Rankor — część 9
Poprzednia część: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php
Tulsa, Oklahoma, USA
Posłuchał tej przestraszonej mulatki i postanowił czuwać. Pini podczas kolacji nie była zbytnio rozmowna, ta druga też. Kobiety mają intuicję i czują różne rzeczy, aczkolwiek on się w tym wszystkim trochę pogubił. Jedzenie było dobre. Odpuścił i nie drążył, skąd mają mięso, ich sprawa, może to był jakiś pies. Okazały gościnę, ale atmosfera panująca w tym domu dziwnie wsiąkała w człowieka. A może po prostu wariował? Może jemu też udzieliło się umysłowe odrętwienie i zmęczenie materiału spowodowane tym wszystkim wokół? Obserwował cienie na ścianie. Księżyc rozświetlał konary drzew. Prawie pełnia. Firanki w pokoju miały koliste wzory, ich kontury rysowały się na tapecie naprzeciwko okna. Rozmyślał o matce. Znów nawiedziły go wątpliwości, czy aby rozsądnie postąpił, zostawiając ją samą z całym jej pęczniejącym wariactwem. Nie miał pewności, czy nadal żyła, jednak odrzucał od siebie pochodne tej teorii. Takie dywagacje jedynie by go osłabiły.
Czuł, że nadchodzi sen, więc wstał i przeszedł się po pokoju. Usiadł obok śpiącej Pini, przyglądając się jej spokojnej twarzy. Miała w sobie tyle sprzecznych emocji. Potrafiła wściekać się i wykłócać godzinami albo kontemplować i milczeć przez pół dnia. Miała własne racje, własne teorie i własne cele, a zarazem była tak bardzo… jego. Tak bliska. I tak bardzo poddawała się mu. Poczucie bezpieczeństwa, czym jest? Uśpieniem własnych zmysłów? Tym, że ktoś czuwa, gdy ktoś inny śpi.
Niespiesznie i cichutko otworzyły się drzwi.
Gdy Isabella zorientowała się, że postać siedząca na łóżku po pierwsze nie śpi, a po drugie właśnie w tej chwili się jej przygląda, trąciła nią konsternacja. Zaczęła się więc wycofywać, ale jeśli sądziła, że Jackie przemilczy taką sytuację, to szybko zrozumiała, że jednak nie. Doskoczył do kobiety szybko i zdecydowanie. Nie kryjąc agresji, pchnął ją na korytarz. Plecy dziewczyny rąbnęły o ścianę.
– Co ty?! Jesteś jakaś popieprzona wariatka! Czego chcesz?
Skąpani w mroku korytarza widzieli tylko kontury własnych ciał. Z kieszeni fartuszka, który miała na sobie, wystawała rękojeść noża.
– Niczego – szepnęła, patrząc oczami pełnymi obłędu. – Może jedynie – przeliczyła coś szybko – sto pięćdziesiąt kilo mięsa.
Ułamki sekund wypełnione ciszą. Gdzieś pod skórą pulsująca adrenalina.
– Teraz już nie rozejdziemy się każdy w swoją stronę – stwierdził. – Wiesz o tym. Przekroczyłaś granicę. Nie ma powrotnych dróg. Gdybyś nie była kobietą, już byś nie żyła. Zabieram Abigail.
– Nie!
W jednej sekundzie sięgnęła do kieszeni, złapała nóż i zaatakowała, w kolejnej Jackie wybił jej narzędzie z ręki. Ostrze brzęknęło o płytki. Miał własne, z którym nierozsądnie byłoby się kiedykolwiek rozstawać. Złapał dziewczynę za nadgarstek, wykręcił jej rękę, zgięła się w pół. W kolejnej chwili Isabella poczuła na szyi zimną stal. Docisnął tak, że pierwsza warstwa skóry ustąpiła, kilka kropel krwi spłynęło w dół, przez ramię w stronę dekoltu. Poczuła ciepłą ciecz pomiędzy piersiami. Poczuła też jego erekcję. Stał blisko, trzymając ją w kleszczowym ucisku. Świat wokół przestał istnieć. Istniały tylko sekundy, wydłużające się niczym roztopiony ser. Nie zabił nigdy żadnej kobiety i nie miał melodii, by to zmieniać. Za plecami usłyszał ruch. Wybudzona Pini stanęła w drzwiach.
– Weź nasze rzeczy – warknął, nie wypuszczając Isabelli – i zawołaj Abigail, niech przyniesie jakiś sznur, wychodzimy.
Kwadrans później Pini czekała w samochodzie przed wejściem, Jackie kończył wiązać ręce Isabelli, a Abigail pakować wszystkiego, co uznała za przydatne. Raptem kilka rzeczy, które zaniosła do bagażnika. Przez uchylone drzwi chłopak słyszał pracę silnika na niskich obrotach.
