TW 2 Ostatnie płoną żółte tulipany
Postać: Potępiona dusza
Zdarzenie: Pożar raju
Efekt: Efekt mający na celu wyrobienie nawyku pisania. Pisz to TW codziennie przez minimum 5 dni po minimum pół godziny (w grę wchodzą także przeredagowania tekstu, korekta, reaserch).
— Opowiedz mi o tamtej nocy.
Siedzi naprzeciwko, poprawia okulary, które nieustannie spadają jej z nosa. Rozprasza mnie tym. Denerwuje. Wkurwia.
— W ręku…
Robi notatki. Zapisuje to o czym mówię.
— Śmiało — zachęca.
— W ręku ściskałam poduszkę. Jedyną rzecz, którą udało mi się stamtąd wynieść. Stałam tam… — po policzku spływa mi łza, szybko wycieram ją rękawem — stałam tam… w jego koszuli, pośrodku niczego i patrzyłam jak nasz dom płonie. Kiedy zaciskam powieki wciąż widzę ten ogień. Podchodzę bliżej, wiem, że nie powinnam, ale nie mogę się powstrzymać. Pali, za każdym razem.
— Sama, czy byłaś tam sama?
Patrzy na mnie przenikliwie. Mam wrażenie, że w ogóle nie spuszcza ze mnie wzroku, nawet jak robi te swoje notatki, cały czas mnie obserwuje, zupełnie jakby miała kilka par oczu.
Ciężko mi się skupić. Już po szesnastej, a ja wciąż jestem trzeźwa. Wczoraj o tej porze upijałam się drinkami u Frontera. To dość osobliwe miejsce. Kelnerzy ubrani są w kolorowe garnitury, mają mocny, ciemny makijaż. Największe wrażenie robi wystrój sali. Lustrzana podłoga i duże okna. Z wysokiego na trzy metry sufitu zwisają lalki. Niedługo skończę jak one. W podartej sukience z pętelką na szyi. Życie to nie bajka, choć niektórzy bardzo chcą w to wierzyć, nie ma szczęśliwych zakończeń. Na końcu drogi zawsze stoi śmierć. "Chodź" - woła mnie potężna, zakapturzona postać.
Ale teraz jestem trzeźwa. Wiem gdzie jestem, jaki jest dzień tygodnia (wtorek, dzisiaj jest wtorek) i z kim jestem, i wiem, że jak zaraz tylko stąd wyjdę (zaraz, za czterdzieści osiem jebanych minut) pójdę się napić. Potrzebuję tego.
— Tak, byłam tam tylko ja.
Poprawia się na fotelu. Wciąż się docieramy. Przychodzę do jej gabinetu dwa razy w tygodniu. Za nami dwa takie tygodnie. Cztery spotkania, piąte w trakcie. Słucha mnie, zadaje pytania, kiwa głową, udaje, że rozumie.
— A mąż, dziecko?
Czemu znowu o to pyta? Przecież już mówiłam. Ściska mnie w gardle.
— Nie było ich ze mną.
Przenoszę wzrok z kobiety na wiszące za nią zdjęcie psa. To beztrosko biegający po trawie rudawy jamnik. Jest zadowolony, najedzony i... wolny. Lubię na nie patrzeć.
— Nie mieliśmy psa — rzucam.
— Słucham? — pyta zdezorientowana.
— Kiedy byłam, mała bardzo chciałam mieć pieska. — Przerzucam wzrok z powrotem na kobietę. Ma na sobie wygodne ubrania. Bawełnianą koszulę i jeansy. Stylizację dopełniają niezbyt wysokie bordowe szpilki. Wygląda na czterdzieści cztery, góra czterdzieści pięć lat. Jest ładna. Ma śniadą cerę, na której można zaobserwować nieliczne zmarszczki i kilka mniejszych pieprzyków. Lśniące blond włosy związane ma w luźny kucyk.
— To normalne. Dzieci często chcą mieć jakieś zwierzątko — stwierdza.
— Tak długo prosiłam rodziców o to, aby kupili mi pieska. Obiecałam, że będę się o niego troszczyć. Chciałam mieć kogoś… na kim będzie mi zależeć."Jesteś jeszcze za mała na pieska" mówiła mama. "Posiadanie zwierzątka wiąże się z dużą odpowiedzialnością" mówił tata.
Zakłada nogę na nogę. Kiwa głową.
— Tak dobrze pamiętam tamten letni poranek. Pamiętam jak mocno grzało wtedy słońce. Siedziałam na kocyku, przed domem. Bawiłam się małym, przenośnym radyjkiem. "Emmo, chodź tu do nas" zawołał mnie tata.
