Pięćset mil do domu — część XXXI
Link do części XXX: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=2630
XI
Thelma wróciła, a informacje przez nią przyniesione były złe. W zasadzie nie spodziewali się dobrych, Polip jednak po cichu liczył na mały cud. Teraz jednak każde z wypowiadanych przez nią słów metodycznie go z tego cudu odzierało.
— Czy jesteś pewna, że to Merlina męczą?
Skinęła głową.
— Ale na pewno, pewna?
Skinęła głową.
— Ale tak na sto procent?
Skinęła głową.
— Pytam, bo...
— Mówili mu po imieniu — doprecyzowała. — Znaczy, ksywie. Raz Merlin, a raz Czarodziej. To jego.
O czekaniu do nocy nie było mowy. Zwłaszcza że ciemność na niewiele by się teraz zdała. Podkraść się można, lecz dalej? Podczas strzelania, a na pewno do strzelania dojdzie, ciemność czy światło będzie wspólne dla wszystkich. Dla niego oraz dla tamtych. Wojskowy noktowizor mógłby tu zdziałać cuda, ale skoro nie mieli, szkoda strzępić ryja hipotetycznie. Zresztą do nadejścia nocy zostało jeszcze minimum pięć długich godzin. Nie po to się tu kopsnęli na pełnym pędzie, by teraz siedzieć i czekać.
Polip wypytał jeszcze małą o kilka rzeczy, ten jeden raz ciesząc się, że rozmawia z umarłą. Choć nawet mimo tego, czuł się źle.
— Nie. Nie krzyczał — odparła. — Nie wiem, czy spał, ale na pewno nie krzyczał. Chyba się na te swoje urżnięte nogi patrzył.
Chłopczyk dostał rozkaz, by się na chwilę oddalić. Na prośby nie reagował, żywiołowo domagając się zejścia i odbicia Pana Saracena. Polip jednak ustalił, że od teraz podlegają rozkazom. Że musi tak być, bo jako zwyczajni cywile nie dadzą rady.
Malec nie był co do tego przekonany, ale Polipczuk dodał, że jeśli się kogoś zabije tak "z rozkazu", to nie ma grzechu. Znaczy, może i jest, ale dotyczy jedynie tego, który rozkazy wydaje. W tym konkretnym przypadku jego.
To również nie przekonało Bixa, lecz wiedząc, że nic nie ugra, posłuchał. Stał teraz od nich dobre dwadzieścia kroków, czekając na znak. Było nienaturalnie zimno jak na to miejsce i czas, a pozostałości po nie tak dawnym deszczu czyniły drogę jeszcze bardziej śliską i niebezpieczną.
— Przepraszam cię, Thelma — wykrztusił, patrząc dziewczynce w oczy. — Przepraszam, że muszę pytać o takie rzeczy.
Speszyła się. Filuterny uśmiech, splecione z tyłu rączki, nieudane próby grzebania bucikiem w ziemi. Wszystko to spowodowało, że było mu jeszcze ciężej zadać następne pytania. Niestety. Bez jej wiedzy nie mieli najmniejszych szans. Dlatego, mimo że czuł się podle, zaczął ją wypytywać.
(Gdzie?)
(Ilu?)
(Z czym?)
I mnóstwo, mnóstwo innych.
Pytał, a ona mówiła. Podczas ostatnich przygotowań, gdy mu opowiadała naprawdę paskudne rzeczy, jej martwe usta ciągle zdobił niewyraźny, acz bardzo szczery uśmiech.
Piętnaście minut później Polipczuk gwizdnął na chłopca.
XII
Jechali katowani przebojami, za których wybór, według Wiwata, należała się DJ'owi solidna porcja okładziny na mordę. Same cholerne gnioty. Raz próbował coś w tym temacie czynić, ale laska była niezwykle czujna i w moment dostał po łapach. Siedział więc teraz cicho, zmartwiony, że zaczyna się do tych chłamów przyzwyczajać. Już dwa razy musiał uspokajać własną skaczącą nogę.
Ona przeciwnie. Paliła szlugi i żuła miętowe gumy. Papieros, guma, papieros. Cały czas. Jej usta ciągle pracowały na obrotach, co Wiwat uznał za zachęcający prognostyk. Oczywiście przy użyciu prostszej myśli. Uśmiechnął się i rozmarzył, chwilowo zapominając o kończynie, która dała się uwieść Donowi Henkleyowi z jego "The Boys of Summer".
W pierwszym momencie nie dosłyszał słów.
— Głuchyś?! Pytałam, gdzie mam cię wypieprzyć?
Odwrócił głowę w jej stronę.
— Wypieprzyć?
