Lea – część 1
– Skąd mam wiedzieć, że jesteś tym, kim mówisz, że jesteś? Skąd masz kontakt? Skąd wiesz, że to dobry kontakt?
– Za dużo pytań. Po prostu chcę się dobrze bawić. Mamy wspólnych znajomych. Uwierz, że można zdobyć kontakt.
– Wszystkie opioidy uzależniają. Ten zwłaszcza. Dożylnie działa natychmiast, ale bardzo krótko. Doustnie później, za to znacznie dłużej. Znieczula, likwiduje lęk, zmienia stany świadomości. Trzeba uważać.
– Wiem, co robi. Sen na jawie. Chcę.
– Bardzo łatwo można przedawkować i stać się bardzo, bardzo martwym. Zalecam ostrożność. Fentanyl jest silniejszy niż morfina i heroina.
– Chcę. Podaj numer konta.
– Żadnych przelewów, żadnych przesyłek. Tylko z rąk do rąk.
– Gdzie?
– Niech pomyślę…
*
Albert Hoff z każdym przejechanym kilometrem, pomimo sprzyjających warunków, jechał coraz wolniej. Pod nogami miał standardowo – sprzęgło, hamulec, gaz, i niestandardowo – gin i tonic. Choć to chyba raczej dość klasyczne połączenie, przynajmniej tych dwóch cieczy. Wypiłby teraz nawet płyn do spryskiwaczy, gdyby ten miał w sobie choć krztę alkoholu, a niczego innego akurat nie byłoby w pobliżu. W głowie ciążyły mu myśli, łomotały, walczyły między sobą, odbijały się echem od splotów nerwowych, żył, tętnic i wszelakiego badziewia, jakie skrywało jego wysokie czoło. Tylko idiota mógł dać się tak orżnąć babie. „Wypaliłam się” – usłyszał poprzedniej nocy. Nie odpowiedział, patrzył tępo, przekręcając ze zdziwieniem głowę, niczym pies, który zauważył odblask zegarka na ścianie i próbuje zrozumieć, w czym rzecz.
Pięćdziesiąt na liczniku, łyk ze szkła, łyk z plastiku, przekleństwo, czwórka.
Jego eks najpierw się wypaliła, potem poskakała biodrami po radcy prawnym szwagra sąsiadki czy innym kudłatym typie o rumuńskiej urodzie chłopaka sprzedającego kradzione zegarki na bazarze, a w międzyczasie przywłaszczyła sobie cały dobytek i sprzedała chałupę, składając podpis jego zapitą łapą. Jego – Alberta, który fakt, lubi sobie dziabnąć. Choć, cholera, może on sam to podpisał, no nie sposób spamiętać. Notariusz, ciul, zatwierdził wszystko elegancko, bez jego obecności. Z nim też się pewnie, suka, puściła. I wszystkie te informacje Albert zebrał w ciągu ostatnich dwunastu godzin.
Czterdzieści, łyk ze szkła, łyk z plastiku, przekleństwo, trójka.
I ten cholerny asfaltowy zaduch. A mógł siedzieć w Holandii, to nie! Zachciało mu się podróży, na stare lata, z puszczalską żoną, awersją do upałów, domatorskim usposobieniem i alergią na kurz. Szlag by to!
Eva uciekła do Tunisu albo na Maltę, być może ambitniej – do Grecji lub po linii najmniejszego oporu, całkiem niedaleko, na Sardynię, gdzie notabene, już pewnie czekał na nią bazarowy fagas, a tymczasem on, Albercik, rogacz-idiota, sam wywiózł ją aż tu, na południe Włoch, żeby niby ratować związek. Wybrał Italię, bo mniej więcej znał język jeszcze ze studiów. Proponował klasycznie – Toskania, romantyzm, pejzaże, lawendowe pola, szmery-bajery. To nie, bo turyści. Umbria, w samym sercu! Nie, brak dostępu do morza. Tu akurat racja, dlatego do Czech nikt nie jeździ na wakacje. Brnął dalej – Neapol! Wszak sam Goethe pisał: „zobaczyć Neapol i umrzeć”. Nie, bo śmietnik. Rzym – tłumy wiernych, Mediolan – drogo, Wenecja – szambo, San Marino – turnusy nastolatków, Bolonia, Turyn, Florencja – nie, nie, nie. Ona chciała tu. Do Reggio di Calabria, gdzie stały ląd łączy się z Sycylią. Czubek palców makarońskiego kozaczka. Na samo południe. Na koniec świata. Wylotówka... Kurwa mać. I poszła w pizdu.
Trzydzieści, łyk ze szkła, łyk z plastiku, przekleństwo, dwójka. Smród spalonego sprzęgła.
Dobra – pomyślał – trzeba albo zaprzestać dalszej trasy, albo otrzeźwieć, albo dokupić ginu, bo się kończy. Zero sklepów po drodze, ewentualnie pieprzony Autogrill, zawalony po sufit kluchami we wszystkich kolorach i kształtach, jakie świat widział i wszędzie – buongiorno!, tutto bene?, come stai?, i inne grzecznościowe, italijskie zwroty, podczas gdy jego życie, bella, psia krew, vita, poszłooo, razem z całym hajsem, babą, resztkami godności i dobrego humoru w siną dal.
Z przemyśleń wyrwał go widok stacji, cóż, nie miał wyjścia, stara lancia – włoska myśl techniczna, którą miał wątpliwą przyjemność prowadzić, już jakiś czas temu odmawiała posłuszeństwa i z włoską ziemią zdawała się wcale nie współgrać. Dziwne. Zatrzymał wóz na parkingu, dopił gin, dopił tonic, butelki wrzucił do kontenera i spostrzegł, że spod maski wydobywa się dym. Jak to mówią, nie ma dymu bez ognia, zerknął więc – wajcha, klapa, rzut okiem, hm... Tak jakby brak płynu chłodniczego. Chociaż kto to wie, te wszystkie zbiorniki, silnik, alternator, zdawały się krążyć przed jego oczami jak w kole fortuny. Zatrzasnął klapę i poszedł w kierunku budynku.
– Un caffe! – wrzasnął ciut za głośno w kierunku chuderlawego kelnera i zanim niezgrabnym łapskiem zdążył wygrzebać drobne, kwintesencja kawy – mocne, czarne espresso w mikroskopijnej filiżance już czekało tuż przed jego nosem. Tu byle cyc jest baristą – pomyślał – wyssali ten szatański, czarny wywar z mlekiem matki. Dopił szybko kawę i ewakuował się przed, jak się okazało, bardzo bezpośrednim i jeszcze bardziej gadatliwym kelnerem imieniem Luigi. Wyszedł z alkoholem, płynem do chłodnic i tagliatelle pod pachą. Tagliatelle gratis.
Kolejna część: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=4459