– Tak mnie zostawisz? Związaną? I po prostu odjedziesz? – Przełknęła ślinę. – Umrę.
– Już powinnaś nie żyć. Wykazałaś się zaradnością, więc ufam, że teraz też sobie poradzisz.
Skończył wiązać.
– Podnieciło cię to, nie zaprzeczysz, wyraźnie czułam.
– Przeliczasz ludzi na mięso, odjechałaś dziewczyno. To, że jest trudniej, nie oznacza, że wolno wszystko.
– Smakowała ci kolacja?
Wstał i przyglądał jej się z odrazą, a ona śmiała się coraz głośniej. Nawet gdy już wyszedł, wciąż nie przestawała się śmiać.
*
Bismarck, Dakota Północna, USA
– Dzięki Chaaarlesss. Jestem wdzięczna. Zrobię wszystko, czego Charles będzie chciał.
– Charles chciał, żebyś była cicho. Przez całą drogę tego właśnie chciał.
– Wiesz, co robił mi Bill, Will i Phil?
– Domyślam się. Skąd się tam w ogóle wzięłaś?
– Jak to skąd? Mound City to mój dom! Mieszkałam tam zawsze. Zawsze, zawsze, zawsze, zawsze… – Złapała melodię i jednostajnym rytmem śpiewała to słowo. – Zawsze, zawsze, zawsze, zawsze, cały czas! A potem w ogóle dużo rzeczy się działo. Wybuchły zamieszki, Bill założył mafię.
– W tej dziurze? Mafię? Trzyosobową?
– Siedmio. Mówiłam, że jeszcze po dwóch obstawiało boczne drogi. Ale ja byłam tylko ich. Billa, Willa i Phila. Wieczorami grali w karty. Ten, który wygrał, przychodził do mnie pierwszy. Ale potem przychodziło również pozostałych dwóch, po kolei, na strych. Bill chciał, żebym tam nocowała. Lubił, jak było gorąco. Lubił, jak byliśmy spoceni, klejący, słoni. Wychodził i zaraz słyszałam na schodach kroki. Wiedziałam zawsze, który idzie, potrafiłam ich rozpoznać po krokach. Nawet po tym, jak naciskali klamkę i jak skrzypiały drzwi. Dzięki, Charles, że ich zabiłeś.
Przez moment mielił usłyszane informacje w zmęczonym umyśle.
– Phila zostawiłem żywego, teraz zaczynam żałować.
– Ale mnie zabrałeś. Naprawdę zrobię wszystko, co będziesz chciał, nie mam HIV.
– Zamknij się, Ellie.
Ze smutną miną spuściła głowę. Mężczyzna spojrzał kątem oka, mogła mieć dwadzieścia kilka lat, ale ta poza pasowałaby bardziej do dziecka. Albo kogoś zaburzonego.
– A podobało ci się to na wozie? Oni sobie wymyślili, żebym to robiła. Płakałam tylko za pierwszym razem, a potem w sumie mi też się podobało. Wolałam chyba to niż strych. Bo to było widać, nie byłam sama, przyjeżdżali różni mężczyźni i oni zawsze byli na Billa źli, większość płaciła mięsem, niektórzy zawracali. Raz była strzelanina, bo akurat przejeżdżała grupa jakichś młodych chłopków, stawiali się, ale Bill ich rozwalił. A poza tym zadarłeś z nim tylko ty. I wiesz, ja sobie zawsze wyobrażałam, że… może to głupie, wyobrażałam sobie, że ktoś mnie tam zobaczy, zakocha się i mnie stamtąd zabierze. I to się stało!
– Nie kocham cię, Ellie. Zabrałem cię, bo poprosiłaś. Miałem akurat wolne miejsce.
– Chcesz mnie dotknąć?
– Nie miałaś nikogo bliskiego? – zignorował poprzednie pytanie, zadając własne. – Co z twoją rodziną?
– Rodzina, nie wiem, nie znam, zapomniałam, wybacz – chrząknęła, w następnej sekundzie zaskoczyła go tak bardzo, że musiał zwolnić, żeby przypadkowo nie zjechać z drogi. Kobieta deklamowała kolejne wersy, a szło to tak:
Chcę się upić, potrzebuję
życiem, mną, Tobą, nami.
Powietrzem, słońcem, słowem
moim, cierpkim, słodkim.
I jeszcze raz, od nowa.
Rodzina, nie wiem, nie znam,
zapomniałam, wybacz.
Nalej mi jeszcze jednego.
Dziękuję, kłaniam się, przepraszam,
że żyję, że byłam, tak szczerze.
