TW#2 - Bez granic, bez prawdy
Postać: Kierowca
Zdarzenie: Noc w domu na skraju lasu
Efekt: Bohater Twojego tekstu jest pijany.
Chicken z osmolonego rusztu
Za zakrętem miał kierować się prosto, potem skręcić w lewo. Pomylił jednak drogę dwie mile wcześniej, skręcił w prawo za złym zakrętem w złą drogę, parzącą i cuchnącą smołą. Bo było gorąco jak nigdy, a pobocza płynęły lazurową taflą taniego piwa. Ciężarówka zatrzęsła się gwałtownie. Gdzieś pod siedzeniem pasażera leżała jeszcze jedna butelka. Chyba do połowy pełna. Ale najpierw kurczak. Kiedy wjechał do jakiegoś miasteczka, od razu rzucił mu się w oczy szyld baru Chick-en. Zatrzymał się. Przed wejściem stało dwóch takich co ich nie znał, a oni nim gardzili od pierwszego wejrzenia. Spuścił wzrok. W środku było takich więcej. Przy prawie każdym stoliku. Znalazł się jeden wolny. Samotność trwała piętnaście sekund. Potem przyszedł kelner. Był wysoki i chudy. Miał długie pomarańczowe włosy, wytrzeszcz. Buty o dwa rozmiary za duże, gardził każdym kolejnym, który zamawiał kurczaka. Den zamówił dwa.
— Co do picia?
— Cokolwiek innego niż woda. Może być shake z twojego mózgu, ale na słodko.
— Zwykle pijaków wywalamy na zbity pysk, a potem wywozimy na złomowisko.
Denn uniósł wzrok. Niejako został do tego zmuszony, inaczej nawet byo tym nie pomyślał.
— Umierają w samotności?
— Męczą się. Okropnie. A potem przybiegają psy i kończą resztę.
Zapisał coś na kartce. Była o wiele za mała, a jego dłonie o wiele za duże. Czyli za mała do kwadratu. No tak. Pisał zamówienie. Nie, zbyt długo.
— Jesteście pojebanym miasteczkiem.
— Długo nad tym myślałeś?
— Nie więcej niż ty codziennie w kiblu nad własnym życiem. Jakieś dziesięć sekund.
Kelner miał już wytyczony w głowie ruch lewą ręką w stronę brody. Chciał się podrapać, ale naszła blokada. Jakieś niestosowne myśli, kiedy spojrzał w stronę stolika zajmowanego przez same licealistki. Spojrzał na Dena i po prostu odszedł.
— Wróć, zanim policzę do piętnastu — usłyszał za plecami. Tylko się uśmiechnął.
Wrócił, kiedy tamten doszedł do dwunastu. Towarzyszyli mu dwaj inni, na oko starsi i wyżsi.
— Szef każe wypierdalać, bo tworzysz niezdrową atmosferę wokół siebie — wyrecytował spokojnym, beznamiętnym głosem.
— Przecież nie jestem uchlany w trupa. Tylko trochę.
— Nieważne. Tworzysz atmosferę, która na ludzi działa jak spotkanie gówna w muzeum historii naturalnej. Odstraszasz.
Den powoli wstał. Cały czas miał na oku dwóch strażników noża i widelca stojących przy kelnerze. Podparty o krzesło chciał przemówić niczym król do swych uniżonych doradców. Palec kelnera był jednak szybszy. Wyrzucili go głównym wejściem. Po chwili na głowie miał jeszcze osmolonego kurczaka, którego zamawiał. Spalona skórka jechała węglem i starym olejem. Mimo wszystko nie pogardził. Potem doczłapał się do ciężarówki chcąc tylko jednego – snu. Ile wypił? Nieważne. Niezbyt dużo, ale wystarczająco, żeby mieć dosyć bezpośrednich skutków pojawiających się przed jego oczami. Absolutnie mistrzowsko z zaciśniętymi zębami zignorował tuzin tancerek, które od pasa w dół przypominały jakieś dzikie, kopytne zwierzę.
