Pięćset mil do domu — część XXXX – ostatnia
Link do części XXXIX – przedostaniej: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=2809
XXXVII
Kiedy wyszedł na zewnątrz, poraziło go słoneczne światło, onieśmieliła biel i zdruzgotała samotność. Mimo tego poszedł dalej przed siebie, nie wybierając świadomie żadnej ze stron. Następnie, wciąż nie zdając sobie sprawy z ciurkiem płynących łez, ani nie zwracając uwagi na zatrzęsienie jadowitych węży czy wszędobylskich skorpionów, wspiął się tą samą skarpą, którą wcześniej schodził. Wtedy dopiero otarł z twarzy rozwodnioną krew, pozwalając sobie na bardziej szalony niż wesoły uśmiech.
Motor ciągle tu był, więc podszedł do niego i po prostu wsiadł. W asyście jęknięć wyrażających najprawdziwsze umęczenie kółka inwalidzkiego wózka zaterkotały o asfalt.
Zamknął oczy.
— Co teraz zrobisz, Kanati? — zapytała tym samym głosem, którym tyle razy ich broniła. Pewnym siebie, choć skrzekliwym od wieku. Pamięć obrodziła obrazami z przeszłości, co nie miało najmniejszego znaczenia. Wszędobylska pieśń obojętności zalewała swym refrenem cały świat.
— Odjadę, babciu — odparł tak smutnym głosem, że gdyby miał jeszcze w sobie choćby jedną, maleńką łzę... — Odjadę i spróbuję gdzieś dorosnąć.
Zgodziła się, mówiąc, że brzmi to niczym naprawdę dobry plan. Potem spytała, czy jeszcze coś poza tym?
— Nie wiem. Chyba już więcej nic.
— A Isobel? Nie poszukasz jej?
Pokręcił głową.
— Czemu?
— Myślę, że się spotkamy w swoim czasie.
Gdy nie chcesz na coś spoglądać, to czasem mózg cię sprowadza na manowce. Bix o tym wiedział, więc do zamkniętych oczu dołożył ręce. Dla potencjalnego obserwatora widok byłby pewnie przekomiczny, ale potencjalni obserwatorzy nie istnieli. Układ zdrowy jak na ostatnią ściankę układanki.
— Myślisz? — dopytała tonem, jakby się z nim zgadzała i chciała tylko podroczyć. Wesołe, starcze brzmienia kogoś, kto już wszędzie był i wszystko widział.
— Wiem.
Chciała coś jeszcze dodać, ale tym jednym razem był od niej szybszy. Oczu nie otworzył, ale dłonie położył na kierownicy.
— Najpierw muszę podrosnąć i nabrać sił. Zmężnieć. Trafić w złe miejsca i się przypatrzyć złym rzeczom. Najpierw je poznam. Potem będę je robił.
Wiadome było, że jej odpowiedź musi być zakończona pytaniem, a kiedy tak się stanie, musi jej powiedzieć całą prawdę. Wiedziała o tym i dała mu kilka sekund.
Wykorzystał je.
XXXVIII
Jechali już dobrą godzinę. Dziewczynka siedziała z tyłu i trzymała go oburącz w pasie z myślą, że lada moment spadnie i się zabije. Chłopak jednak pewnie prowadził motor. Mimo silnego wiatru i gorącego słońca, bez chusty i okularów.
Nie zapytała, gdzie jadą, ciesząc się z każdej przejechanej mili. Póki jej nie powiedział, że niezbyt jest to bezpieczne, spoglądała za siebie, spodziewając się lada chwila pościgu.
W którymś momencie, w tym dziwnym czasie, kiedy dzień już przestaje być dniem, ale jeszcze przed nadejściem wieczoru, zatrzymali się wśród pustynnych wydm. Polecił jej rozprostować kości czy załatwić, co trzeba, samemu także niknąc na kilka chwil. Kiedy wrócił, nakazując, by wsiadła, wycelowała w niego dwoma pytaniami, jakie zdążyła sobie wcześniej przygotować. Jego okrągła, być może nieco zacofana twarz, wyrażała zdumienie. Poprosił, by powtórzyła.
