(TW#12) Być jak Jimi Hendrix
Postać: Opętany
Zdarzenie: Główny bohater śledzony jest przez kajzerkę
Efekt: Jedna osoba podaje Ci pierwsze zdanie, druga ostatnie. Co pomiędzy to już Twoja broszka.
Zdania:
Komar nie odpalił z kopa, packą go.
Od kilku tygodni spadanie much nie powoduje przykrych obrażeń.
Efektu brak
Miałem największą na świecie kolekcję oczu. Miałem oczy psów, kotów, koni, krów, królików, świnek morskich, owiec, kóz, kretów, szczurów, myszy, tchórzofretek, chomików, papużek falistych, kanarków. Starałem się mieć chociaż jedną parę oczu każdego gatunku zwierzęcia, które mogłem spotkać. Miałem oczy ptaków i oczy ryb. Oczy żabie i oczy węża. Mniejsze zwierzęta zabijałem nożem, większe strzałem ze strzelby myśliwskiej. Natychmiast zabierałem się za oczy. Oczy powinny być jak najszybciej wyjęte, żeby były świeże. Wycinałem je nożem z zaokrąglonym ostrzem, albo wydłubywałem łyżką. Potem jak najszybciej wracałem do domu i wkładałem je do słoika z formaliną. Nadziewałem na stelaż z drucika i ustawiałem tak, aby patrzyły prosto przed siebie. Z biegiem lat moja kolekcja rosła. Kupiłem specjalne regały pełne długich, wąskich półek. Na półkach stały ciasno, jeden przy drugim, słoiki z formaliną i białymi kulkami gałek ocznych różnych rozmiarów. Wreszcie przyszedł dzień, kiedy regały ze słoikami wypełniły wszystkie ściany, od sufitu do podłogi.
Zostawiłem miejsce tylko na sprzęt i kolumny. Siadałem w fotelu na środku pokoju i puszczałem z gramofonu "Koncert wiolonczelowy" Lutosławskiego. Ze wszystkich stron patrzyły na mnie oczy. Oczy w słoikach. Słoiki z oczyma... Na stoliku leżały dwie paczki papierosów i duża paczka chipsów. Pod stołem butelka wody mineralnej i trzy wytrawne czerwone wina. Co wieczór siadałem z takim zestawem i co wieczór "Koncert wiolonczelowy" puszczałem. Czasem zostawało jedno wino, nawet często czasem. Bo dwa wina wystarczały. Trzy wina to przesada. Już po dwóch łapałem kontakt z oczami we mnie wpatrzonymi. Patrzyłem na oczy, a oczy patrzyły na mnie. Wgapiałem się w nie. Wstawałem z fotela, podchodziłem do półek ze słoikami. Podchodziłem naprawdę blisko i patrzyłem oczom w oczy. Wyobrażałem sobie co te oczy mogły widzieć. Przez te oczy przeszły do mózgów tych wszystkich istot tysiące, miliony obrazów! Co widział wąż zabity na leśnej ścieżce? A co widział pies zastrzelony na łące pod lasem? Co widziały z żabiej perspektywy oczy żabie, a co z końskiej oczy końskie? Próbowałem wyczytać to w tych oczach, których tysiące patrzyły na mnie nieruchomo.
Potem wracałem na fotel i wsłuchiwałem się w "Koncert wiolonczelowy" Lutosławskiego. Zapalałem fajkę i popijałem wino. Wiedziałem, że mi nie zabraknie. Trzy butelki to jest niezły zapas. Ten koncert Lutosławskiego jest z początku strasznie niemrawy i cichy. Prawie nic się nie dzieje. Właściwie można powiedzieć, że króluje cisza. A potem wybuchają trąbki. Te trąbki są jak atak nuklearny. Rozwalają. Oczywiście Lutosławski stara się, żeby nie było w tej muzyce melodii... Ale jest niesamowity rytm. Dobrze, że mam chipsy bo zgłodniałem. Nie ma nic prostszego od dania "chipsy". Wystarczy przedziurawić torebkę. Jest też woda i papierosy. I oczy. Wszystko jest.
***
Półleżę na fotelu. Nie mogę ruszyć ani nogą, ani ręką. Jestem przerażony niemożnością wykonania jakiegokolwiek ruchu. Patrzę w bok, na stół. Na blacie leży paczka po chipsach i trzy puste butelki po winie. I kajzerka. I butelka po wodzie mineralnej. I papierosy. Ale nie mogę po nie sięgnąć. Kajzerka patrzy się na mnie z szyderczym uśmiechem. Śledziła mnie przez cały czas. I nadal to robi. Teraz już wiem... Chce mi się palić! Nic z tego, nie mogę się ruszyć. Próbuję rozejrzeć się dookoła. Zewsząd patrzą na mnie oczy w słoikach... I kajzerka. Oczy rybie i oczy żabie. Zimne oczy kocie i smutne oczy psie. Maślane oczy krowie i mokre oczy gadzie. Kajzerka przewierca mnie lustrującym spojrzeniem. Przenika moje myśli. Steruje mną. Terroryzuje. Płaczę zdruzgotany faktem, że zwykła kajzerka mnie zdominowała. Oczy zabitych zwierząt patrzą na mnie zimno, beznamiętnie.