Fotel okazał się jeszcze twardszy, niż gdy siedział w nim na trzeźwo. Po kwadransie zmuszania się do snu zaliczył mini wylew i postanowił jechać dalej.
Purpurowe niebo powoli tonęło w nadciągającym mroku. Miał przed sobą kawałek drogi kompletnym odludziem. Ciągnące się po obu stronach jezdni połacie lasu i nic więcej. Postanowił włączyć autopilota. Prawą ręką obmacywał deskę rozdzielczą. W końcu trafił na jakiś guzik. Okazało się, że nieustanna walka z rozjeżdżającym się w oczach światem podziałała na Dena sennogennie. Wcisnął przycisk autopilota (awaryjne) i zamknął oczy.
Gdzieś, ale na pewno nie w Rosji
Zimny wiatr smagał go po twarzy, wymierzając bolesną chłostę na sam początek poranka. Dodać trzeba, że było to wyjątkowo słoneczny poranek. Warstwa chmur pozwalała na skosztowanie, choć odrobiny promieni słońca. Ale coś jednak było nie tak. Nie miał na sobie zwyczajowych dżinsów i starej flanelowej koszuli. Za to hawajskie szorty i t-shirt propagujący gospodarkę centralnie planowaną wprost z Rosji. Leżał w rowie. Dość głębokim, graniczącym z połaciami spalonego lasu. Ostałe kikuty wypalonych drzew wypiętrzone w niebo, pomiędzy nimi popiół.
— Myślałem, żeś zdechły — usłyszał, kiedy próbował wydostać się na jednię. — Spojrzyj no w niebo.
— Nic nie widzę — odpowiedział, wdrapując się na asfalt.
— Czuję jakąś tanią wódę. Piłeś?
— Trochę, ale...
— Nie kończ. Wystarczy.
W mgnieniu oka na środku jezdni pojawiła się obca postać. Jakiś facet ubrany w niegustowny strój menela. Kompletnie nie pasował do gładko ogolonej twarzy o wyraźnych rysach, zwieńczonej kasztanową plerezą bez zakoli.
— Chyba się faktycznie spiłem w trupa.
— Nie, aż tak źle nie było.
— Ta. Ty to wiesz najlepiej.
— Stoisz przede mną. Więc...
Den podrapał się po głowie. Właściwie to miał w planach szybki sprint w dowolnym kierunku, ale facet wydawał się jednak bardzo realistyczny. Może to nie pora na ostatni akt tchórzostwa.
— Nie czuję się specjalnie trzeźwy, jeśli mam być szczery. Przyfrunąłeś sobie z nieba jak jakiś nie wiem, Zeus król kangurów i teraz ze mną gadasz. No nie, nie jestem trzeźwy.
— Fakt, teraz to i ja mam spore podejrzenia. Ale to nieważne. Muszę cię o coś spytać. Delikatna sprawa, ale wiesz, no muszę. Mogę cię złapać za rękę? Tylko na chwilę.
— Co?
— No za rękę. Po to tu jestem.
— Gadam z jebanym fetyszystą albo ktoś mi w tym barze dosypał jakiegoś prochu do picia. Ja tam coś piłem w ogóle?
— Mnie nie pytaj. Ale powtórzę pytanie. Mogę?
— Nie. Obudziłem się w jakimś rowie, ubrany jakbym wrócił z imprezy postkomunistycznych popierdółek. Nie ma opcji. Nawet się nie przedstawiłeś.
— Bo żeś nie chciał. Ewaryst. Ale i tak muszę to zrobić.
Den poczuł zimny dotyk na lewym przedramieniu. Zanim dreszcze zdążyły przejść jego ciało na wskroś, świat zniknął, pozostawiając po sobie tylko ciemność, która powoli przechodziła w półmrok cięty słabą poświatą gdzieś z oddali.