— Byłam taka szczęśliwa, kiedy wręczyli mi to pudełko. Miałam wrażenie, że się poruszyło. Naprawdę myślałam, że to pies.
— Co było w środku?
— Paprotka.
— Paprotka? — dopytuje.
— Tak, kupili mi paprotkę, ohydnego, zielonego krzaczora. Nie lubiłam tej paprotki… I ona mnie też nie — mówię zaciskając pięści.
Którejś nocy, kiedy rodzice już spali, poszłam do kuchni, po cichu otworzyłam szufladę, z której wyciągnęłam zapałki. Były głęboko schowane. Nie wolno mi się było nimi bawić. Wzięłam jedną i... podpaliłam moją paprotkę. Było… było pięknie.
— Emma, w porządku? — pyta.
To znowu się stało. Odpłynęłam.
Często tak odpływam, rozmawiamy o czymś, zagłębiamy się w jakiś temat i w którymś momencie… uciekałam, gdzieś indziej, daleko, daleko stąd. Chcę być jak najdalej od tego idealnie wysprzątanego pokoju, od tych idealnie kremowych ścian i białego dywanu, od uporczywego tykania zegarka na jej szczupłym nadgarstku i od niej. To miejsce nie jest bezpieczne. Boże, czy naprawdę zdziczałam aż tak, że nie jestem w stanie funkcjonować wśród ludzi? Płoszę się na niespodziewane "witaj" któregoś z sąsiadów. Choć już tylko nieliczni się ze mną witają. Nie myślą o mnie najlepiej. Uważają za wariatkę. Patrzą z pogardą.
— Pamiętasz o czym chciałam porozmawiać z tobą na poprzedniej sesji?
Oczywiście, że pamiętam.
— Moje małżeństwo nie było udane — rzucam od niechcenia. Tak jakby mnie to wcale nie bolało.
— Czemu tak uważasz?
— Ja i Jackie…
Nie chcę mówić o nas komuś kto ma mnie za niestabilną emocjonalnie alkoholiczkę. Komuś, kto nie zna mnie a tym bardziej, nie zna Jackiego. Komuś, kto mnie nie zrozumie.
— Śmiało…
— Był złym człowiekiem. A mnie zawsze ciągnęło do złego. Nie wiem czemu, może mają rację…
— Kto ma rację?
— Oni. Ludzie. Wszyscy. Mówili, że byliśmy potępieni. Ja, Jackie i… — po policzku ścieka mi kolejna łza. Obiecałam sobie, że nie będę już płakać. I każdego dnia łamię tę obietnicę — nawet… Lili. Mówili, że naznaczył nas diabeł.
— Chyba w to nie wierzysz?
— Nie wiem już, w co wierzę. Wszystko, co było mi drogie spłonęło. Jackie — ciągnę dalej — był najbardziej robaczywym mężczyzną, jakiego przyszło mi spotkać. Był w nim mrok. Był zepsuty i ja też byłam. Nasze zepsucie pasowało do siebie. Przynajmniej tak mi się wydawało.
Patrzę na zegarek. Zostało jeszcze szesnaście jebanych minut. Tak dużo jej dzisiaj opowiedziałam. Będę musiała wypić więcej niż zwykle. Znieczulić się alkoholem i garścią prochów. Potrafię odczuwać już tylko ból, nadstawiać policzek, czekać aż ktoś wymierzy cios. Mogą mnie tłuc, mogą mnie deptać. Nie protestuję. Umieram, po cichu, zniszczona kolejnym dniem.
— Nie sądziłam, że można się w kimś aż tak zatracić. Że jestem zdolna do takich uczuć. To nie była miłość. To było coś jakże bardzo od niej odległego, coś czego do tej pory nie potrafię zdefiniować. Ale nie miłość.
— A jednak za niego wyszłaś, mieszkaliście razem, zaszłaś z nim w ciążę… Opowiedz mi o niej. Musisz zacząć o niej mówić.
Kolejna łza. Kurwa, nie umiem ich kontrolować.
— Nie.
Znowu zerkam na zegarek. Już nie obchodzi mnie, ile czasu zostało. Zrywam się z kanapy, po drodze łapię wiszącą na wieszaku kurtkę...
— Nie uciekniesz przed tym. Opowiedz mi o niej — podchodzi bliżej — Już czas.
— Jeśli faktycznie byliśmy potępieni… To, to ona nie — Ściskam mocniej kurtkę, spływają kolejne łzy.
Była mi wszystkim, co dobre.
Była mi światełkiem w tunelu.
Była mi rajem.