Rankor — część 5
Poprzednia część: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=3658
Saskatoon, prowincja Saskatchewan, Kanada
Gdy budzik wybrzmiał swoją codzienną melodię, nie spała już dawno. Siedziała kompletnie ubrana na skraju łóżka, przyglądając się armii kasztanowych ludzików ułożonych w trzech rzędach na dębowej podłodze. W spoconej dłoni miętoliła krawędź spódnicy.
Kiedyś to był piękny dom. Kiedyś my byliśmy piękni. Może nadal jesteśmy? Ty nadal żyjesz, a ja jestem szczęśliwa. Tam. Muszę się tam dostać z powrotem. Do tamtej mnie, tamtego ciebie. Jackie wyjechał. Jackie już się nie liczy.
Wstała i przez kilka minut krzątała się po pokoju, korytarzu, kuchni. Jeśli wyrzuciło się rośliny, akwarium, nie otwierało okien na noc i skrywało w czasie deszczu, to w domu wszystko było normalnie. W domu nie czuło się tych zmian. Dopiero głód przypominał o pewnych kwestiach. Była jeszcze druga strona medalu – duży dom z samotną kobietą w środku to łatwy i kuszący łup. Dlatego miała strzelbę pod łóżkiem. Dlatego miała kij baseballowy w stojaku na parasolki przy wejściu. Dlatego miała dwie szuflady noży w kuchni i jeden zawsze przy pasie. Świat próbował ją oszukać, zmylić, przytemperować czujność.
Sophia Johnson nie pozwoli się zaskoczyć.
Sophia Johnson wie, co się stało i gdzie jest.
Sophia Johnson wróci.
Z szafki pod zlewem wyciągnęła reklamówkę z logiem Walmart Supercenter, w której zwykła trzymać cebulę, odkąd jednak ostatnie zgniły, zdobycie nowych okazało się nie być takie proste. Po co jej cebula? Surowej nie zje, a komu miałaby gotować bardziej złożone posiłki? Od miesięcy nie robiła też zakupów w Walmart. Tęskniła za tym, tęskniła za normalnością, za zwyczajnym dniem. A najbardziej tęskniła za Johnem. Wróciła do pokoju i w trzech sprawnych ruchach zgarnęła kasztanowe ludziki do torby. Wszystkie miały oczy. Wyryła je igłą do cerowania. Wyryła też nosy, kontur ust. Przerzuciła pakunek przez ramię i wyszła na zewnątrz. Wokół preria. Zawsze chcieli mieszkać z dala od wszystkich – od tętniących miast, tłumów ludzi, gwarnych rozmów. Zawsze chcieli żyć po swojemu. Drzwi szopy zaskrzypiały, wyciągnęła z niej łopatę. Od kilku dni przetaczały się ulewy, więc ziemia była dobrze spulchniona.
Pójdzie łatwo.
Reklamówkę rzuciła niedbale obok, wyturlało się z niej kilka ludzików, jednemu odpadła głowa. W ciągu kwadransa Sophia wykopała staranną grządkę, a potem w równych odstępach wkładała kolejne kasztanowe postaci, jeden obok drugiego, jeden obok drugiego, jeden obok drugiego.
Jeden obok drugiego.
Gdy skończyła, zabrała z szopy konewkę, podlała sadzonki, uklękła obok i rozpłakała się na dobre. Płakała długo i rzewnie, a łzy nie przynosiły ulgi, zadawały ból niczym współczesny deszcz. Uspokoiła się w końcu, wróciła do domu, spod łóżka wyciągnęła strzelbę i dobiła ostatniego, zdychającego kota. A potem usiadła przed toaletką. W samotnym tańcu własnego spojrzenia skanowała kolejne bruzdy zarysowane grą świateł i cieni na płaskiej powierzchni lustra, gubiąc myśl raz po raz.
Uważaj, zobaczysz tam diabła. Uśmiechnie się do ciebie. Powie ci: „Cześć”.
Wypatrywała poszlak przemijania. W bezruchu najłatwiej przepuścić czas. Przesiać go przez palce, objąć nimi pustkę, zacisnąć w pięść. A potem wypełnić równie niematerialną energią. Naprodukować jej sporo. Naprodukować fest. Zupełnie niepotrzebnie... Miała wrażenie, że blaknie. Ulatnia się niczym dym dawno zgaszonego papierosa. Blakła cała konstrukcja wokół, hodowlana klatka ze świata, na którym przyszło żyć. Tak inna niż wcześniejszy świat. Usiłowała odtworzyć w myślach, jak było „tam”. Zbyt daleko w czasie, by poczuć w pełni ten stan, zbyt blisko, by zapomnieć, jak to jest.
*
Gdzieś w Oklahomie, USA
Ruszyli piechotą. Jackie chciał zahaczyć o obrzeża Tulsy i stamtąd gwizdnąć wóz. Pini milczała przez większość drogi, a potem wróciła ni stąd, ni zowąd do tematu, który zwykła wałkować nieustannie.
– To musiał być mój ojciec.
– Nie wiesz tego – burknął i splunął.
– Chcę się dowiedzieć.