Domek
Jakieś urywki. Jeden, dwa, siedem. Szare kłęby chmur i facet z twarzą aktora reklamy farbowania włosów. A teraz noc, ciemność i przejmujące zimno przerywane ciepłem płomieni. Fajczył się fotel pasażera i cześć deski rozdzielczej. Prawdopodobnie autopilot nie zadziałał, a Den czuł, że magiczne zdolności procentów wzrosły.
Leżał w ciężarówce, która leżała w rowie. Sporo tego. O co najmniej jedno leżenie za dużo. Wygramolił się z kabiny w wielkim trudzie, ale bez większych obrażeń. Jechał stosunkowo wolno, więc tym razem nawet nie wylądował na liście prawdopodobnych do umarcia. Prześlizgnął się obok kajeciku i żył długo i... aaa jeszcze nie. Na razie tylko sobie żył, egzystował i widział znowu te cholerne tancerki z sarnimi racicami. Pora na mały spacerek. Oby nie trwał długo.
Godzinę mu zeszło, aby zorientować się, że kilka kroków od miejsca, w którym wylądował w rowie była ścieżka prowadząca do opuszczonej drewnianej chatki w lesie. Błąkał się wokoło, opędzał od natrętnych tancereczek, ale przynajmniej znowu miał swoje nieodżałowane łachy bez wielbiącego gospodarkę centralnie planowaną T-shistra. Chatę miał przed sobą. Księżyc oświetlał polanę, na której stała. Zabite dechami okna i uchylone lekko drzwi. Idealne miejsce na nocleg. Tym bardziej że był na siedemdziesiąt dwa i pół procenta pewien, że śledzi go niedźwiedź. Kobitki podskakujące wokół niego też to wyczuły. Uzbroiły się w dodatkową czujność. Misiek już go zwietrzył. Jak nic go dopadnie. Potem karze jeść jagody, ślimaki i jakąś padlinę. Miesięczną sarnę albo resztki turystów. Głowa może pęknąć od tych obaw. Na wszelki wypadek do chaty wbiegł i zaryglował drzwi. Potem wzmocnił je resztkami szafy leżącymi w kącie. Gdzieś w przeciwległym rogu odnalazł łóżko. Z koszuli zrobił poduszkę, a za przykrycie posłużył stary obrus. Choć w oczach Dena jawił się jako wysokiej klasy, bawełniana kołdra.
Obudziła go biała poświata, której źródło najwidoczniej pochodziło z zewnątrz. Przetarł oczy. Świat kołysał się, jakby podróżował kutrem podczas sztormu. Białe światło wlało się przez szpary w oknach do środka, ukazując obskurne wnętrze pełne pajęczyn, starych ubrań i robactwa buszującego między stertami łachmanów. Den wzdrygnął się. Potem usłyszał stukanie. Miarowe i coraz głośniejsze. Ktoś pukał do drzwi.
— Kto tam? — spytał.
— A jak myślisz?
— Nie wiem, obudziłeś mnie.
— To nic. Ty zajebałeś mi syna. Na moich oczach.
Den poczuł jak krew spływa do nóg, które jakby przestały być zbitą masą, a jedynie puchem.
— Też jesteś pijany?
— Nie, wkurwiony na mordercę dzieci.
— Nie otworzę ci. Nikogo nie zabiłem. Chcę tylko tu przenocować.
— Dobrze się składa. Śledziłem twój smród dokładnie i dotarłem tutaj. Zabiłeś mi syna, więc w ramach ojcowskiej zemsty rozerwę cię, a potem nasram do otworu gębowego. Otwieraj!!
Den cofnął się o dwa kroki. Poczuł jak w głowie kłębiące myśli szukają upustu. Zaraz eksploduje, pomyślał. Wszystkie drogi ucieczki odcięte. Zresztą, nie miał już o co się martwić, bo nabuzowany tatuś wjechał na pełnej, pozostawiając po drzwiach jedynie drzazgi i pogięte zawiasy. W progu całą swą okazałość eksponował sporej wielkości misiek. Był zły i miał niebieską czapkę z nadrukowanym niedźwiedziem uwięzionym w pułapce. Na polane przed chatą stał radiowóz. W środku siedział jakiś facet, zapewne policjant. Den widział jedynie zarysy sylwetki.
