TW 06 — Niebo
Wstęp.
Miałem zapalić świeczkę, poczekać i napisać, co widzę lub czuję. Od progu były problemy, albowiem nie miałem świeczki. Plan zakładał alternatywne spalenie stołka, jednak wtedy świeczka się znalazła.
Zasiadłem do radosnej "tfu-rczości" i... okazało się, że w efekcie jak wóz stoi: "Poczekaj na noc".
— No ładny chujosław — wypłodziłem myśl. — Jak mi przyjdzie czekać do nocy, nie napiszę.
Zatem podreptałem do piwnicy. A wiedzieć wam trzeba, że mój domek ma już sto dwa lata. Piwnica jest autentycznie średnio gościnna. Kiedyś, w czasach wojny, ukrywali się w niej ludzie przed Niemcami.
Poszedłem, zapaliłem świeczkę, myślałem i... wtedy wpadłem na to, że mam jeden ćwierć-tekst rozpoczęty zyliony lat temu, który (gdyby go dokończyć) pasowałby.
Tako właśnie poczyniłem. Czuję się w obowiązku nadmienić, że poniższy tekst w całości nie powstał "dziś", a (jak to czasem bywa) jest przeredagowany i dokończony pod kątem bieżącej edycji TW i jej wytycznych.
Postać: Znikający ludzie
Zdarzenie: Wieczór duchów
Efekt: Poczekaj na ciemność, zapal świeczkę. I napisz to, co widzisz/czujesz.
Niebo
To wszystko nie zaczęło się niewinnie.
Tu nie było niewinności od początku.
I.
— Igor. Śpisz?
Brak odpowiedzi.
— Igor, no. Znowu to słyszałam.
Ponownie brak odpowiedzi. Ciemność jeszcze ciemniejsza.
— Igor, nie udawaj. Wiem, że nie śpisz, bo nie słyszę, jak oddychasz. A zawsze oddychasz, jak śpisz. Proszę. Wiem, że nie śpisz.
Wprawne ucho mogłoby zarejestrować stłumiony chichot, ale uszy sześcioletniej Dominiki dalekie są od wprawności. Kiedyś, zanim jeszcze trafiła do domu dziecka, ktoś bardzo je lubił przypiekać.
— No weź, no. Nie udawaj.
Argument nie skutkuje i Igor dalej udaje. Nie umie jednak powstrzymać się od chichotu i parska. Ciemność dalej ciemnieje.
— Przestań, bo powiem pani matce, że migdaliłeś się z Sandrą.
Słowo „migdaliłeś” tak naprawdę zastępuje „całowałeś”, ale Dominice wydaje się bardziej dorosłe. Straszniejsze i poważniejsze.
— Co chcesz? — pyta chłopiec wyraźnie przybitym głosem. — Czemu chcesz kłamać, ty jędzo?
— Bo ty udajesz, że śpisz, a wcale nie śpisz.
— I co?
— A to, że powiem pani matce, że kłamiesz. I że migdaliłeś się z Sandrą, też powiem. I to dlatego ona musi mieszkać u pani babci. Powiem. Zobaczysz.
— Nie strasz, nie strasz, bo się zesrasz. I wcale się nie migdaliłem, jak chcesz wiedzieć.
— To co. Mnie i tak uwierzy, bo mnie bardziej kocha. Poza tym jestem dziewczynką, a dziewczynki nie kłamią.
— Kłamią, kłamią i ten… I śmierdzą.
— Nie śmierdzą.
— Śmierdzą, śmierdzą. Śmierdzą zgniłymi warzywami i potem rolnika w słońcu.
— Powiem. Zobaczysz.
— To będziesz skarżypytą.
— No to co?
— A to, że jakbyś żyła dużo wieków temu, to by ci ucięli język za skarżypytowanie i rozdziobałyby go gęsi.
Dziewczynka milczy, prawdopodobnie rozważając te słowa.
— Ale to ty pójdziesz za to do komórki.
Tym razem cisza jest dłuższa. Zdaje się trwać w nieskończoność.
— Czego w ogóle chcesz?