***
Chcę natychmiast umyć ręce. Siostro, co tu robi Wyrwinoga?
- Musimy ci zrobić castroskopię - mruczy sanitariusz Wyrwinoga - kto wie, może siedzi w tobie jakiś mały Fidel Castro.
Od sanitariusza czuć laboratoryjnym spirytusem.
- Czy ty wiesz, jakie taki mały Fidel Castro może poczynić spustoszenia w twoim organizmie? Jak trwoga to do Wyrwinoga!
- Wyrwinogi! - próbuję poprawić sanitariusza, ale on już śpiewa. Śpiewa głośno. On już na całe niebo śpiewa!
- Daj mi nogę, daj mi nogę, daj mi nogę!
- Ja ci nogi , ja ci nogi dać nie mogę! - odśpiewuję mu, a on szczerzy się do mnie bezzębnymi ustami.
Nie! Niemożliwe, jak może się szczerzyć bezzębnymi! Żeby się szczerzyć trzeba mieć zęby. Trzeba mieć kły. Wiem coś o tym. Muszę natychmiast umyć ręce. I sprawdzić kapcie. Dokładnie. Mydłem. A potem zdezynfekować. Dotykałem śmierdzących pieniędzy. Witałem się. I spłuczkę. Witałem się tysiące razy. Czy nie cieknie. Dotykałem rąk. Dłoni. Nie mogę mieć zaufania do tych dłoni. Które dotykałem. I czy szmatkę położyłem na garnek, żeby nie kapało. To znaczy żeby nie było słychać, że kapało, bo kapać będzie tak czy siak, z zepsutego kranu kapie. Czy na pewno umytych dotykałem? A samo umycie to nic. Powinny być jeszcze zdezynfekowane. A kapcie muszą stać równo. Jak żołnierze na defiladzie. Ale kto myśli o dezynfekcji rąk? Że powinny. Nie oszukujmy się. Nikt. Więc dotykam niezdezynfekowanych. I na pewno nieumytych też dotykałem. I nieumytych po wyjściu z kibla dotykałem. Pół biedy jeśli tylko za małą potrzebą. Pół biedy, łatwo powiedzieć. Przed chwilą fiuta otrzepywał, a teraz graba, rącha. Więc dotykam jego fiuta w pewnym sensie. Pośrednio, przez jego nieumytą rękę. A co, jeśli za dużą potrzebą był. I rąk nie umył. Bakterie kałowe podczas uściśnięcia jego nieumytej dłoni mogą odkleić się od niej, a przykleić do mojej. No i co ze szmatką w kuchni, którą na garnek położyłem, żeby nie było słychać kapania? Z zepsutego kranu kapie woda - kap kapu. Więc może już cały garnek nakapało, może już menisk się zrobił albo się przelewa, ale bezgłośnie, bo szmatka.
- Ja ci nogi dać nie mogę! - odśpiewuję sanitariuszowi - bo nie jestem, bo nie jestem Wyrwinogą! - krzyczę na całe gardło.
- Przyszła kreska na Matyska! - wyje sanitariusz. Pochyla się nade mną. W rękach ma spiralę do przetykania kanalizacji. Stalową linę. Wtyka mi ją do ust. I kręci. Spirala zagłębia się w moje trzewia. Wwierca się.
- Bo nie jestem Wyrwinogą! - próbuję zaśpiewać, ale nie wychodzi to zbyt dobrze, bo mam spiralę w przełyku.
Sanitariusz przewierca mnie spiralą, potem kręci w drugą stronę. Odkręca. Wyciąga ze mnie cały szlam. Gęsty sos rzygowinowy. A w nim kotlety mielone, kwasem potraktowane, nie do poznania. Wino jak krew z ust potokiem rwącym płynące. Sklep owocowo warzywny ale taki podły. Sklep rybny - Gminna Spółdzielnia. Sanepid by tego nie przepuścił. Ale ja i owszem. Wypuszczam bo spirala. Czarna zupa zalewa mi usta. Duszę się rzygowinami. Umieram. Jestem jak Jimi Hendrix. Prawie.
Ostanie co słyszę, to triumfalny ryk sanitariusza.
- Wycastrujemy cię! Wycastrujemy cię!
Zapadam się w ciemność bez dna. WIEM, że kajzerka z pokoju gdzie trzymam kolekcję oczu śledzi mnie ciągle, śledzi bez chwili wytchnienia, bo jestem też tam gdzie ona, jestem w pokoju ze słoikami z formaliną, a oczy zabitych zwierząt patrzą jak umieram. Czy na pewno zostawiłem równo ułożone kapcie? I co ze szmatką? Czy szmatka nadal leży na garnku? Pewnie tak. Muszą stać na baczność jak żołnierze na defiladzie. Gdyby nie szmatka, to słychać by było kapanie wody z zepsutego kranu.