Błędy wymagają eliminacji,
jestem jednym, witam!
Miotam się gdzieś pomiędzy
radością, smutkiem, maską.
Od lat mglista, świadomość,
dwuznaczna, dziwna, nowa.
Przeklnę, splunę, polej!
Bywam czasem nawet
sympatyczna, potrafię.
Staram się, doceń, przyznaj.
Czasem tylko i może aż, sobą.
Klina na zapas, poproszę, teraz.
Zabezpiecz jutrzejszy poranek.
Chyba że chcesz szalony
kac, dziecko, cokolwiek.
Stchórzmy, stwórzmy, zabawmy.
Kamień, nożyce, papier.
Straciłam wątek, polej!
Złap mnie, zwolnię, spróbuję,
nie wyleję kropelki, obiecam.
Reset, reset, reset! Zepsułam.
Cholerne przyciski...
Zbiorę myśli, nie polewaj!
Chociaż, może jednak, nie wiem…
Nie znam siebie, wcale, w ogóle,
złożę opinie różne, w jedną, ogromną
i dowiem się... kim jestem.
Wypijmy jeszcze, proponuję,
mnie nie ma, odkryłam!
Jak kalka, jak ksero.
Ją znalazłam po drodze,
zakorzeniłam trwale, śmiesznie.
Nieprzyjemnie się zachłysnąć,
pieczenie alkoholu w nosie.
Chyba czas na sen,
prostych rozwiązań nie ma,
dróg, skrótów, marzeń...polej!
– Czyje to?
– Moje.
Resztę drogi do granicy z Kanadą pokonali w ciszy.
*
Saskatoon, prowincja Saskatchewan, Kanada
Kochany,
Byłam na Redberry Lake, wysłałam list, przywiązałam go do kamienia i wrzuciłam, mam nadzieję, że udało Ci się go odebrać… Pojawiają się pewne prozaiczne problemy, a mianowicie kończy mi się paliwo. Nie jestem głupia, wiem, że muszę sobie radzić i że teraz jest trudniej, niektórych spraw trzeba pilnować ze szczególną rozwagę. Dlatego co kilka dni starałam się pojechać gdzieś samochodem, żeby akumulator trzymał. Prąd niby jeszcze jest, ale rozmawiałam kilka dni temu z panią Evans i ona twierdzi, że to też się kiedyś skończy, że tego też ktoś przestanie doglądać.
Wszystko na tym świecie działało, póki to się opłacało. Różne firmy i koncerny pilnowały zysku. A teraz to już nie jest ważne. W niektórych regionach panuje głód, dzięki Bogu my jeszcze jakoś sobie radzimy, mamy tutaj taką wspólnotę, która wzajemnie o siebie dba, porcjujemy zdobyte jedzenie i tym podobne. Nie oddałam im kotów, ale teraz to już nie ma znaczenia, nikt się nie kapnął. Do meritum! No więc pilnowałam tego pieprzonego akumulatora, wręcz obsesyjnie, ale na okolicznych stacjach zaczęło brakować paliwa. Pomyślałam, że dawno nie widziałam żadnej cysterny, takiej jak dawniej, czasami zajeżdżaliśmy na stację nocą, wracając skądś, pamiętasz? Pamiętasz John? No i zajeżdżaliśmy na przykład po papierosy, Ty szedłeś, a ja przyglądałam się, jak mężczyźni pompują paliwo z cysterny do tych podziemnych zbiorników na stacji. Lubiłam się temu przyglądać. I ostatnio jak pojechałam zatankować i mi się nie udało, zrozumiałam, że te cysterny już nie przyjeżdżają… I co teraz będzie? Skąd wezmę paliwo? Może na jakichś dalszych stacjach jest, ale żeby jechać na dalsze stacje to… to trzeba mieć paliwo. Taki paradoks paliwowy. I teraz martwię się, jak będę wysyłać listy, nad Radberry jest kawałek, ale najwyżej wezmę rower…
W nocy przyśnił mi się pewien sposób. Wstałam rano, zatkałam kurek w wannie i nalałam w niej dużo wody. Po sam brzeg! A potem włożyłam pod nią głowę. Mój Boże… Mam wrażenie, że słyszałam Twój głos! Wiesz, chyba coś jeszcze źle robię, chyba jeszcze nie umiem do końca tego obsługiwać, bo w pewnym momencie odruchowo musiałam się wynurzyć. Jakby coś mnie ciągnęło w górę. Spróbowałam więc jeszcze raz, ale nadal nie udało mi się wytrzymać.
Jestem spakowana na wyprawę do lasu. Czekam tylko na Twój znak. Pierwsi ludzie zaczęli wyrastać z kasztanów.
Na zawsze Twoja
S.
Kolejna część: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php