Na twarzy Dominiki widnieje grymas triumfu. Boi się dużo mniej niż kwadrans temu i już prawie całkiem zapomniała, co to za szmer ją zbudził
— No czego chcesz? — Irytuje się chłopiec. Myśl o komórce nie dodaje mu skrzydeł. Przeciwnie. Bezgraniczna ciemność oraz wilgoć zatęchłych ścian wypełniają cały jego świat. Gdyby Igor umiał grać w szachy, właśnie dostałby mata. Ale nie umie. Umie tylko w warcaby.
— Już niczego. Nieważne — mówi ona. Świadomość, że brat leży obok... Mrok blednie. Ciemność ponownie jest szara.
— Jak to nieważne? To po co zawracasz mi... — Chłopczyk grzebie w pamięci, starając się przypomnieć sobie przebieg rozmowy dyrektorki z palaczem. Kłótnię pochodzącą z czasów, kiedy oboje z siostrą mieszkali jeszcze we wspólnym dużym domu, na skraju miasta. Czasy nieodległe i nad wyraz dobrze pamiętane. Wręcz wryte w pamięć tej zaledwie ośmioletniej głowy. Wyrżnięte niczym wyznanie miłości nożem na ławce w parku lub odciśnięta dłoń w ciepłym asfalcie. Smutne barwy w pośpiechu mijanych dni. Godziny z twarzami w oknie. — Dupę — przypomina sobie nagle właściwe słowo. — Po co zawracasz mi dupę?
Brzydki wyraz pozostaje tym razem zlekceważony. Żadnych szantaży czy uwag ze strony siostry. Żadnych gier. Zamiast tego prosta dziecięca odpowiedź.
— Wydawało mi się, że znowu to usłyszałam.
— Czyli, co?
— Jęki.
— Jęki?
— Tak. Jęki i płacz.
Żadne dziecko nie lekceważy takich słów. A już na pewno nie lekceważy późną nocą. Pozycja starszego brata zobowiązuje.
— Bo ty to głupia jesteś jak stąd na księżyc.
— A wcale, że nie.
— A wcale, że tak. I do tego jesteś bojąca dudka.
Dominika nie podejmuje rękawicy.
— Ale jak myślisz? — pyta. — Co to były za jęki?
— Głupia — powtarza chłopiec z dumą i autorytetem w cieniutkim głosie. — To był seks. Oni go tam czasami wyprawiają.
— Aha — szepcze dziewczynka, ale nie odważa się podjąć tematu dalej. To straszne i tajemnicze słowo aż piecze w uszy i wypala policzki do czerwoności. To jak migdalenie się pomnożone przez miliard tysięcy tryliardów. Albo i więcej. Albo i dużo więcej.
— Chcesz jeszcze czegoś? — pyta.
Dziewczynka kiwa, że nie.
— To śpij i daj mi się wyspać — wyrokuje. Te dwa lata różnicy robią z niego znawcę we wszystkich sprawach i skoro mówi, że nie ma czym się przejmować, pewnie tak jest. Siostra zasypia po chwili. On nie.
Nasłuchuje jęków aż do rana.
II.
Tym razem to ona śpi, a on nie chce jej budzić. Nie, póki nie nabierze całkowitej pewności lub nie obali kiełkujących od kilku dni przypuszczeń. Zanim obudzi siostrę, musi być absolutnie pewny, że to konieczne, bo potem już nie będzie odwołania. Nie będzie zmiłuj i przebacz. Będzie po ptokach.
Teraz Igor musi jednak zadziałać, bo coś ewidentnie jest na rzeczy. I mimo że za opuszczanie pokoju po dwudziestej grozi komórka, cichutko drepcze do drzwi.
Korytarz pozbawiony okien tonie w mroku i jest to na swój sposób zaskakujące. Myśl o powrocie kusi do tego stopnia, że chuda dłoń z powrotem dotyka klamki, lecz zimny owal gałki go otrzeźwia. Jest przecież dla Dominiki starszym bratem. Kapitanem odpowiedzialnym za całe miasto. Batmanem w pelerynie z pidżamy i bosych stopach. Nie wolno mu się wycofać.
Stawia więc kilka chwiejnie niepewnych kroków, starając się wytłumić wątpliwości. Zdusić wszystkie złe myśli.
Co, jeśli jego siostra się obudzi?
Czy będzie krzyczeć, czy szeptać coraz szybciej jego imię?
Zacznie płakać i ogarnięta paniką sama wybiegnie na zewnątrz?
Może jednak nie należy wychodzić?
