Lea – część 2
Poprzednia część: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=4428
Malownicza krajówka Strada Statale 18 ciągnąca się zachodnim wybrzeżem od Reggio, aż po Neapol, z zapierającym dech w piersiach widokiem na Morze Tyrreńskie robiła wrażenie nawet na zdruzgotanym Albercie. Jechał przed siebie na północ, byleby dalej od... wszystkiego. Chociaż w zasadzie nie bardzo było od czego uciekać. Wszystko, co miał, krótko mówiąc, samo uciekło. Chciał odwiedzić jeszcze jedno miejsce, wręcz idealne, żeby zrealizować plan, który od kilku godzin świtał w jego głowie. W międzyczasie rozdzwonił się z telefon, ale Albert zignorował to na rzecz zainteresowania grappą. Jego umysł balansował w przygranicznej strefie świadomości, gdzie z jednej strony czuł, że nadal nadąża za rzeczywistością, a z drugiej przestał troszczyć się o tak nieistotne szczegóły, jak bezpieczne kierowanie pojazdem w ruchu drogowym. Srał pies czy zginie tu, czy za godzinę skoczy z najwyższego, na jaki zdoła się wdrapać, klifu. Już postanowił. Taka melodyjna nazwa, Cittadella del Capo, w innej części świata byłaby zapuszczoną dziurą, ale, że słynie z kurewsko pięknego, skalistego wybrzeża wpadającego wprost do bezkresu wód o najbardziej intensywnym odcieniu błękitu, jaki Albert kiedykolwiek widział, to dziurą nie jest. Jest natomiast niekomercyjnym rajem na ziemi, gdzie turystów jak na lekarstwo, za to miejscowi chłoną poczucie estetyki z powietrzem. Gdzieś tam jakaś niunia opala się toples na jachcie czy innej łajbie. Gdzieś tam kuter rybacki wypływa w głębokie wody. Gdzieś tam plażą sunie turecki handlarz ręczników i bikini we wszystkich odcieniach tęczy. Zasadniczo sielanka – cud, miód, orzeszki, malinki.
Mężczyzna trzasnął drzwiami i poszedł spacerowym krokiem w stronę plaży. Zero piachu, tylko kamole. Popołudniowe słońce grzało w głowę, grappa grzała w przełyk. Nawet niezłe to winogronowe gówno – pomyślał – zobaczymy, czy doda odwagi. Odczytał sms, w którym łamanym włosko-angielskim ktoś próbował przekazać mu informację, że zostawił portfel, a tym samym pieniądze i dokumenty na Autogrillu, i że na szczęście podano numer na infolinii. Wiadomość kończyła kanonada włoskich grzecznościowych zwrotów oraz wyrażenie nadziei, że smakowała mu kawa. Podpisano – Luigi.
Albert miał teraz priorytet na skok wyczynowy prosto w otchłań piekieł. Już sobie upatrzył klif, wyrzucił telefon, pustą butelkę i inne klamoty z kieszeni, po czym ochoczo przystąpił do wspinaczki. Teraz życie powinno mu przelatywać przed oczami jak jakieś wyrwane kadry z filmu, slajdy czy inne historie obrazkowe. Nic takiego się jednak nie działo, nie pamiętał nawet, co przedwczoraj jadł na śniadanie, a co dopiero bardziej złożone wspomnienia. Na samym szczycie zdjął buty i skarpetki, w zasadzie nie bardzo wiedząc, co po. Ale zdjął i wyrzucił daleko, tuż nad brzeg, gdzie porwała je pierwsza fala, oddając w zamian kilka muszelek. Rozejrzał się jeszcze raz i poczuł zadowolenie, że przynajmniej zdechnie w malowniczym miejscu. Jedno mu w życiu wyjdzie. Spojrzał w dół na ostre skały, poczuł, jak jego serce pulsuje pod falującą klatką piersiową, w ustach robi się sucho, a w uszach zaczyna nerwowo szumieć. Zamknął oczy.
*
Kwadrans później i kilometr dalej smutny, lekko trzeźwiejący facet w średnim wieku szedł boso wybrzeżem Cittadella del Capo i zastanawiał się, jak bez butów wróci po kasę i dokumenty na stację. Duże problemy, małe problemy, ogromne problemy i pierdołowate problemy tworzyły jego marny żywot na tym łez padole. Resztę tego wieczoru pewnie też spędziłby na jałowych rozważaniach, gdyby nie zauważył nogi.
Gdzieś tam spośród skał i kamieni wystawała noga.
