Rankor — część 11
Poprzednia część: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=4446
U.S. Route 83, Dakota Południowa, USA
– O nic nie pytasz, Abigail. Aż tak nam ufasz, czy aż tak zobojętniałaś?
Dziewczyna na tylnym siedzeniu nerwowo uniosła kąciki ust. Obracała odpowiedź w głowie, aż w końcu uformowała jej ostateczną wersję w lakonicznym:
– I to, i to.
Porozmawiali przez chwilę. Jackie chcąc zachęcić ich nową towarzyszkę podróży do większej integracji i swobody koegzystencji, opowiedział co nieco o sobie. O dzieciństwie w Saskatoon, o ojcu, o swoich podróżach, o tym, jak poznał Pini i jak walczy w lesie. Ominął jedynie temat matki, paradoksalnie ważny, bo to właśnie po nią jechali. Abigail natomiast opowiedziała o studiach, przyjaźni z Isabellą, o studiowanej chirurgii i w końcu o głodzie. Pini zaciekawiła się niedoszłą profesją pasażerki, wypytała o amputacje. A potem wpadła w swój zwyczajowy temat prześladowań i z zaciętością rasowej aktywistki wygłaszała kolejne manifesty, kurczowo zaciskając spocone palce na kierownicy.
– Patrz na drogę, baby. – Jackie uśmiechnął się pod nosem. Złapali się wzrokiem. – Pini uznała – zwrócił się do Abigail – że nastały dobre czasy na zemstę. Ba! Że w końcu jest odpowiedni moment, że w końcu – powtórzył – można samemu wymierzyć sprawiedliwość bez, hm… skutków ubocznych.
– Konsekwencji – uzupełniła pasażerka na tylnym siedzeniu.
– Dokładnie.
– A jak chcesz znaleźć tego faceta? – dopytała mulatka.
– Odwiedzę przyjaciółkę mojej mamy, tej… drugiej, przyszywanej. Korespondowała z nią przez lata. Zawiadomiłam ją, gdy mama zmarła. Przyjechała na pogrzeb. Wtedy jeszcze nie myślałam o tym, bo nie znałam Jackiego. – Na chwilę oderwała wzrok od drogi i obdarzyła poobijanego i obolałego mężczyznę ciepłym spojrzeniem. – A tym samym nie miałam wsparcia takiego jak teraz. Zabierzemy jego mamę i znajdziemy jakieś spokojne miejsce, zapasy, paliwo. A potem odwiedzę tamtą kobietę i wyciągnę z niej informacje, w jakich miejscach pracowała mama, skąd mnie zabrała, gdzie mogła być w tym czasie, gdy się urodziłam. I tak dojdę do korzeni.
– A jeśli ta kobieta zainteresuje się, dlaczego mama sama ci tego nie powiedziała?
– Wówczas powiem, że nie zdążyłam zapytać.
– Taką mam sprytną kobietę! – oznajmił dumnie Jackie. – Kocham cię, Pini.
– Ja ciebie też, wariacie.
– Cieszę się, że na was trafiłam – wtrąciła Abi. – Jesteście fajną parą i dobrymi ludźmi. Dziękuję za zabranie mnie od niej. Ona… – zawahała się, lecz tylko na moment – ona zwariowała. Kompletnie jej odbiło.
– Nie ma sprawy. – Jackie kątem oka wyłapał napis na tabliczce, która mignęła po prawej.
Mound City
Pojawiły się zabudowania, na poboczu zalegał natomiast traktor, jeep, suv oraz zwłoki dwóch mężczyzn rozrzucone w artystycznym nieładzie. Pini zahamowała. Przez moment tkwili tak w ciszy i bezruchu, gdzie jedyny pęd wytwarzały myśli galopujące w głowach całej trójki. Wysiedli z samochodu. Jackie zlustrował zwłoki, zauważając, że zaczęły się już rozkładać. Jeden facet oberwał w klatę ze strzelby albo czegoś tego typu. Drugi z poderżniętym gardłem gapił się martwymi oczyma w bezbrzeżny błękit niczym zawiesina nad tą mieściną usytuowaną gdzieś pośrodku niczego.
– Fiu, fiu, ktoś się tutaj nie dogadał.
– Jedźmy już – szepnęła jednooka blondynka.
– Spokojnie, baby. Mamy mało paliwa, a ta wiocha wygląda na opuszczoną. Moglibyśmy zlać z baków.
