Pięćset mil do domu — część XXXIV
Link do części XXXIII: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=2768
Pasuje to: https://www.youtube.com/watch?v=g3BXL3QvQD8&list=RDcZaGYphtr7E&index=5
XXI
Stało się takie coś.
Mała zakała rzuciła w bandytę po raz czwarty. Polip omal nie zemdlał, widząc minę chłopaka, kiedy niewielka jaszczurka samoistnie uniosła się w powietrzu, by po chwili trafić go w klatkę piersiową. Przy poprzednich rzutach młokos widział jedynie efekt końcowy, upatrywał więc w tym wszystkim jakichś logicznych znamion. Czegoś, jak silny wiatr, który mógłby zwierzaczka porwać i na niego upuścić. Rzecz na zdrowy rozum niemożliwa, ale jak ktoś ma pecha to i we własnej dupie drugi zakręt odnajdzie. Niemożliwe jest w zasadzie niemożliwe.
Tym razem jednak, co było łatwe do wyczytania z jego zdziwionej miny, obserwował cały akt od A do Z. Czy nawet w tym przypadku, aż do Ż.
Z rozdziawionymi ustami oraz butelką w dłoni zobaczył lewitującego gada i jego późniejszy pęd w swoim kierunku. Zamachnął się nawet na wzór bejsbolowego miotacza, lecz chybił. Odskoczył, jakby go coś pogryzło, puentując strach przekleństwem. Thelma w tym czasie naszykowała kolejną jaszczurkę do lotu.
Polip oceniał szansę na zajście tego patałacha gdzieś na sześćdziesiąt procent. Synek nie wydawał się szczególnie doświadczony, jednak chyba przez przestrach, co jakiś czas nerwowo łypał na boki. Piętnaście jardów to dużo i tak niewiele. Wszystko zamknięte w zbiorze szczęścia lub pecha.
A nieumarła dziewczynka wcale nie miała dość.
Po piątym rzucie zbliżyła się do chłopaka i tuż pod jego stopami zaczęła wyrysowywać znaki. Ten, ze wzrokiem wbitym w glebę, stał bez ruchu i patrzył, jak nieprowadzony niczyją ręką kamień kreśli przed nim symbole. Z przechylonej nieświadomie butelki alkohol wsiąkał w piach.
Polipczuk uznał, że początkowe sześćdziesiąt procent właśnie przerodziło się w osiemdziesiąt. Osiemdziesiąt procent. Czyli na pięć prób cztery wyjdą. Dźwignął więc dupsko swym najbardziej sprężystym ruchem, jaki tylko sfatygowane ostatnimi wydarzeniami ciało było w stanie wykrzesać. Osiemdziesiąt procent – kołatało mu w głowie, kiedy biegł – cztery przypadki na pięć.
XXII
Wiwat niedbale otworzył drzwi od Camaro. Wsiadł. Następnie już po tym, jak usadził dupę, wyciągnął spod siebie paczkę gum i wsadził jedną do ust. Kątem oka widział przestraszoną Rose, której wyraz twarzy sugerował, że ciągle jeszcze się zbiera, by zapytać.
(Nie dziwne. Huki wystrzałów dopiero pewnie gdzieś krzepły, targane słonecznym wiatrem. Nie dziwota, że ją wytelepało).
Przemogła się po minucie.
— Więc?
Zdanie zawierało tylko ten jeden czteroliterowy wyraz, ale nawet w tak krótkiej wypowiedzi nie umiała ukryć przerażenia.
Rozwalił się na fotelu i wyciągniętymi z kieszeni nabojami doładował broń. Woń strzelniczego prochu zdominowała zapachowe, tekturowe banany, których wcześniej jakoś nie przyuważył. Kobieta milczała, próbując poskładać nerwy. Pomalowane w kolorach tęczy paznokcie w histerycznym takcie ostukiwały kiczowaty plusz, który nie wiedzieć po chuj nałożyła sobie na kierownicę.
— Więc? — ponowiła ostrzej, lecz wciąż z zauważalną histerią.
Nim odpowiedział, naszła go myśl o tym, że te niewydarzone pizdołaki miały w sobie bardzo mało krwi. Że były jakieś "uwiędłe". Inaczej, przynajmniej ten stojący najbliżej, powinien go trochę ochlapać. Tymczasem ani kropelki. Kule wlazły w nich jak w przemoczone drzewo.
— Sekcja zwłok wykazała, że przyczyną śmierci była sekcja zwłok — zakpił, wciskając nadmiar naboi z powrotem w kieszeń dżinsów. — Po chuj się pytasz? Przecież słyszałaś strzały?
Nie podjęła dialogu, obszukując się w daremnej próbie znalezienia papierosów. Nerwowość i otumanienie spowodowały, że archaiczny rewolwer upadł jej gdzieś pod nogi, co było przekurewsko niebezpieczne.
— Gumę, Rose?
Przysunęła się do jego wystawionej niedbale dłoni, jednak miast paczki listków o wysokiej zawartości mięty, złapała go za nadgarstek. Mózg jeszcze należycie nie odpalił, kiedy jego jednooki przyjaciel, przybijał mu już wirtualnego żółwia. Motocyklista nie zdążył nawet pomyśleć, kiedy Rose w ekstatycznym pośpiechu wgramoliła się na niego, szukając pod tą zaniedbaną brodą śladów ust. W odpowiedzi zaczął ją obłapiać. Nieco brutalnie, również kurewsko pospiesznie, lecz uczciwie. Bez konwenansów, wodzenia językiem po szyi i nieszczerego przyrzekania wierności. Czysty akt wyrażany nieokiełznanym pośpiechem i desperacją. Tak, jak mogliby się zaspokajać ludzie, wiedzący, że tej nocy jedynie atomowy grzyb będzie żarówką rozświetlającą czerń nieba. Instynktownie próbując udowodnić sobie nawzajem niewinność starego świata i szukając luk w pancerzach własnych wyobrażeń o miłości.
W którymś momencie przenieśli się na tyły, a jeszcze później w ogóle wygramolili z wozu. Już na masce, gdzieś pomiędzy przygryzaniem przez niego bordowych sutków kobiety a tym, kiedy jej paznokcie szarpały mu plecy, niosąc tymczasowe blizny wiekowym już tatuażom, niebo opłynął grafit. Zrobiło się ciemniej. Ich pośpiesznym, ekstatycznym jękom towarzyszył syk kłębiących się u podnóża samochodu węży. Wtedy, ciągle dysząc i już bez koszulki na sobie, oderwała go na chwilę, mocno szarpiąc za włosy. Skrzywił się na to zagranie, jednak uszanował reguły gry. Rose zastygła, rozglądając się wokół. Wiatr przybrał jeszcze na sile. Oboje mieli świadomość, że nadciągający deszcz można odmierzać co najwyżej w sekundach.
Nim ponownie ją do siebie przyciągnął, zdołała ogłosić światu, że jeszcze nigdy tego nie robiła pośród trupów. Wiwat jednak wiódł żywot dużo barwniejszy i kiedy sznurował jej usta, wiedział, że nie mógłby powiedzieć tego samego.
Morze zwierząt, jakby zwiedzione tym niestosownym magnetyzmem, zaczęło przetaczać się w ich kierunku. Niebo puściło w momencie, gdy najbardziej bezczelne osobniki wspinały się już po kołach. Nic to. Inercja nie była im pisana.
Kilka jardów dalej trzy nieumiejące oddać się śmierci trupy, obstąpione przez dziesiątki węży oraz spacerujące po ich twarzach pająki, ciągle bełkotały o Kanatim.
Link do części XXXV: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=2772