurczybyki się uaktywniły ostatnio. Coś się musi kroić — stwierdził emeryt. — Może pójdziemy do odstrzału. Czytałem o nich ostatnio w gazecie. Nic dobrego nie zwiastują.
— Może to jednak zwykłe nic?!
Krzyś już lądował w łapach lęku, zaraz otworzy rezerwową butelkę wódki i odpłynie. Może do wieczora odetnie ciało od świadomości. To nic?! Wrzeszczał w myślach.
Żył w ciasnym mieszkaniu, nie miał nawet kota. Salono-kuchnio-łazienka i stary komputer na stole.
Zaległ pod prysznicem, oddzielonym od pokoju zasłonką. Strumień lodowatej wody boleśnie oblewał skórę. Jeszcze trochę kontaktował. Stanął w pojedynku na spojrzenia z F-117 wiszącym za oknem. Wytrzymał kilka sekund. Znów przegrał. Wpadł w umysłową (a może umyślną lub umyślaną) dziurę w podłodze. I leciał sobie, leciał.
Ocknął się na zakurzonej posadzce w piwnicy. Nad głową nie miał oczekiwanego otworu, ale wszystko go bolało. Stanął ostrożnie na trzęsących się nogach. Niepewnie zrobił pierwszy krok. Porażka. Wyrżnął twarzą w ścianę. Do mieszkania wracał na czworaka, zostawiając za sobą plamy z krwi.
— Znowu te F-117? — zapytał zupełnie niezniesmaczony sąsiad (chyba) Mieciu.
— Yhm — ledwo wybełkotał, tę niezbyt wymagającą kwestię.
— Chodź do mnie, trzeba się napić i obmyślić plan dalszego działania — stwierdził, zapraszająco kiwając ręką.
— Kim ty właściwie człowieku jesteś?
— To bez znaczenia, wpełzaj. Możesz mi mówić Mieciu, albo jak tylko inaczej zapragniesz.