Doskonale zdawał sobie sprawę, co właśnie poczęła obracać w głowie, natrętne myśli prześladowały ją przez całe życie. Nieustannie powracały, atakując na przemian faktami i przypuszczeniami. Faktem było to, że mnóstwo ludzi takich jak ona – albinosów – nie mogło się czuć bezpiecznie nawet we własnych rodzinach. Rzadkość tego zjawiska w okrutny i bestialski sposób generowała dochód. Odcięte kończyny ludzi obdarzonych bielactwem przynosiły krocie. Wystarczyło je upchnąć na czarnym rynku, według wierzeń zapewniały bowiem szczęście.
– „Ludzie ludziom zgotowali ten los” – zacytowała coś, co krążyło gdzieś w odmętach jej pamięci – i robią to nadal, na wielu płaszczyznach.
Akuszerka, która ją uratowała, powiedziała tylko, że tamten człowiek okaleczył dziewczynkę z zimną krwią. I że to było złe miejsce. Bardzo, bardzo złe. Pini przez wiele lat zasypiała, wyobrażając sobie korpusy dzieci bez rąk, kaleki o jednej nodze podpierające się na kijach, którym nikt nie zapewnił rehabilitacji, którym ktoś ukradł cześć ich ciał, które padły ofiarą napaści przez ubijające brudny interes grupy bestialców. Wyobrażała sobie dzieci, trzymane przez pół tuzina mężczyzn, z których dwóch przecinało im skórę, kości, ścięgna. Krzyk wydobywający się z bezbronnych gardeł urywał się dopiero, gdy zemdlały.
Monety.
Coś, co ma wartość na tym świecie.
A potem żyły ze zgwałconą psychiką, ze złamaną osobowości i z uszkodzonym ciałem, kalekie wyrzutki. Matka zmarła przy porodzie, a ojciec zapewne nie miał ochoty samotnie opiekować się takim dzieckiem. Dzieckiem przynoszącym pecha. Morderczym płodem. Płodem, z którego zrobiono łup, nim zdążył je porzucić. Co byłoby, gdyby tamten facet wyłupił jej drugie oko? A potem uciął ręce i nogi? I być może nie zabił, bo tułów też miałby wartość. Kim byłaby? Kadłubkiem?
Dlatego chciała poszukać.
– Wiem, Pini. Obiecałem i dotrzymam słowa. Trzymajmy się jednak planu. Najpierw Saskatoon. Zemsta nie jest priorytetem.
– Dla mnie jest.
– To źle.
Zacisnęła usta w poziomą kreskę. Zmierzali do kłótni jak zawsze przy rozmowie na ten temat. Wybrała więc milczenie, Jackie natomiast kontynuował:
– Rozumiem, kotku, co tobą kieruje, co tobą miota i tak dalej. Rozumiem, że nie jest ci łatwo żyć z tym wszystkim i nie myśl, że bagatelizuję, ale… Prześladowania to szerszy problem. Zobacz, jesteśmy już na przedmieściach Tulsy. Słyszałaś o masakrze „Black Wall Street”?
– Oczywiście! – odparła oburzona. – Czytałam o tym. Masakra czarnoskórych, tysiąc dziewięćset dwudziesty pierwszy rok. Tulsa.
– Tulsa. Tutaj. No właśnie.
– Co właśnie? To byli bogaci czarnoskórzy! Największe skupisko nadzianych czarnuchów w Stanach! – warknęła.
– Nie ma znaczenia. To też ludzie.
– Ma! Mogli się bronić. To była walka, starcie, uliczna wojna, a nie krojenie własnych dzieci w zaciszu domowym. Po co mi to mówisz?! – Jedną z uliczek przedmieścia Tulsy wypełnił krzyk jednookiej albinoski. – Żebym się poczuła lepiej z myślą, że świat jest i był pełen zła i krwi? Wojna, nawet lokalna, to co innego.
– Po prostu znajdźmy ten pieprzony wóz.
– Zawsze zmieniasz temat!
– Możemy bez końca rozmawiać o twoich rozterkach, jeśli chcesz. Bez końca wałkować jedno i to samo, tylko dlatego, że ty jesteś żądna zemsty. Każda wojna zaczyna się od jednostek. Ta zaczęła się od Dicka Rowlanda, czarnoskórego obuwnika oskarżonego o napaść na białą kobietę. Dick miał dziewiętnaście lat, a kobieta, którą napadł, Sarah Page, siedemnaście. Dzieciaki. Ponoć się potknął i na nią wpadł, a jakiś białas zgłosił to jako napad. Gdy siedział w areszcie, grupa białych postanowiła dzieciaka zlinczować. Tłum spęczniał do setek, zabrali się wokół więzienia, szeryf udawał, że panuje nad sytuacją, padł jednak jeden strzał, a od niego rozpętało się piekło. A na końcu prywatnymi samolotami zbombardował ich Ku Klux Klan. Zawsze tak jest. Ciąg zdarzeń. Wierzę, że chcesz walczyć w ważnej sprawie. Tutaj, w Tulsie, zaczęło się natomiast od zwykłego pomówienia. A potem jeden strzał i piekło.
– W takim razie ja chcę, Jackie, w mojej sprawie rozpętać piekło.
Kolejna część: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=3826