Wiedźma i Wariat
Ostatnia czarownica lecząca wariata.
W świecie dawnym, odeszłym w pomroce mijania.
Próbowała go zwrócić zdrowego dla świata.
Prostując mu pragnienia chęci umierania.
Oboje ukąpani w rubinowym blasku.
Poświatą pozstawionej nieodległe lampy.
Przeciwwaga z oczu jak szachy nad stołem.
Jego ręce ku śmierci. Jej błagania. Psalmy.
Wiedźma miętę sypała. Lubczyk i trójziele.
Chcąc demony przywołać, by go wzięły w tańce.
Wariat nie reagował. W ścianę ślepiem łypał.
Pająk drżał w kącie izby, przychętny tej walce.
— Weź nóż — rzekła w końcu. — I odkrój boleści.
Miej apetyt życia, śmierci zażegnanie.
On zaś palcem wskazał i wtedy spojrzała.
Dziwiąc się, że ich cienie nie tańczą na ścianie.
— Ktoś nas okłamał, wiedźmo. Wina to niczyja.
Cuda i cudeńka, że uchowaj Panie.
Coś miało trwać wiecznie, ale nie trwa wiecznie.
Sama przeto powiedz. Po cóż takie trwanie?
Rozdziawiła gębę w zamyśle nad treścią.
Nerwowo sypiąc tojad. Grubo. Na dwa palce.
Nieheblowane dechy pokrzywionej chaty.
Jęczały echem wiatru, niosąc się po salce.
— Już rozumiesz? — spytał. — Już pojmujesz, babo?
W odpowiedzi haust płaczu i oczu wzruszenie.
Łbem tak nie wymachuj. Sensu nie poszukuj.
Cienie nie migocą. Bo my są te cienie.
Było tak tu wczoraj. I przedwczoraj było.
Piekłem ta chałupa. Serca kazamaty.
Otrułaś mnie jędzo, a ja cię zabiłem.
Rzecz się wydarzyła przed siedmioma laty.
Odtąd noce w noce, bo dni tutaj nie ma.
Toczy się ten dramat od nowa i wciąż.
Rzecz o podłej żonie, co otruła męża.
Rzecz o podłej żonie, którą zadźgał mąż.