W balecie zimowych noży
(Brudne Noir)
Było to w przededniu tamtych świąt.
Tamtych "kiedyś".
W piekarni – tuż za śnieżną górką – pachniał chleb. Pamiętam, bo miałem dla ciebie pierścionek z jego ziarnem w środku. Porzucone uśmiechy zabitych arbuzów leżały obok śmietnika.
Było zimno.
We mnie, w tobie i w kaczkach, sunących tą nicią stawu, która jakimś cudem nie zamarzła. Na zewnątrz, w prawdziwym świecie, też było chłodno. Płynący z radia taksówki głos oznajmiał, że "wnet" mamy się spodziewać dziewięć stopni. Nie dziewięciu. Dziewięć. Nie wiem. Być może ogłaszająca informację była niedouczona lub się spieszyła do domu. My się nie spieszyliśmy. Taksówkarz nie żył. Krew płynąca z jego strzaskanej twarzy ściekała szybą na śnieg. Druga z kolei biała cyferka, trzy, cała była w tej krwi umorusana. Nie wiem, co to za trzy. Chyba coś jak: Sześć-dwa-trzy, zgłaszam się. Zaraz po nich podjadę. Jutro Wigilia. Chyba mnie nie zabiją.
Zabili.
Ja zabiłem.
Ty zabiłaś.
Ale już nie my.
Naprawdę, wyobrażam sobie dzisiaj, że mógł tak mówić. Lubię myśleć, że mógł. Myślę.
— O panie wędrowny, co przewozisz strudzonych na drugą stronę — zaintonowałem, patrząc w jego kierunku. — Czemu nie drżała ci krtań, kiedy nas strofowałeś? Czemu ci drżała już w krzyku?
Lubiłaś moją archaizację mowy tuż po morderstwie. Mówiłaś, że dopóki będzie zabawnie, dopóty będzie zabawnie. Nie miało to za grosz sensu, ale nas zawsze rozweselało.
Tuż po morderstwie łatwo się rozweselić, bo kipi wtedy w człowieku.
W tobie i we mnie.
Nie w nas.
[kadr na staw] – My
Wełniane rękawiczki poucinane na palcach są odwiecznym atrybutem bezdomnych. Bezsercnych. Bezdusznych. Nas.
— Dość już drogi — mówisz tak, że bardziej we mnie leci twój wykrzyknik, niż śnieg, który mi sypiesz pod adidasy starym obcasem pantofla. — Dość — powtarzasz, a ja mówię, że chuj tam. Że zapierdolę takich cierpów jeszcze trzech. I dopytuję, czy chcesz?
Spoglądasz mi hardo w oczy. Ja patrzę przez twoje w swoje. Nie ma łez. Nasze powłoki są twardsze od tego lodu. Choć, nie. Moja i twoja, tak, lecz nasze już, kurwa, nie.
"Czy te oczy mogę kłamać?" – Leci z martwego Volvo. Koncentrujemy się na tym i już wiemy, że...
Twoje nie.
Moje nie.
Ale nasze już tak.
Czasem jest tak, że tam gdzie dwie osoby się spierają komu miłość więcej strat przynosi, tam dwie grupy krwi płyną jedną żyłą.
Słychać śmiech, po prawej.
Po mojej prawej, ale już nie twojej. Już nie naszej.
Przenoszę kadr w tamto miejsce, ty szepczesz pod nosem pretensjonalne: "pięknie", na tyle jednak głośno, bym usłyszał. Bierzesz się pod boki. Zawadiacko. Omiatam ze wstrętem trójkę podpitych mężczyzn, sunących lodem. Z tej odległości, we mgle, kije wędek nadają im wymiar pastuszków. Chłopców do bicia
zabicia
zapomnienia
— Chcesz? — pytam. Rzadko kiedy używam dłuższych zdań. Rzadko kiedy używam zdań. Rzadko kiedy używam. Teraz jednak dodaję. — Zabiję ich szybciej, niż skończy się ta piosenka. Chcesz?
Błysk zielonego ziarna, zdobiącego twój leniwy wzrok jest ledwie zauważalny. Dostrzegam, jak wielką satysfakcją napawa cię fakt, że możesz decydować o czyimś życiu. Znamy się długo. Spaliliśmy już razem kilka zwodzonych mostów.
Bardzo opieszale wybąkujesz, że "nie", jakbyś pragnęła, bym puścił to mimo uszu. I puszczam... ich.
Krew na śniegu jest piękna.
Chcę to powiedzieć. Widzę to w głowie i chcę się tym z tobą dzielić. Pragnę ujrzeć, jak twe drobniutkie usta z pogardą odrzekną: "Wiem".
Nie mówię tego, ponieważ przemawiasz ty, a jesteś jedyną damą, którą z własnej woli puszczam przodem.
Rzucasz mi śnieżną kulkę. Chwytam w locie, choć boli mnie od jej prawdy.
— Się odpierdolić mam — przeinaczam szyk w słowach, żeby nadać twemu zdaniu wydźwięk żartu. Dwadzieścia minut temu dusiłaś paskiem od spodni taksówkarza. Kobieta zmienna jest, lecz bez przesady.
Znasz me zagrywki, jak ja znam twoje zagrywki. Nie znamy zagrywek naszych. Życie z tobą to wojna, ale i jedyna droga do Walhalli.
A wtedy ty
tak po prostu
odwracasz się i odchodzisz.
Pierwszy raz.
Zakrwawione pudełeczko czekoladek leci mi z zimnych rąk. Pierdolony pokarm dla baletnic. Wchodzę za tobą na lód.
Zaczyna się.
Moje niewinne Betlejem. Moje niewinne szaleństwo.
Doganiam cię piętnaście kroków dalej, a raczej, doganiasz się sama. Obcasy wysokich butów są jak gwoździe.
Pięć minut później śnieżne oko przerębla ma jedynie rzęsy z szamoczących się rąk, tej części ciebie, która jeszcze nie wie, że umarła.
Ręce rysują na śniegu półaniołka. Nogi drętwieją, kiedy organizm jest w końcu zdecydowany je poświęcić.
"Oddamy wieś i wszyscy pędem do zamku! – krzyczą kropelki krwi. – Bronić szachowego króla!"
Baletem noży odcinam ci palce i toniesz. Tak po prostu.
Można by powiedzieć: Odchodzisz jak pociąg nocą.
Przy cierpie stoi widownia. Komórkowy sygnał informujących o zdarzeniu ludzi płoszy nieżywe ptaki.
Wracam, recytując ci to, przy czym zabiliśmy pierwszy raz.
Aniele, nie nazbyt Boży.
Stróżu, nie bardzo mój.
Czemu przy mnie nie stałeś?
Aniele o braku skrzydeł.
Posłańcu z kurtyną oczu.
Czemu nie przyleciałeś?
Odchodzę.
Znajdę cię inną
i zabiję dla ciebie
jeszcze raz.