Popędzany strachem o siostrę i hamowany wszechogarniającą ciemnością dociera po omacku do schodów. Dłoń wędruje na poręcz z białego drewna, która, jak wszystko w nocy, jest teraz czarna. Bose stopy wsiąkają w głęboki dywan. Ten w zatknięciu z nimi mile łaskocze pięty w pewien sposób rozluźniając sytuację.
Igor wciąż ma pietra, ale pomału, krok za krokiem, zaczyna iść. Świadomość, że właśnie łamie narzucone przez panią matkę zasady domu paraliżuje dużo bardziej niż czerń. Jest jednak na swój sposób ekscytująca. Chłopiec nie zna powiedzenia o zielonej trawie rosnącej po drugiej stronie płotu, ale czuje się mniej więcej w tym stylu. Wolno, z duszą na ramieniu, schodzi w mrok.
Gdzieś na dole pali się blade światło, co zauważa, dotarłszy do zakrętu i przewiesiwszy głowę przez balustradę. Przełyka ślinę i robiąc kolejny krok, wpada w sidła.
Pułapką jest umykające bez zapowiedzi miękkie włosie dywanu. Miast dającej ukojenie tkaniny stopa trafia na parkiet. Ten razi straszną zimnicą, powodując, że chłopiec się wycofuje. Robi to jednak za szybko i zatoczywszy zbyt obszerne koło, uderza stopą w barierkę. Ta wydaje z siebie przeciągły dźwięk i malec wstrzymuje oddech. Czas płynie.
Dwadzieścia. Czterdzieści. Minuta.
Po półtorej płuca nie wytrzymują i dzieciak ponownie oddycha. Najpierw chrapliwie i szybko, ale po chwili znów całkiem zwyczajnie. W jego młodej przestraszonej główce kłębią się myśli. Każdą z nich uosabia profesorski głos.
— może wrócić na górę?
— pobiec teraz pędem do pokoju, podstawić pod drzwi dwa krzesła i zacumować w pościelowym porcie?
— wycofać się cicho, póki jeszcze jest jakaś nadzieja? Zanim jeszcze (póki jeszcze) wszystko gra?
Tylko że coś tu się dzieje – myśli Igor. – Coś tu ewidentnie jest nie tak. Najpierw Krzysiek, potem Sandra, teraz Jaś.
Z pięciu rozstawionych w pokoju łóżek, trzy stoją puste i nawet dla ośmiolatka nie wydaje się to zbytnio naturalne. Coś tu się dzieje nie tak. Coś bardzo złego. Coś, o czym opowiada niekiedy starszy pan czytający wiadomości o dwudziestej. Świat dorosłych posiada swe dorosłe tajemnice. Swe sekrety, które nie powinny być odkryte, bo grozi to czymś gorszym niż komórką. Czymś dużo bardziej, nie wiadomo do samego końca czym, ale na pewno strasznym. Czymś, po czym wcale nie musi być żadne „dalej”, cokolwiek by to wszystko nie oznaczało. Jedno jest pewne. Nie wolno dać się przyłapać.
I tej nocy chłopczyk nie daje się przyłapać, a kiedy po godzinie wraca, jest dużo starszy. Głowa aż dudni od podsłuchanych słów oraz wyłapanych urywkowych zdań. I mimo że większości nie rozumie, wie, że są straszne. Tematy zza kuchennych drzwi dotyczyły spraw wyłącznie zarezerwowanych dla dorosłych, a sądząc po tym, jak burzliwie rozmawiali za drzwiami, też nie wszystkich. Bo było (szuka właściwych słów) kłótliwie i strasznie.
Tak. Słowo STRASZNIE pasuje dzisiaj jak ulał i to absolutnie do wszystkiego. Bez wyjątku. Do wszystkiego i wszystkich, których zna.
Myśli, czy nie obudzić Dominiki, ale szybko porzuca ten głupi pomysł.
Co to da, że tylko siostrę przerazi?
Co to pomoże?
Nic. Jedynie wszystko jeszcze bardziej skomplikuje. O tak. To nie zabawa w baba-jaga patrzy. A nawet jeśli, to tym razem naprawdę byłoby lepiej, by baba-jaga niczego nie zobaczyła. O tak. Bez dwóch albo i nawet trzech zdań.