— Dlaczego mi pomagasz? Mów albo dalej nie jadę!
Chłopak prawdopodobnie nie miał jeszcze na karku osiemnastki, ale starzał się świat w odbiciu jego spojrzenia.
— Nie wiem, panienko Isobel — oznajmił, tak naturalnie wzruszając przy tym ramionami, że zrozumiała, iż tylko ta jedna odpowiedź mogła być prawdą. — Coś mi po prostu wkłada do głowy, że powinienem.
Kiwnęła głową, posyłając mu namiastkę niewprawnego, lecz uroczego uśmiechu. Odwzajemnił tępą jego odmianą, acz również wyglądającą na szczerą. Podeszła do opartej na nóżce maszyny, zapraszając go gestem ręki do zajęcia należnego miejsca. Dopiął spodnie i wsiadł. Nim jednak zdołał uniemożliwić rykiem motoru jakąkolwiek dalszą konwersację, zdążyła mu zadać drugie pytanie. To dotyczące imienia.
Wzdrygnął się, jakby było dla niego równie trudne, co pierwsze.
— W sumie to nie mam, proszę panienki Isobel. Być może miałem, a być może nie.
— Ale muszę cię przecież jakoś wołać, prawda? Łysa Głowo będzie brzmiało przekomicznie.
Przeszedł obojętnie zarówno wobec samego żartu, jak i wesołego tonu, którym starała się nadać słowom radosny, niewinny wydźwięk. Zamyślił się, co w tym konkretnym przypadku odznaczało naprawdę głupią minę.
— To może, proszę po ksywce.
Chyba uznał sprawę za załatwioną, bo odwrócił głowę w stronę drogi. Stuknęła go w plecy i po chwili znowu na nią spojrzał. Małe, przeciągłe: "Taaak?" było tylko dopełnieniem pytających oczu.
— Czyli jak?! — krzyknęła, gdyż w tym właśnie momencie podkręcił ostro maszynę. — Jak się do ciebie zwracać, Łysa Głowo?!
Odpowiedział jej i chwilę później ruszyli. Mijając stygnący przed nadejściem nocy, lecz ciągle gorący krajobraz, stwierdziła, że ksywa Eskimos wcale do niego nie pasuje.
XXXIX
Jechali w kierunku jakiegoś zajebanego miasteczka, o którym mu trąbiła non stop, odkąd tylko wygłosił to małe, cholerne "ok". Pół godziny przynajmniej. Jak nie lepiej.
Myślał o wszystkim, o niczym, potem znowu o wszystkim, ale inaczej. I tak to szło. Kiedy na chwilę milkła, wiedział, że ostatnie zdanie zakończyła pytaniem. Poprawiał się wtedy na fotelu, robił mądrą minę i próbował jakąś enigmatyczną z dupy odpowiedzią trafić w punkt. Do tej pory nie trafił ani razu, ale miało to dobre strony, bo ją przynajmniej do swych pudeł przyzwyczaił. Dała więc sobie spokój z pytaniami i tylko opowiadała. Deal dobry, bo można było to odbierać w pół drzemiąc.
Tak wjechali do miasta.
— Jesteśmy! — rzuciła, chyba nie pierwszy raz, bo ten był nad wyraz głośny.
Otworzył oczy.
— Wygląda na miejsce, gdzie mogliby nakręcić Lucky Luke'a.
Kolejny papieros. No tak.
— Przestań śmieszkować. Masz jakąś forsę przy sobie?
Pomyślał i odpowiedział.
— Dobra. Ja coś tam w sumie mam. Tylko zachowuj się grzecznie, gdy wejdziemy!
Westchnął. Otworzył drzwi.
Wyszli.