Zrobiła balona z gumy. Gdy strzelił, zebrała resztę językiem, co go w pewnym miejscu usztywniło. Następnie splunęła za okno i (oczywiście) sięgnęła po papierosa.
— Zły dobór słów — wyjaśniła. — Pytałam, gdzie wyskakujesz?
— A bo ja wiem? — wybąkał. Następnie, kukając czy nie jest obserwowany, sprawdził pięścią naprężonego kutasa. Słowo "Jezu" mimowolnie uleciało mu z ust. Niestety je podchwyciła.
— Jezu, co? Coś jak: zwolnij, uważaj, Jezus? Czy: Jezu, jak bardzo ci dziękuję dobra kobieto, za wyciągnięcie mnie za kudły z tego pieca?
Wiwat nie umiał grać. Nigdy tego nie robił. Zaczynał lubić tę babkę, choć jej imię już zgubił. Mimo wszystko nie uważał, że powinien przed nią udawać kogoś, kim raczej nie jest.
— Raczej: Jezu, jak strasznie stoi mi właśnie chuj.
Niestety w tym momencie zdechła jej zapalniczka, więc ta przesycona romantyzmem myśl przeleciała niezauważona. Dziesięć, piętnaście sekund cierpliwości i niepotrzebny plastik powędrował za okno.
— W tym wieku to już faktycznie godne odnotowania — skwitowała uśmiechem niebiałych zębów. — Masz jakiś ogień?
Obszukał się na odpierdol, a tu proszę? Nie wiedząc, dlaczego i skąd, ale miał.
— Rzuć!
Podał. Potem doprecyzował:
— Zawsze mi kutas stoi, ale dziś... Dziś myślę, że mógłbym zabić chujem stepowego pieska.
Miało to być miłe i zabawne, a nade wszystko dać jej do zrozumienia, że nie ma przed sobą zniewieściałego pedała. Tymczasem ona wciąż swoje.
— Pieska chujem, powiadasz? Często myślisz o zwierzętach w takim sensie?
— Raczej nie — odparł — ale jeśli dalej będziesz mi puszczać kawałki, które przypominają kocie jebanie, to w końcu zacznę.
Wtedy, już z kolejnym papierosem w ręku, odwróciła się, obdarzając go zaciekawionym spojrzeniem.
— Mówiłeś, że jak ci na imię?
— Nie mam imienia, skarbie. Możesz mnie wołać Wiwat.
— Wiwat, hmmm... — powtórzyła. Potem spojrzała na drogę, wypalając niemal pół papierosa na raz. — To znaczy coś?
(Jej usta, papieros, koszulka... Och kurwy na chudych nogach. Jeszcze pięć sekund dłużej tych obserwacji, a mój kutas, by się przegryzł przez spodnie. Nie wolno mi na nią patrzeć).
— A więc znaczy, czy nie? — dopytała, kiedy gapiąc się ciągle przed siebie, próbował okiełznać oddech. Rzucił okiem w momencie, w którym ponownie pożerała papierosa. Przyczyną potu spływającego po karku na pewno nie było słońce.
— Nie wiwatowałaś nigdy? — burknął na odczepnego, próbując poskładać myśli. Dawno nie miał kobiety takiej jak ta. Dawno nie miał kobiety jakiejkolwiek. Kurwa! Nawet sam siebie nie uwiódł już jakiś czas. Dramat jednego aktora. Do tego grany w jednym tylko teatrze. Ale za to jaki.
Nim uraczyła Wiwata odpowiedzią, przyspieszyła, wyrabiając się na ułamki sekund przed jakimś małym zwierzaczkiem, który radośnie cwałował przez środek drogi. Mężczyzna odwrócił głowę, dostrzegając całkiem pokaźnego rozmiaru kształt, niknący w przydrożnych sukulentach.
— Na pewno nie dziś — skwitowała, użyźniając pustynną glebę pstrykniętym za okno petem. — Na pewno nie dziś — powtórzyła.
Chciał coś dodać. Odgryźć się albo najlepiej rzucić na nią i odegrać po męsku. Niestety znów była pierwsza.
— Ok, Wiwacie. — Wskazała ręką przed siebie. — Właśnie dojeżdżamy do drogowej przecinki. Tu wyskakujesz. Dwa albo trzy razy dziennie latają tędy wypasione ciężarówki. Jakaś dobra wróżka cię przygarnie.
Nim jej zajęczał nad uchem, że nie chce jechać z żadnym śmierdzącym chłopem, wiedział, że zwrotna odpowiedź go skaleczy. Nie pomylił się.
— Więc powinieneś tym bardziej mnie rozumieć.
Camaro zaczęło szybko wytracać prędkość. Panika w Wiwacie rosnąć.
Link do części XXXII: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=2763