Kładzie się spać i nie płacze, z czego jest naprawdę bardzo dumny.
III.
Następne dni zlewają się ze sobą, tworząc upiorną całość. Z pozoru zwyczajne kwietniowe wycinki czasu. Takie ze słońcem i również takie z burzami. Dni, podczas których wszystko może się zdarzyć. Cztery pory roku zakleszczone szczelnie w jednym słoju. Każdy dzień niepodobny do innego.
Chłopiec nie łapie przewinień. Jest spokojny. Stara się być jak najbliżej tego wszystkiego, choć gdyby tylko mógł uciec…
Lecz nie może. Przynajmniej nie w tym momencie. Nie, póki nie będzie pewien, że tamta noc przydarzyła się naprawdę. Że nie była tylko jeszcze jednym podłym snem.
Ale nie była i na elementarnym poziomie sam o tym wie. Rozumie, że sześć dni temu usłyszał coś, czego nigdy nie powinien usłyszeć.
Dlatego Igor ciągle musi udawać. Grać w ich grę w nadziei, że to pomoże. Sklejać urywki zasłyszanych rozmów. Wyłapywać napotkane szepty. I to zarówno krótkie, proste w schwyceniu, jak i te najbardziej pokręcone. Wyłapywać, podsłuchiwać i scalać, wierząc, że to coś da. Bo przecież musi. Bo przecież Jezus istnieje.
Siostrze dużo nie zdradził. W zasadzie nic. Powiedział tylko, żeby była gotowa jakby co. Przypatrzyła mu się uważnie, lecz nie spytała, choć wiedział, że ją rozdziera, by zapytać.
Co to znaczy? – zdawały się pytać jej oczy. – Co kryje się pod: „JAKBY CO?”
Nie opowiedział Dominice nic więcej. Nie, żeby nie chciał. Po prostu Bóg tę konkretną scenę rozpisał dla jednego, dorośle myślącego chłopca i jednej małej dziewczynki. A skoro Dominika była od niego młodsza…
I tak to dalej leciało. W dzień wytężona uwaga, a w nocy sen. Oczywiście, jeśli dobry Bóg da. Przy okazji: czy wiecie, że słowo Bóg od słowa Ból dzieli tylko jedna mała literka? Mały nic nieznaczący szczegół numer trzynaście.
Kilka rzeczy ustalił przez te sześć dni, choć większość to najzwyklejsze spekulacje. Chłopiec nazwał je w głowie mianem domyśleń. I to na bazie nich spakował plecak. Działo się to w sobotę, a ujmując ściślej, w sobotni wieczór. Po kolacji.
O szóstej czterdzieści sześć.
IV.
Podali rybę i łypali z ukosa, czy im smakuje. Oni. Ci straszni „Oni”. Wszystko ci wstrętni Oni.
Siedział po drugiej stronie, wiercąc się i puszczając jej oko. Prosząc w duchu, by zjadła chociaż kawałek. By nie kręciła zadymy, jak mawiał Jaś.
Niestety wodne zwierzęta od zawsze napawały ją wtrętem.
— Widzę, że ci nie smakuje, młoda damo — zrugała ją pani matka. — Chciałabym, byśmy później porozmawiały.
Dziewczynka posłusznie skinęła, krzywiąc przy tym twarz, jakby czując, że czeka ją straszna kara. Odebranie telewizyjnego przywileju lub ścięcie włosów na krótko.
Nie wiedziała, że już troje dzieci przechodziło identyczne rozmowy. Przechodziło i zaraz potem znikało.
Igor zesztywniał, ale nie dał niczego po sobie poznać. Jednym uchem słuchając tyrady o tym, jak to należy szanować starania starszych i odnosić się do pani matki z szacunkiem, a drugim nasłuchując samochodu. Tak. Biała półciężarówka z uśmiechniętym rysunkiem młodego chłopca trzymającego sprzęt do mycia okien była nieodłączną częścią tego wszystkiego. Tego, co miało się dziś wydarzyć lub nawet już się zaczęło, a co na sto pięć procent było złe.
Na szczęście wóz nie nadjechał lub Igor go po prostu nie usłyszał. Jakie miał jednak gwarancje, że samochód nie przyjechał dużo wcześniej i nie czeka już na jego małą siostrzyczkę z szeroko otwartymi, tylnymi drzwiami?