— Grzecznie, czyli co?
— Czyli nie roznoś zarazków i nie śmieszkuj. Powiedz ładnie: dzień dobry, a potem przemknij w ciszy do pokoju.
Podrapał jajca, poprawił kurtkę, splunął.
— Nie jestem neardertalcem — rzucił. — A tylko martwi nie grzeszą.
Zaciągnęła się szlugiem, lustrując pomarańczową kulę osiadającego na horyzoncie słońca. Właśnie kończył się dzień lub właśnie wstawała noc.
Zależy od punktu widzenia.
XL
Anguta zatrzymał się. Odwrócił. Widać było po wyrazie twarzy, że maski wyrażającej zdziwienie nie przywdziewał często.
— Czymże to jest, jeśli nie podręcznikową definicją ludzkiej woli? Wstałeś, Alexandrze. I teraz co?
Ten zachwiał się w odpowiedzi. Poskręcany od bólu, połamany, podziurawiony od noża i zlany krwią. Zachwiał się, ale nie upadł.
Sądząc po tym, że dłoń Anguty powędrowała wzdłuż ciała, musiał dziewczynkę puścić. Świdrujące oczy wyrażały najprawdziwsze zdumienie. Polip wykonał w jego stronę pierwszy, niewprawny krok.
— To niczego nie zmieni, Alexandrze. Nic nie da. Nawet gdyby było ci dane... mnie... to i tak... Ty chyba nie rozumiesz istoty rzeczy, co? Nie wiesz, że wyjście w próżnię bez skafandra, to bezradność?
Kolejny krok, charknięcie krwawą flegmą i następny. Oczy mówiące: Dziś zaśnij Panie Jezu i odpocznij. Dziś będę bronił się sam.
— Niczego — wycyzelował przesadnie "Kawowy Garnitur". — Niszczy się w imię wiary, miłości albo żądzy władzy. Ja niszczę, żeby niszczyć.
— A ja, beżowa pizdo, idę, żeby iść.
"Kawowy Garnitur" zrobił w stronę Polipa dwa ludzkie kroki. Potem z pietyzmem ściągnął okulary. Kiedy patrzył, oczy mieniły mu się tęczą srebra, krzyku palonych dusz i przelewanej smoły. Głos również był donośniejszy.
— Ni nóż, ni pistolet, ni włócznia. Ni wybuch wulkanu, ni nawet opad bomb. Jestem Anguta, Polip. Zabieram zmarłych.
Ból brzucha nie do zniesienia, zniesiony jednak i obleczony w cień. W coś, co będzie zaraz, lecz jeszcze nie jest w tej chwili. Strzaskane zęby i połamane palce. Mętny, słabnący wzrok. A mimo tego niekompletny uśmiech.
— Mam tylko ją — powtórzył. — Mam tylko tę małą zakałę.
Dziwny przybysz zamyślił się i rozejrzał. Polip niczego nie widział, ale poczuł wzmożoną obecność wokół siebie. Zawirowania powietrza, zgęstnienie. Jakby szwadron zmarłych budził się właśnie w nieżyciu i zapytywał, co dalej?
— Mając ducha, masz nic — wyjaśnił Anguta ciężkim, basowym głosem. — Mając ducha, masz jedynie pył.
Dzieliło ich kilka jardów, gdy Polip zgiął się, przyklękując na jedno z kolan. W filmie, by pewnie wstał. Tutaj nie.
— Szacunek to bardzo wiele, co może dać ci Anguta, Alexandrze. Mało kto i rzadko tego doświadcza. Spakuj wszystko i żyj.
I wtedy Polip zrozumiał, co trzeba zrobić. "Kawowy Garnitur" również, bo w osłupieniu pokręcił przecząco głową. Jego pełne zdumienia oczy zdawały się pytać: czy warto?
— Po tysiąckroć warto — wyznał motocyklista, przejeżdżając zimnym ostrzem noża po nadgarstku.