Heban — część 9
Link do części VIII: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=3486
I
13 miesięcy po walce.
Początek grudnia.
Mniej więcej trzynaście miesięcy temu zarobiłem ponad czterdzieści kafli. Dokładnie czterdzieści jeden czterysta. Prosto do ręki. Na czysto.
Powinienem otrzymać prawie trzy razy tyle, ale po odliczeniu narożnika i podzielone przez skandal, to...: "Ciesz się, że coś ci skapło i wypierdalaj szczeniaku! Jak zobaczę, że łazisz mi koło klubu, że choć spoglądasz na wejście..."
Nie dowiedziałem się jaki pakiet krzywd dla mnie przyrządził, bo ostanie słowa pożarła dźwiękoszczelność gabinetu. Nie było sensu się prężyć. Nie moja liga. Teddy zna wszystkich i wszyscy znają Teddy'ego, a przykazania sklecone w gniewie są jak granit.
Zamknąłem za sobą drzwi, naciągając na głowę kaptur i chowając dłonie w otchłań kieszeni kurtki. Miało to miejsce zaraz po tym, kiedy jedna ekipa z Błonia wyjebała na lejce podpięte jeepem chyba ze sześć bankomatów, więc w modzie była gotówka. Z zadowoleniem skonstatowałem fakt, że czterdzieści klocków nie wchodzi do jednej kielni i obie dłonie mogą pieścić środek płatniczy gdzieś po równo.
Pod dworcem złapałem taxi, a że miałem ciągle status kawalera, pozwoliłem wąsatemu dziadydze zabrać się pod lokalne wesołe miasteczko, gdzie nieco anorektyczna czarnulka uszczupliła mnie o kolejne cztery paki. Pamiętam, że w wozie śmierdziało tanimi szlugami, a taksiarz z nalanej mordy przypominał trochę Sapkowskiego. Miał nieszczególnie sympatyczną manierę czy może nawyk zasysania powietrza co dwa słowa, czym mnie delikatnie denerwował. Przez pół drogi nawijał o tym, że jego kumpla, jakiegoś Zbyszka czy Staszka, przedwczoraj przekosowali dla zaledwie trzydziestu paru złotych. I że w ogóle <sssyk> panie, kurwy dzisiaj <sssyk> nie młodzież.
I tak sunęliśmy leniwie jednym z porozrzucanych przez stolicę mostów, a on pierdzielił i "cmykał". Znaczy, zasysał. Dosłownie, jakby miał jakiś jebany przelot między zębami czy coś. Cholera, nawet byłem mu poniekąd wdzięczny za te: "Ledwie co uszedł <sssyk> z życiem dla <sssyk> paru złotych i jakiegoś przestarzałego <sssyk> telefonu. Chryste <sssyk> panie, to przecież, żeby coś w miarę wszamać <sssyk> trzeba zostawić ze cztery dyszki, nie?"
Byłem mu wdzięczny, bo dzięki temu, że miał ten irytujący defekt, wyparował mi z głowy króliczy sędzia, donośne gwizdy i wulgarne odzywki. Przez to jego cholerne zasysanie zapomniałem o tym, że przecież tak naprawdę nie zarobiłem czterdziestu jeden tysięcy, a straciłem ponad siedemdziesiąt. Że poniedziałkowe pójście do mBanku z własnym wkładam, to już chyba tylko z długopisu, a praktycznie niemal kupiona od Siwego — Honda Prelude, nadal zostanie z Siwym. W tym momencie na wyjałowionej z organizmów planecie pozostał jedynie zmęczony życiem, mały, nieważny "ja", bezustannie cmykający taryfiarz i szpachlowane przy nadkolach, jebiące szlugami auto, które już nawet nie próbowało udawać, że mknie przez miasto.
Warszawa lśniła tandetną feerią świateł i wszechogarniającym brudem, dodatkowo uwidacznianym przez porozsiewane na każdym kroku latarnie. Była jak burdel w bloku, u kresu sobotniej nocy. Nie udawała.