— Zapraszam na małą przejażdżkę — być może rzuci kierowca, wlepiając gały i przeczesując kciukiem sumiasty wąs. — I nie kłopocz się o szalik czy rękawiczki, bo jedziemy naprawdę bliziuteńko. Ot mała wędrówka w nieznane, lecz bardzo przyjazne miejsce. Miejsce w którym… TRAAACH!!
— Idźcie się teraz wykąpać! — zawyrokowała królowa. — A ty możesz pooglądać telewizję, jeśli chcesz. Byłeś ostatnio grzeczny.
Ruszyli bez słowa na górę. Igor przez chwilę wierzył, że to wyobraźnia płata mu tylko figle i dzisiejszej nocy nie wydarzy się nic bardziej przerażającego od włochatego pająka robiącego sobie spacer po podłodze. Jednak tylko przez chwilę bowiem dźwięk dzwonka odebrał mu tę iskierkę. Będąc już przy zakręcie, odwrócił się i przewiesił głowę przez balustradę.
Na dole stał ogromny mężczyzna w czarnym jak smoła robotniczym kombinezonie i z równie smolistą brodą. W jednej z rąk trzymał worki na śmieci.
V.
Nie umiał tego powstrzymać. Nie zrobił nic, by wszystko to się nie stało. Kiedy zawołano Dominikę, siedział na podłodze z plecami opartymi o łóżko i zastanawiał się, czy jego serce wytrzyma. Może, podobnie jak bohaterowie obejrzanego kiedyś ukradkiem filmu, ma tam w środku małego wrednego stworka, który wygryzie sobie drogę na zewnątrz, zachlapując krwią koszulkę i kładąc go trupem na miejscu?
Kto to wie?
Siostra przystanęła na chwilę, jakby przeczuwając, że tym razem kara będzie dotkliwsza. Po latach nabrał pewności, że czegoś się domyśliła. Niestety nie mógł jej pomóc. Był niczym kukiełka, której odcięto sznurki. Bez reszty sparaliżowany. Nieobecny.
Srogi głos zabrzmiał ponownie i Dominika przymrużyła oczy. Potem wyszła, stając się echem przeszłości. On uciekł kilka dni później, zabierając ze sobą dwa spakowane plecaki. Jego i jej.
Po latach zrozumiał, że nawet go nie szukali.
VI.
Dzisiaj jest duchem kończącym dwadzieścia trzy lata, ale nie jest to coś, co miałoby dla niego znaczenie. Ot dzień jak dzień.
Od administracji dostał kawałek tortu, który sprawiedliwie rozdzielił wśród współwięźniów. Ci teraz śpią. On jak zwykle nie może.
Na sektę „Niebo” trafił trzy lata temu i w cztery dni przejechał trzy czwarte Polski. Nie miał planu ani żadnej broni. Miał tylko pasję.
Ostatni kierowca (buldog o niewieścim głosie) wysadził go tuż za miastem, nieświadom tego, że przez ostatnie pięć godzin podróżował ze śmiercią w czystej postaci. W kompletnej niewiedzy, że właśnie przewozi furię. Piątego jeźdźca apokalipsy z krwi i kości. Przed wysiadką chłopak popełnił jeden jedyny grzech, kradnąc olbrzymowi sprężynowca.
Wystarczyło.
Sam proces również był krótki, biorąc pod uwagę medialną wrzawę, jaka się wokół tych wydarzeń wytworzyła. Być może, jeśli nie byłeś wówczas na wakacjach, mogłeś o tej sprawie coś usłyszeć lub ktoś ci wcisnął petycję do podpisania.
Chłopak przyznał się na pierwszym posiedzeniu, odmawiając jednak podania przyczyn. Gdyby to zrobił, mógł liczyć na siedem lat, a wyjść po pięciu. Tak dostał dwanaście. Bez prawa do warunkowego przed upływem dziesięciu.
Cena za to, że jego sprawa dalej pozostała tylko jego.
Miał szczęście. Trafił do celi, gdzie przemoc jest stonowana. Nic ponad drobne utarczki i szarpaniny. Jeśli odsiedzi pełny wymiar kary, kiedy wyjdzie, będzie w wieku Jezusa pędzonego na krzyż. Nie, żeby to miało znaczenie.
Ot niewart wspomnienia
szczegół
numer
sześć.