— To co? Masakrujemy od razu czy najpierw chcesz się wyspowiadać mojemu przyjacielowi?
— Znasz tego glinę?
Misiek odwrócił się i przywołał gestem łapy policjanta. Ten wyszedł z auta i poprawiając pas, dołączył do nich.
— Jimmy to były pastor. Nauczył mnie, że spowiedź jest bardzo ważna przed ostatecznym rozwiązaniem. Mój Sammy też by tego chciał. Jesteś mordercą, ale na spowiedź daje ci moje błogosławieństwo.
Den spojrzał na mężczyznę. Oczekiwał wsparcia. W końcu obaj byli jakby ludźmi, a gadatliwy niedźwiedź, cóż. On był gdzieś na wypierdku łańcucha pokarmowego w sekcji mutanty, ściekojady i pomyłki natury.
— Dobra rzecz taka spowiedź. Ale ja nie należę do żadnego kościoła.
— Trudno. Czyli wolisz szybkie rozwiązanie sprawy?
— Nie, chcę adwokata. Nie przyznaję się do winy.
Niedźwiedź popatrzył ja Jimmy’ego byłego pastora, obecnie wzorowego glinę, starego kawalera, alkoholika, gdy nikt nie patrzy. Chyba się uśmiechnął, ale ciężko było stwierdzić. Den nadal czuł procenty we krwi. Buzowały, dokładały kolorytu i zniekształcały świat co kilkanaście sekund.
— Dowód leży pod twoją zasraną ciężarówką!! — warknął Jimmy. — Ciało Sammy’ego. Flaki mu wyszły tylnymi drzwiami, a frontowe zapchała zakrzepła krew.
— Chodzi ci o dupę i pysk? — upewnił się Den.
Policjant wrócił do radiowozu. Powiedział, że nie lubi patrzeć na świeżą krew. Zawsze rzyga, jak ją widzi. Den został sam na sam z...no właśnie.
— Jak ma imię? — zapytał, odwlekając ile się da nieuniknione.
— Bob. Ale to bez znaczenia. Dla tych, co cię znajdą, jestem przerażającą bezduszną bestią, która rozerwała na strzępy jakiegoś pijaczka.
— No bez takich! — oburzył się.
— Już, już. Nie dąsaj się. Szybko to załatwię.
Przed śmiercią czas podobno zwalnia. Podobno też pojawiają się jakieś obrazy z życia, jakiś komiks, może zwykłe bohomazy naszkicowane ołówkiem. A potem nic albo coś. Zależy skąd pobierasz duchowe usługi. A u Dena czas ani nie zwolnij, ani przyspieszył. Po prostu zobaczył rząd białych, niedźwiedzich zębów, a potem...
— Żyjesz?
Potem było proste pytanie i przed oczami pulchna twarz jakiegoś policjanta.
— To już piekło czy jak?
— Jeszcze nie. Zależy jak wytłumaczysz fakt, że wjechałeś ciężarówką do rowu. Ale co by nie było, ważne, że straciłeś tylko jedną nogę.
— To nie był sen? — To autentyczne zdziwienie wprawiło w dobry humor znajomego gliniarza stojącego na uboczu. Den rozpoznał go. Kiedy pulchny pan policjant odszedł były pasto z uśmiechem przykucnął obok Dena.
— Oszczędził cię. Ale następnym razem go nie drażnij. Bob to dobry facet, wielki, owłosiony, ale dobry. Każdemu wmawia, że jest winny śmierci jego syna.
Ty byś oberwał podwójnie. Pomyliłeś go z automatem do kawy.
— W środku lasu?
Odpowiedzi nie było. Jimmy tylko uśmiechnął się ironicznie i odszedł do reszty gliniarzy. Po drodze rzucił w stronę Dena jego odrąbaną nogę.