Heban — część 10
Link do części IX: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php
I
Odprowadzany wzrokiem przełożonego idę wzdłuż rzędu kas, zastanawiając się, komu tak bardzo zależy, by łazić tu w środku nocy. Wiszę kapuchę? Ktoś chce ode mnie pożyczyć? Niee. Wiążę na tyle dziesiątego z dziesiątym, że nie potrzebuję łasić się do nikogo o talary, a i nie zgarniam aż takiej bujnej pęgi, by mieć łatkę Kulczyka. Dodatek trzy złote do każdej nocnej godziny i trzysta kwartalnej premii. Miałem dobrze strzały, ale minęło. Przyszło, przedrylowało kieszeń i zniknęło. Po złotej erze został sportowy zegarek, dwie pary butów i portfel z brązowej skóry. Nawet telefon płacę w miesięcznych ratach.
Może to coś innego. Nie wiem. Może pędząc na tramwaj, nie wyłączyłem kuchenki i poszła iskra, zamieniając blok przy ul. Zamiany w jedenasty września i niedopaleni sąsiedzi, wkurwieni za zgrilowanie pociech, piesków, kotków czy świnek morskich, przyszli brać mnie na widły. Albo jeszcze gorzej. Coś u matuli.
Ogromną powierzchnię sklepu najlepiej widać właśnie w nocnych godzinach. Teraz kiedy pustka jest namacalna, a dziesiątki plastikowych koszy stoi w stosach, przypominając porzucone zabawki. Na samym końcu w jedynej otwartej kasie ukraińska niedozapiedolka skanuje dwóm podpitym albatrosom dobitkę pod koniec zmiany. Myślałem, że tania wóda nie bardzo idzie w parze z gastrofazą na mięso, ale wąsacze wzięli ogrom berlinek.
Pikkk. Żubrówka. Pikkk. Konserwy. Pikkk. Moje życie.
Pikk.
Już przy drzwiach obrotowych wyławiam z tła zapytanie o bułki. W głowie widzę ślinienie palca przed szukaniem właściwego kodu. Niedozapierdolka wyrabia w miesiąc dwieście dwadzieścia godzin, a dalej nie umie odróżnić pszennej od rogalika. Chuj tam. Posiedzi osiem miesięcy, wróci na Ukrainę, zbuduje dom. Stara twarda przedwojenna baba.
Wychodzę.
— A co ci tak, kurwa, gorąco?
Patrzę, śniegu od wuja. Gość toporny, ale rację ma. Jakoś nie przekminiłem, że dwór to jednak nie salka. Mogłem przynajmniej dźwignąć jakąś bluzę.
— Głuchy, kurwa, jesteś?
Proste zdania. Zawsze podbite jakąś kurwą w środku jak werbel w dziewięćdziesięciu procentach piosenek dzisiejszego rapu. Czasem dla spotęgowania grozy, czasem z najzwyklejszej ułomności mówiącego. Często z obu powyższych.
— Pytam cię, kurwa, leszczu czemuś wylazł w koszulce na taki mróz. Zajebałeś coś?
Trzecie pytanie, podparte trzecią wzmacniającą kurwą. Jedna latarnia nie świeci, a że jest jedna, ciemno jak w bengalskiej chacie na jesieni. Myślę o tych trzech zdaniach z trzema kurwami w środku. Czy dwa tysiące lat temu w podobny sposób dopraszano się uwolnienia Barabasza?
— Ares, on jest chyba ostro sfetowany. Nawet nie ma pojęcia, że tu jesteśmy.
(Błąd. Mam doskonałe pojęcie, że tu jesteście).
Kątem oka obcinam niedopieszczonych zawadiaków, sądząc, że to młody Pruszków albo jakaś inna "podwarszafka" pręży się za mocno po mefedronie, jednak TKI na tablicy srebrnego mercedesa bardziej sugeruje, że to kieleckie scyzoryki pogubiły drogę. Nierozsądnie wyć nocami na obcych podwórkach. Jeden telefon i zostaną poskładani na dwa lata w gips. Tylko że ja w osobistych sprawach zawsze gubię zasięg.