– Ktoś tych dwóch jednak zabił – dodała, nie kryjąc rosnącego niepokoju.
– Zabił i najpewniej pojechał dalej. Rozejrzyjmy się trochę. – Puścił oczko, nachylił się do kobiety i dodał na granicy szeptu: – Wyluzuj...
– Słuchajcie – wtrąciła druga z dziewczyn – a może moglibyśmy przyrządzić tu kawałek sarny? To wasza podróż i nie chciałabym opóźniać ani narzekać, ale serio już słaniam się na nogach… Myślę, że wy także.
– Dlatego mówię. – Bochenkowate dłonie Jackiego klasnęły. – Godzinka nas nie zbawi, wrzucimy sarninę na ruszt i…
I nie zdążył dodać nic więcej, bo dokładnie w tym momencie przez głowę Pini przeszedł pocisk Magnum kaliber .44, wydrążając w niej sporej wielkości otwór.
Sekunda – czas odpowiadający mrugnięciu powieką czy też zamknięciu migawki w aparacie fotograficznym. Chwila tak ulotna, że zarejestrowanie jej jest tylko muśnięciem świadomości. Jak klaps reżysera, amen na końcu modlitwy.
Jesteś.
I cię nie ma.
Niektórzy wierzą, że w momencie śmierci przez wspomnieniową percepcję człowieka przebiega całe jego dotychczasowe życie. Trudno to potwierdzić, wciąż żyjąc. Dużo łatwiej wyobrazić sobie współodczuwanie, rozmiar bólu osób skrajnie bliskich. Zdarcie skóry, ścięgien, mięsa do kości, a potem złamanie tych kości i diagnozę nakazującą, by z tym bólem żyć. Bo kiedyś przejdzie. Bo musisz to rozchodzić.
Musisz to rozchodzić, Jackie.
Jego świat, w ważącym niespełna pięćdziesiąt osiem kilogramów ciele jednookiej albinoski imieniem Pini, właśnie runął na asfalt autostrady międzystanowej numer osiemdziesiąt trzy przechodzącej przez liczące niegdyś sześćdziesięciu sześciu mieszkańców Mound City w Dakocie Południowej. Dziś pozostał tu już tylko jeden mieszkaniec, mając za dobrego przyjaciela Magnum kaliber .44 oraz całą duszę złych emocji.
Jedyną trzeźwo myślącą osobą pozostała Abigail, która w ostatniej chwili zdołała rzucić się na zszokowanego towarzysza i wepchnąć go za samochód, chroniąc tym samym przed ostrzałem.
– Facet pewnie siedzi na dachu jednej z tych bud po lewej – wyrzuciła z siebie na jednym tchu. Twarz Jackiego straciła jednak mimikę, a jego oczy nie zdradzały oznak zrozumienia wypowiadanych przez nią słów.
– Zastrzelił ją…
– Wejdź do wozu, musimy uciekać, nie wiadomo, ilu ich jest!
– Co… zwariowałaś…
Otworzył drzwi od pasażera i wsunął się do środka, boczne szyby nie wytrzymały gradu kul, eksplodowały najpierw tylne, potem przednie. Jackie wyciągnął ze schowka colta, wrócił do Abigail, odbezpieczył, wychylił się i strzelił. Raz, drugi, trzeci w kierunku, z którego padały strzały. Po kilku kolejnych naciśnięciach spustu już tylko klikał.
– Przeładuj! – rzuciła w rosnącej panice.
– Nie mam już kul.
– Więc musimy spadać, już jej nie pomożesz.
– Nie zostawię jej tu – warknął.
– Nie masz wyjścia! Może jest ich tuzin. Zabiją nas!
Mógł zginąć, w tym momencie życie nie przedstawiało dla niego żadnych wartości, nie oferowało niczego, jedynie wszystko odebrało, w jednej chwili, krótkiej jak błysk. I choć nie chciał przyznać, to wiedział, że pozostanie tam bez broni będzie oznaczało całkowitą przegraną. A Pini nie chciałaby, żeby się poddał. Tylko żywi mogą pomścić zmarłych, nie odwrotnie.
Podniósł się więc z ziemi i po raz kolejny wskoczył do wnętrza samochodu, a Abigail tuż za nim. Odjechał z piskiem na północ, całą drogę do Saskatoon wciskając nogę w gaz aż do podłogi.
– Wrócę – stwierdził, w którymś momencie. – Wrócę tam.
A potem żadne z nich nie odezwało się ani jeden raz.
Kolejna część: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=4571