Heban — część 6
Link do części V: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php
I
Rok i kawałek wcześniej.
Miało wyjść tak jak zwykle. To jest: trochę potu, duża kasa, kluby, panienki i balet.
Wyszło inaczej.
Teddy darł mordę, machając kikutem ręki przed moją twarzą, podkładając mi to uciosane obrzydlistwo pod sam nos. Kiwałem głową na znak, że wszystko kumam, ale temu oprychowi było mało
— To nie jest Leon, śpiący w trzy pizdy Koala, czy inny wymiot. Nie idź z nim na wymianę, bo cię zmiecie.
Było głośno, parno i nienormalnie. Nie wiem, po kiego grzyba przez pół wieczora przygotowywałem sobie utwór, który miał mnie ponieść, skoro zupełnie utonął pod nawałnicą pisków. Zaćpane blachy, co polecą na piętnastoletniego Matiza, czy poubierani w rurki kryptopedały, którzy muszą udowadniać sobie męstwo oglądaniem tak drapieżnego sportu. Sam już nie wiem, co gorsze. Zresztą, nieważne. Za dużo myślę. Sztywnieję. A oktagon tak ma, że jak podczas walki sztywniejesz, jak to nie puści, to góra sześćdziesiąt sekund i sztywnego cię zniosą. Taki świat.
— Teodor, słyszysz mnie, kurwa?! — krzyczy Teddy i tym razem jego poszatkowana przez piłę tarczową łapa trafia mnie prosto w twarz. Kurwa żesz mać. Dociera do mnie, że właśnie dostałem liścia od kogoś, kto nie potrzebuje nawet rękawiczki na zimę. To mnie otrzeźwia. Wkładam twarz do miski z tak zimną wodą, że chyba ją przywieźli z Antarktydy. Zanurzam i tak czekam aż do bólu. Ból jest dobry. Jak boli, jeszcze nie zdechłeś.
Jestem odporny na bezdech, a Teddy się szybko gotuje. Ma dużo złotych rad do przekazania. Cudownych myśli. Jest dobrym człowiekiem ten Teddy. Spoko zgred.
Glace mam łysą, taki drapieżny image, więc Teddy, chcąc wyjąć mnie z wody, ciągnie za pamiątkę po rodzicach. Skubany dobrze wie, że mnie tym wkurwi. Nie zrozumcie mnie źle, szanuję go bardziej niż ojca, tylko że on tam za mnie wejść nie może. Rady radami, ale potrzebuję dziesięciu sekund prywatności.
W końcu wyciągam twarz z wody, sapiąc jak pies po spacerze. Nasze oczy łapią przez chwilę ostrość.
— Jak puści rzemyk, będę cię musiał zabić — mówię, robiąc przerwy na wydechy. Skronie cisną od zażytego kwadrans wcześniej mesomorpha, który przemieszałem z efedryną. Wszystko to przepite tussipetem, cudownym syropem na kaszel i hajda w świat. Za Polskę i dla pieniędzy. Oczy napuchły i obrodziły czerwienią, choć miałem się po tych prochach czuć jak Bóg.
Teddy ignoruje zaczepkę. Woła Okruszka, żeby przyświecił mi w oczy, a gdy ten wykonuje polecenie, przewiercając mi mózg snopem światła, on już swą zdrową rękę wpycha mi wprost do gardła. Odruchowo się cofam, strącając głową kalendarz z miss coś tam, coś tam, ale Teddy nie ma zamiaru ustąpić. Tak docieramy do ściany.
— Rzygaj! — krzyczy, pchając mi łapę do środka. Kurwa, gdyby naprawdę chciał, żebym pawiował, to by mnie sczesał tą skikuciałą łychą. Myślę o tym i organizm uwalnia coś więcej niż potok śliny. Obcinam kątem posadzkę, widząc rezurekcję tuńczykowej sałatki w trzech kolorach.
Jakiś mądrala oznajmia, że zostało sto osiemdziesiąt pięć sekund do wyjazdu. Co to w ogóle za pajac? Nie lepiej poczekać pięć i powiedzieć, że zostały trzy minuty?
To źle, że myślę teraz o takich bzdurach. A jeszcze gorzej, że myślę o tym, że myślę. Koleś od czasu oznajmia sto siedemdziesiąt. Teddy bułą bez palców porządnie wali mnie w twarz.
— Obudź pizdę matole i wyłaź z dupy. Za dwie minuty lecimy.
— Jestem gotowy trenerze. Wszystko dobrze. Spinka schodzi. Potrzebuję trzydzieści sekund balansu i będzie git.
— Jak kark?
Pytanie nieprzypadkowe. Trzy miechy temu jeden koks ze Stargardu miał mnie rundę w parterze i trochę tym sponiewierał. Dali nam wtedy trzecią i w końcu remis. Walczyliśmy w sobotę, a sapałem po tym chamie do niedzieli. Tylko nie tej nazajutrz.