— Zara wykurwię temu przygłupu na łeb. — Znów słyszę pierwszy głos, choć o kilka decybeli głośniej. Zaczepili mnie już cztery razy, a jak wieść gminna magii voodoo niesie, jeśli powiesz do lustra pięć razy Candyman...
— No wyjebię mu zaraz!
... to Candyman przyjdzie.
Odwracam się. Na ciele, koszulce, włosach, gaśnie śnieg. Jest ciepło, bezwietrznie. Zimy nie definiuje mróz. Nocy nie definiuje czerń. Za dużo pierdzielę głupot. Popychanie zbożowej Inki dwoma dropsami guarany to zły pomysł.
— No się, kurwa, odmuliłeś wreszcie. Już ci zajebać miałem.
Ogniskuję wzrok na tej przepoconej piździe, z której wyrastają włochate ręce i nogi w pumach lepionych na rzepy. Drugi, oparty o furę, taki bardziej latino elegancik. Trochę żelu, ćwierć butli bossa pod skrzydło i biała polówka z firmowym aligatorem zdobiącym prawą pierś. Na szyi amulet z krzyża, który, sądząc po minie tego przychlasta, kompleksowo chroni przed logiką.
— Znowuś się przywiesił? — pyta ulany knur. — Bo ja cię mogę odmulić, jeśli chcesz. Nie Siny?
I nie czekając na reakcję Sinego dalej coś tam pierdzieli, rzucając mundrości prosto spod kalendarzowych kartek. Jakieś: Jeśli chcesz pokoju, szykuj się do wojny i inne, podobnie głupie. A tamten mu jeszcze wtóruje:
— A pewnie. — Zaciera ręce. — Pierdolnij mu, Ares. Pierdolnij. Jebnij frajera na pizdę, to się obudzi.
— Ares, tak? — pytam, dostrzegając, że na tylnym siedzeniu auta ktoś siedzi. Przyglądam się dokładniej, tracąc chwilowo zainteresowanie dresowym bogiem wojny. To go nielicho wkurwia i seria inwektyw ponownie rani mi uszy. Nie, że sam nie przeklinam, ale nie zwykłem wyposażać całej armii w jednakowe karabiny. Łapię ponownie z nim ostrość, przykładam palec do ust i znów lustruję dziewczynę, a intuicja coraz bardziej szepcze, że coś tu nie gra. Po prostu nie do końca mam pewność, że ta alkoholowa ćma, która, wnioskując z rozbieganych oczu, już dość długo szuka światła w lustrach barku, siedzi w samochodzie dobrowolnie.
— Znałem jednego Achillesa — rzucam, ponownie koncentrując uwagę na tym przekoksowanym do rozdęcia knurze. — Znaczy, tak na niego wtedy wołaliśmy.
— I, kurwa, co?
Ech. Nawet tutaj ten tuman zdołał wpleść przekleństwo. Niebywałe. Mniejszy dalej oparty, rączka świdruje kielnię, damski papierosek podróżuje ku krawędziom ust. Spaśluń naszykowany do skoku, jak przystało na rasowego Boga Wojny. Sztywna postawa, stopy niepotrzebnie w jednej linii. Jeśli wparuję z frontem na kolana, z miejsca wędruje na inwalidzki wózek. Za duża waga, żeby te zapałki wytrzymały. Zapamiętajcie dzieci, nie pomijajcie dnia nóg.
— Wołaliśmy na niego Achilles, bo ciągle mówił, że odczuwa napięcie. Ty chyba też je odczuwasz.
I wtedy dzieje się rzecz niebywała, lecz w zasadzie bardzo spodziewana. Gorylowi wraca zrozumienie. Oczy obradzają światłem, które zgrywa się z pstryknięciem zapalniczki lovelasa. Świat zwalnia. Nie ma zimy. Nie ma świata. Nie ma mnie.
Błysk.
Link do części XI: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php