TW #09 – Rankor* (wstęp)
Postać: Diwa operowa
Zdarzenie: Jeden dzień w zapętleniu
Efekt: Poczekaj na ciemność, zapal świeczkę i napisz, co widzisz/czujesz.
___________
— Wyje to radio.
Facet o aparycji kaukaskiego labradora podniósł młotek i w kolejnej sekundzie po wydobywających się dźwiękach został jedynie pogłos pustych ścian oraz porozrzucane odłamki plastiku. Niektóre zatonęły w mięsie i krwi. Każdy krok upamiętniła faktura podeszwy buta, odbita na drewnianej posadzce, niczym pieczęć w kolorze posoki.
— Jebane primadonny.
Ostatnia sycząca żarówka zgasła wraz z echem mamrotanych słów.
— Zapalimy świeczkę? — zapytał. — Będzie romantycznie.
— Wal się!
Wrzask był krótki, urywany. Uzupełniła bliźniaczym, aczkolwiek głośniejszym:
— Waaal się! Wal się, Jackie Jr, musimy iść dalej, dobrze o tym wiesz!
Na stole stał obszerny słój. Jackie Jr zanurzył w nim dłoń, długie palce namacały miejsce, gdzie powinien być knot. Wbił paznokcie w wosk, poszukując zaginionego ogonka. Po chwili wsunął tam również zapalniczkę. Wątły płomień z każdą sekundą nabierał objętości, rozświetlając naczynie. Gargantuiczne cienie zatańczyły na ścianach. Emocje na twarzy dziewczyny ewoluowały. Jackie Jr przyglądał się uważnie. Zaobserwował zachwyt i wszystkie pochodne strachu, jakie tylko potrafiła wyrazić mimiką.
— Takie rzeczy pozwoli ci docenić jedynie mrok, Pini. Wiesz, jak zawsze się czuję, gdy patrzę na płonącą świecę?
Nie interesowało jej.
— Czuję się — kontynuował mimo tego — jakby ktoś umarł. Jak myślisz... umarł tu ktoś? — Rozejrzał się dookoła. Uśmiech w blasku świecy nabrał statusu upiorności.
— A ja, gdy widzę taki płomień, czuję... ciepło. Widocznie kupowałeś złe świeczki — warknęła, podnosząc na niego wzrok. — Widocznie kupowałeś — wstała i jednym, zwinnym ruchem strąciła słój — gromnice!
Oboje patrzyli jak to, co zostało ze zgniłozielonej zasłony, staje w ogniu, a cienie na ścianach zastępują odblaski zbitego szkła.
— Jesteś z siebie zadowolona?
— Bardzo, Jackie. Cholernie wręcz!
Kiwnął głową. W kolejnej chwili pochłonęła ich noc.
*
Karczma stała na skraju lasu. Jackie Jr i towarzysząca mu jednooka blondynka zjawili się tam stanowczo zbyt późno, by w spokoju spędzić wieczór.
— Chcemy przenocować. — Kilka monet odbyło podróż na przeciwną krawędź lady. — Znajdzie się kawałek kąta?
— Co to jest?
Facet piastujący funkcję barmana nie przypominał półgłówka, Jackie założył jednak, że nigdy nic nie wiadomo.
— A na co wygląda?
Kąciki oczu rozmówcy przyozdobiły powodowane szerokim uśmiechem zmarszczki.
— Wygląda na kasę. Ha, ha! Wygląda na szmal, sir. Nie chcemy szmalu. Przynieś mięso.
Uśmiech zgasł.
Pini chwyciła towarzysza za przedramię, kurczowo wbijając w nie palce. Jackie poczuł, jak mimo grubego materiału kurtki paznokcie próbują wedrzeć się głębiej, jak w ten sposób próbuje dać mu znak. Znak stop. Lustro jej tęczówki niczym płonące wcześniej zasłony rozświetlił wachlarz zakodowanych informacji, które usilnie próbowała przekazać właśnie tak, patrząc.
Nie zrób kolejnej afery, Jackie. Nie mam siły już wiać. Chcę pobyć twoja, a potem pójść spać. Nie chcę nocować tam.
Nie wypowiedziała na głos żadnego z pomyślanych słów, jednak wzrok obojga powędrował ku drzwiom.
Pini była albinoską. Takie istoty przynoszą pecha, generują nieszczęścia, przyciągają zło. Takich istot nie powinno być. Niektórzy tak myślą, tak mówią, niektórzy tego właśnie chcą. Jedna z kobiet w wiosce, w której małej Pini przyszło się urodzić, zabierając tym samym życie rodzicielce, zdołała uchronić drugie niemowlęce oko. Litość, czym jest? Powiedzieli, że matka zmarła, rodząc, przez to jakie dziewczynka ma kolory. I że potrzebują jej oczu i krwi, że trzeba rozczłonkować, zabrać co cenne, szaman zrobi z tego pożytek, a resztę zutylizować, jak małe, niechciane kotki. Utopić nim przywykną do świata, a świat do nich. I tamta kobieta uratowała nie tylko oko i krążącą w jej żyłach krew, ale całą Pini. Pozwoliła sobie na ostatnie tchnienie, dopiero gdy mała potrafiła krzyczeć i biec. Walczyć nauczyła się dużo później. Śpiewać też.
— Mięso... — mężczyzna obracał w głowie tę myśl. — To nie najlepsza pora na łowy, może jutro, za dnia.
— Rozumiem, że chcesz zaciągnąć u nas dług? — Barman oparł obie, masywne ręce o blat. — Skorzystać z gościny, a potem pod pretekstem spłaty dać nogi za pas? Parę lat temu pewnie bym się zgodził, ale właśnie dzięki temu, że się zgadzałem nie jeden raz, dziś odpowiedź brzmi: nie. Nie, sir.
Kobiece paznokcie wczepiły się w skórę Jackiego niczym wnyki próbujące usidlić każdy przejaw dzikości.
— Puść, Pini.
Zerknął z ukosa. Spuściła wzrok, uścisk pozostawiając bez zmian.
— Puść — ponowił.
— Hej, facet, mieliśmy długi dzień. — Tym razem ona zabrała głos. — Cholernie długi, pieprzony dzień.
Barman uniósł ramiona w geście podszytej obojętnością bezradności.
— Parszywy, zapętlony bez końca dzień... — szepnęła błagalnie.
Tym razem to jej ramię poczuło dotyk szorstkich rąk.
— Wracam za godzinę. Usiądziesz tam i poczekasz. — Jackie wskazał najdalszy stolik w rogu. — W plecaku masz nóż, przełóż do kieszeni. Za godzinę. Jeśli nie wrócę, zabij każdego, kto stanie na drodze i wiej.
___________
* rankor
1. daw. «silne uczucie gniewu, złości lub żalu»
2. daw. «ochota do czegoś»
Kolejna część: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=3126