— Jak ta lala — rzucam. Następnie wykonuję kilka skłonów i lekki, statyczny stretching. Uśmiechem próbuję zamaskować nerwówkę, lecz nadaremnie. Teddy zjadł zęby na matach i nie jest to tylko przenośnia. Za późno jednak na szopki.
— Balas jest ciężki jak kredens — poucza, gdy idziemy korytarzem. Słychać wrzawę na jakieś półtora tysiąca żądnych masakry gardeł. Świeci słoneczko Polsatu. To jest moje pierwsze par-per-viev. — Ma pierdolnięcie, ale i krótkie łapki. Rozumiesz mnie?
Kiwam głową, choć nie kojarzę w tym momencie nic a nic.
— Stosunek trzynaście dwa. Cztery wygrane w tym roku. Wszystkich z tych czterech udusił.
Rzucam, że znam przecież bilans z reaserchu zrobionego przez Okruszka, a jego walki oglądałem w internetach. Teddy jednak krzyczy, bym zamknął mordę i słuchał. To zamykam. Wychodzimy z tunelu.
— Nie podpal się pełną salą i nie idź z nim na wymianę. Pierwszą rundę, całą, jebaną, pierwszą rundę, defensywnie. Kopy na nogę wykroczną i wycofka. Jak się zazipie, wtedy go upierdolisz, ale na litość boską sam nie skracaj. Nie przejmuj inicjatywy, tylko go zmiękczaj, okopuj.
— Ludzie mogą się wkurwić, jak nie dam show.
Jego ręka, ta cała, spada mi na karczycho. Oktagon trzy metry od nas. Wielka druciana siatka i mata wyślizgana po całości. Łapie mnie strach, żeby się na tej macie nie obalić.
Guliwer już na niej stoi. Mały nie jest. Trochę przypomina Buttermana.
— Jak nie posłuchasz, wylądujesz w szpitalu. Skrócisz, piguła może i wejdzie nawet czysto, ale pierwsza go na pewno nie uwali. Jak cię nakryje i zjedzie z tobą na glebę, to klepiesz albo karetka.
Rzucam, że wychodziłem już z dołu. Ostatnie dwa bite miechy pięć razy w tygodniu grappling. To chyba, kurwa, coś znaczy?
— Idź i rób, co mówiłem. Pięć minut ciągłej ucieczki. Nawet jeśli te cwelicha będą buczeć. Potem, jak go odetnie, wytrzesz sobie nim dupę, ale jeśli za szybko przykozaczysz, to już zawsze będziesz patrzył w lewą stronę. Skręci ci łepek samą tylko wielkością tych gałęzi.
Chcę się odgryźć. Rzucić, że mistrzem dodawania otuchy to on nie jest, ale łapię się na tym, że sędzia mnie oczekuje. Spoglądam jeszcze raz na Guliwera, widząc, że również jest bardzo mocno przećpany. Pytanie tylko, czy doda mu to, czy ujmie.
Startujemy.
II
O kortyzolu zwykło się mawiać, że zawsze widzi dwie drogi. Tylko dwie. Nie bierze jeńców, jebany hormon stresu. Ucieczka lub walka na śmierć. Plus albo minus. Magik nawinął o tym całkiem konkretny numer. Pieprzone ciary.
W sumie mogłem pod tego Magika wystartować, ale dobrze pomysły rzadko podłapują istnienie teraźniejszości. Wybrałem “Sen o Warszawie” – Niemena czym zaskarbiłem sobie doping lokalsów. Trzystu spasionych chamów spuszcza się w dresy nad moją najchujowszą kombinacją. Taki jestem cwany patriota.
Okruszek cynkuje palcami, że jeszcze dwie i będzie można odsapnąć. Musi tak, bo słowa nie dolatują. Taki jestem w kurwę pospinany. Całe myślenie poszło się dyrdymolić. Mózg zamknięty na kłódkę i gdzie jest klucz?
Chamisko ciągle naciera, ale sprytna damka zawsze uskakuje przed pionkami. Ołów w nogach to mój prywatny problem, lecz brak oddechu rozkłada się na nas dwóch. Wzrok ostry niczym krzyki nad ranem, ale co z tego, skoro tylko przed siebie? Rogówki łzawią od potu i masy zażytej chemii. Wszystko, co nie jest bezpośrednio przede mną, tonie w cholernej mgle.
Drobimy małe kółeczka. Ja na wstecznym, tur gotowy do skoku. Obczajam jego ruchy czasami tonując zapędy lekkim low-kickiem, którego nawet nie próbuje amortyzować. Tylko idzie jak czołg. Z mordy mu czytam, że chce mnie dorwać w narożnik i skręcić łeb, ale mimo spieprzonego wzroku wymykam się pamięciowo. Znam oktagon centymetr po centymetrze. Rozkład jazdy mam w genach.
I wtedy dzieje się to:
Link do części VII: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php