Wszystko inne dosłownie wyparowało wessane przez czarną dziurę powstałą z przerwy między zębami Sapkowskiego, który z zupełnie nieumiarkowanym zapałem ciągle pierdolił o Staszku czy innym Mietku. O gościu, co to miał masę szczęścia, ale i równocześnie porównywalną do niej masę pecha. Patrząc neutralnym okiem postaci namalowanej na płótnie, coś jak, kurwa mać, ja.
Wtedy dałem taksiarzowi pięć dych, bo zbyt późno załapałem w czym rzecz. Nie wykminiłem, że Sapkoszczak próbuje mi jedynie uzmysłowić, z jakimi trudami goście robiący w jego fachu muszą się zmagać co noc. Że przekosowany Stanisław jest jedynie metaforą, rany od noża środkiem stylistycznym mającym unaocznić grozę pracy w tej branży, a te wszystkie Zbyszki, Mietki Mirki oraz Bogdany są najprawdziwszymi bohaterami naszych czasów. Pierdolonymi Wiedźminami z dwoma taksometrami na podorędziu. Jednym na ludzi cwanych i ogarniętych. Drugim na obcokrajowców i turystów.
Tak. Powinienem mu kopsnąć osiem lub nawet stówę. Choć z drugiej strony, pewnie miał układ z burdelem, więc sam już nie wiem. Chuj tam w takie przekminy. Najczęściej jeżdżę uberem lub autobusem.
I tak to mniej więcej wyszło. Walka została uznana za nieodbytą, co być może rozeszłoby się po kościach, gdyby nie to, że wynik starcia można było obstawiać. Oczywiście tęgie głowy bardzo szybko wysnuły z dupy teorię, żeśmy się ułożyli. Powołano nawet komisję z ramienia Polskie Fair-Play i mimo że nic nie znalazła, koniec końców wylądowałem tu: w pierdolonym, osiedlowym Tesco.
Ze wspomnień po grubszej forsie pozostała mi tylko nieszczególnie odnowiona kuchnia i telewizor 3D, do którego gdzieś posiałem okulary.
Reszta poszła w piździeć.
II
Teraz.
Nadal początek grudnia.
Rzucam okiem na sportowy zegarek, widząc od groma trójek. Jestem srogo zmęczony, więc po otarciu twarzy patrzę jeszcze raz z bliska. Trzecia trzydzieści trzy nie napawa szczególnym entuzjazmem. Zwłaszcza że – odkąd zabrałem czasomierz na basen – spieszy się o przynajmniej dziesięć minut.
Do końca zmiany zostało trochę powyżej dwóch i pół. Buzująca w organizmie kawa szepcze, że to jest spoko, ale dolny odcinek pleców za chuja się z nią nie zgadza. Chwilę o tym rozmyślam, przyznając w końcu rację mej przedłużonej dupie. Kawa, a w zasadzie lura z automatu w rogu sklepu, wzrusza na to wszystko ramionami. Dobrze wie, że jest warta sporo poniżej dwójki i nie oczekuje cudów. Tak osiągamy kompromis.
— Uważaj Heban. Pizdeczka na horyzoncie.
Uśmiecham się w odpowiedzi do Grubej Sally, bo dobre uczynki zawsze należy cenić. Już walić to, że przecież pęk kluczy zawieszony na szyi u Pizdeczki automatycznie eliminuje wszelkie: ninja garden, hokus-pokus, a ty się pewnie znowu opierdalasz, bęc. Pizdeczka tego oczywiście nie rozumie i próbuje nas złapać na opieprzaniu. Kilka lat temu psy robiły podobnie, jeżdżąc wszędzie na bombach i dziwiąc się, że nic nie wskakuje w sieć, zanim jakaś dobra wróżka im nie przedefiniowała pojęcia: "zasadzka nocą". Pizdeczki chyba jednak żadna dobra wróżka nie odwiedza, bo gość z uporem maniaka robi swoje.