Całkiem zgrabna stópka z wymalowanymi paznokciami i połyskującą bransoletką nad kostką. Trochę się zdziwił, ale szedł dalej, coraz bliżej i bliżej. Noga leżała nieruchomo, za to z każdym metrem widać było więcej – łydkę, kolano, udo, drugą nogę, jakoś tak sztywno podkurczoną, a po chwili już całą postać. Ładniutka blondynka, w czarnej bieliźnie, co prawda niewyglądającej na strój kąpielowy, bo koronkowej, ale co on tam wie. Nie zna się na tych wszystkich „must have” sezonu, zwłaszcza tu, w Citta-coś-tam del coś-tam. Była trochę blada i zmizerowana, ale bardziej martwił go fakt, że była przykuta za obie ręce do metalowej barierki, która chroniła odpadające elementy tego akurat klifu przed, zapewne, odpadnięciem. Przetrzeźwiał momentalnie i podszedł zdezorientowany bliżej. Dziewczyna była nieprzytomna. Spanikował, zaczął nią potrząsać, klepać po twarzy, mówić, krzyczeć, szturchać. Podbiegł do morza, nie miał w co nabrać wody, zanurzył więc obie dłonie i z tą ociupinką, wylewającą się na wszystkie strony, wrócił i chlusnął jej w twarz. Czynność powtórzył kilkukrotnie. Przeklinał w duchu, że wcześniej pozbył się butelki z grappy, czy choćby butów, bo takim butem to by nabrał wody jak człowiek, a tak – głupiego robota. W końcu się zdenerwował, chlasnął kobietę otwartą dłonią w twarz z całej siły i voila! Otworzyła granatowe oczy.
– No nareszcie! Dziewczyno, co ty... jak ty... skąd... – Nawet nie wiedział, od jakiego pytania zacząć. Blondwłosa piękność patrzyła ogromnymi, przestraszonymi oczami i zdawała się wyczerpana. Wisiała bezwładnie na przykutych rękach i trzepotała rzęsami, nie wypowiadając nawet słowa.
– Okej. – Ciut wyhamował. – Może najpierw powiedz, jak masz na imię?
– Ugh... – Dwa mrugnięcia rzęsami, podkurczenie nóg, delikatne chrząknięcie, odgłos mewy w oddali i w końcu wydusiła. – Lea.
Główkując, jak uwolnić jej ręce, przeczytał usłyszane imię sekundę później z tatuażu na nadgarstku kobiety.
– Ładnie cię ktoś urządził, Lea, jakiś szlaban rodzicielski? Wkurzony mąż? Głupi dowcip kumpli z akademika?
Cisza.
– Zakład? Wyzwanie? – Albert był niestrudzony. – Dieta cud?
Próba rozluźnieni atmosfery również nie wyszła. Nadal cisza.
– Opowiesz mi? Czy będziemy sobie milczeć dalej? – Tym razem nie udało mu się ukryć zniecierpliwienia w głosie. Wytrzeźwiał całkiem i znów nabrał ochoty na grappę.
Cisza. Zaczął więc szarpać kajdany, piłować je o niestety gładką barierkę, lecz bez efektów. Nadszedł czas, by poszukać ostrego kamienia.
Po półtoragodzinnej, męczeńskiej szarpaninie, podczas której relaksował się, wyobrażając sobie przykuwanie Evy do skał, w ramach szeroko pojętej pokuty, w końcu spłynęła gratyfikacja. Lea, oprócz subtelnej bransoletki na nodze, miała teraz dwie solidne bransolety, po jednej na każdej ręce, ale przynajmniej była wolna.
– Mimo wszystko to chyba nie były policyjne kajdanki. – Uśmiechnął się znacząco. – To nie wiem, mogę cię gdzieś podwieźć, czy coś? – Postanowił wrócić do normalności, skoro panna nie była rozmowna. Co go to obchodzi, kto ją przykuł? Może zasłużyła. Siedzieli na kamieniach, z mieszanką wyczerpania, załamania i obłędu w oczach. Przed nimi tafla wody mieniła się odbiciem świateł gwiazd, latarni Cittadella i kutrów rybackich.
– W zasadzie… – wymruczała nieśmiało. – Jest taki klasztor tu niedaleko. Tam w podziemiach... Eee, bo jak nie, to ja sama spróbuję, albo coś...
– Hm? – Mężczyzna wpadł w melancholię sugerującą, że jest mu już wszystko jedno.
– Bo tam może być... Ines – wydusiła z niemałym trudem.
– Ines? – powtórzył zdezorientowany, nie odrywając wzroku od mew walczących o miejsce na wąskim kamieniu nad samym brzegiem. Zapanowała obustronna konsternacja. – No dobra, nie mam butów, ale jedźmy.
– Tylko może – teraz już szeptała. – Może weźmy ten kamień. Albo coś innego... ostrego.
Kolejna część: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=4542