Taki chłopaczek, Szczurek, rzucił jakiś czas temu, że kiedy idzie Pizdeczka, dźwięk się taki roznosi, jakby malborski klucznik ładował w dupsko dzwonnika opartego o dzwon. Pośmialiśmy się z tego na zapleczu, ale nazajutrz wyszło, że Szczurek chowa litrowe bourbony do pięciokilowych paczek z trzcinowym cukrem, a jego kobita kupuje to potem pod smsowy cynk. Szczurek nie był zbyt bystry, bo w końcu mógł przewidzieć, że ktoś w końcu zapyta na chuj czterdziestokilogramowej narkomance trzydzieści kilo trzcinowego cukru dziennie. Szczurek jednak sam lubił przypalić i z własnym mózgiem nie bardzo był na "dzień dobry". No i się cukrowe Eldorado zakończyło w kajdankach. Bizon, jedyny chłopak co mnie tak trochę kojarzy, wyjebał Szczurkowi na odchodne bułę w ryj. Pizdeczka dodał, że się po nim czegoś takiego nie spodziewał. Z dwojga złego już bym wolał dostać w mordę.
Kiedy już słyszę dźwięk kluczy odbijających się od wklęsłej klatki piersiowej, profilaktycznie sprawdzam, czy wszystkie czterdzieści butelek stoi napisem Helena w stronę sklepu. Idą święta, więc kierownik Pizdeczka zażyczył sobie (nie, nie, prędzej: ZAŻYCZYŁ SOBIE), by były ustawione kolorystycznie. W sensie: czerwona, żółta, biała i tak w kółko. Ale że czerwonych jest za dużo, a nie mogę pootwierać wszystkich zgrzewek, zrobiłem ustawienie typu: czerwona, żółta, czerwona, biała, licząc na to, że wpasuję się tym wzorem w jego gust. Kierownik zmiany (którego z ksywy już znacie) jest ode mnie sporo młodszy, na pewno minimum piętnaście kilogramów lżejszy i – jak zwykł mawiać – bardzo lubi symetrię zawartą w czasoprzestrzeni świata. Gdzieś tak dwadzieścia lat temu na imię mu dali Przemek, ale że czasem wgrywa mu się krejzol, na naklejce co to ją nosi na piersi, widnieje napis: "Przemo! "Dokładnie tak. Czarny marker i pierdolony wykrzyknik.
Podchodzi. Lustruje. Myśli. Nie ma bladego pojęcia, że właśnie wstrzymuję oddech, bo brzydzę się współdzielić z nim powietrze.
— Taaa — rzuca ni do mnie, ni chuj go tam wie do kogo. — Taaa.
— Co, taaa? — burczę spode łba, ocierając się o dolną granicę dobrego smaku. Kutas jednak w to wbijam, bo przez tego przestrzelonego patafiana kwartał już będzie, jak Sally nie widzi premii. Pensja niska. Trzy stówy robią różnicę.
— Taaa — ponawia głośniej, czym mnie niemal wyprowadza z równowagi. Mam pewność, że zaraz przysra się o te Heleny. Na nic inwencja twórcza, kombinowanie. Na nic ścieśnianie soków, by zyskać kolejną półkę. Przypieprzy się do mnie na bank.
— Przyszedł do ciebie jakiś pijaczek, Heban. Śmierdzący gość. Stoi i czeka na zewnątrz, więc może do niego idź. Nie byłeś na przerwie, nie?
Już niemal pytam, czemu nie wszedł do środka. Przecież poza biżuterią i AGD, spożywka 24h. Myślę jednak sekundę, a wredne spojrzenie Pizdeczki pozwala mi podjąć trop. Sudoku vs Heban: jeden – zero.
— Więc byłeś?
Unoszę głowę. Myślę. Na bank, jebany, siedział na kamerach i mnie podpuszcza. Na dwieście procent.
— Nie — odpowiadam. — Właśnie skończyłem tu i miałem iść.
Dopiero teraz spogląda na butelki. Chwilę milczymy, a potem świat obiega kolejne, jebane, "taaaa". Dłoń sama zaciska się w pięść. Chuj z tym jebanym sklepem. Spróbuję szczęścia na myjni.
— Podoba mi się — wydaje wyrok Pizdeczka, ostro szarpiąc moim światopoglądem. — Jak babcię kocham, Heban. Bardzo ładne. Postarałeś się.
Link do części X: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=3553