U+K+O+Ł+Y+S+A+N+K+A
W pewnym miejscu,
zwanym "GDZIEŚ",
dźwięk począł się nieść.
Pięknie zdobny i niewieści
płynął środkiem skał.
Narodziny zaś miał w domu,
który w lesie stał.
Niezbyt dużym i niemałym.
Ot takim, po prostu.
Z okna dojrzeć można starca,
który skacze z mostu.
Dzień wcześniej mu żona rzekła,
że już nie chce tak.
Wagę miała kosza jabłek,
pożerał ją rak.
Powziął kroki więc zaradne
mąż jej ukochany.
Nóż kuchenny bardzo dobrą
receptą na rany.
Suche oczy miał z szaleństwa,
kiedy żonę ciął.
A na podróż swą ostatnią
głowę z sobą wziął.
Fakt, że było to dość dawno,
nie zabliźni ran.
Nieraz słychać jak chrzęst kości
niesie echo ścian.
Po nich mieszkał w owym domu
wielkobrzuchy chłop.
Kopyt nie mył miesiącami.
Rzeczy nie prał rok.
Na twarzy ogromny czyrak
zasłaniał mu nos.
Boso chodził. W oczach ropa.
Rozczochrany włos.
Wszystko to powodowało,
że choć bywał miły,
to niewiasty w jego chacie
rzadko się gnieździły.
A on mimo swej szpetoty
i ohydnej woni.
Na przekór całemu światu
od kobiet nie stronił.
Miał swój sposób.
Po wsiach jeździł,
pukając do bram.
Do okien ludziom zaglądał,
patrząc, kto jest sam.
A kiedy zdobycz wypatrzył,
o spotkanie prosił.
I choć wszystkie odmawiały,
zawsze je przynosił.
One były jego pasją.
Nigdy mu nie brzydła.
Jednej, co zbiec próbowała,
odpiłował skrzydła.
Na flirtach im upływały,
tygodnie, godziny.
Gdy uczucie wygasało,
to używał liny.
Ciała zaś na klif zanosił
albo topił w rzece.
Później modlił się za dusze.
Palił za nie świece.
Koniec spotkał go okrutny,
przewrotnie utkany.
Ślisko było, kozła fiknął.
Kręgosłup strzaskany.
Mroźna zima ciągle trwała,
więc na lodzie leżał.
Przymarzaniem, odtajaniem,
godziny odmierzał.
Cztery doby tak spoczywał,
choć to jakby rok.
One wszystkie nad nim stały,
wlepiając weń wzrok.
Niemo błagał, niemo krzyczał,
by odeszły w mrok.
Te bez oczu. Utopione.
Te bez nóg i rąk.
Błagania nic nie przyniosły.
Majaki nie prysły.
Pasły nad nim się jak łanie,
aż postradał zmysły.
Patrzyły mu prosto w duszę,
wzbudzając w nim lęk.
Zanim śmierć go uwolniła,
setki razy pękł.
I to także nie jest wszystko.
Można jeszcze wiele.
Choćby wspomnieć o pogrzebie
zmienionym w wesele.
Nie. Poczekaj. To inaczej.
To było odwrotnie.
To pijany drużba z nożem
tak namotał psotnie.
Zarżnął trzech czy czterech ludzi
w tym pijackim zwidzie.
Gdy policja wziąć go chciała,
odparł, że nie idzie.
Bez niej. Znaczy, młodej panny,
życie traci sens.
Po czym tortu weselnego
użarł spory kęs.
Jeszcze teraz, gdy się skupię,
wyczuwam tę woń.
I te oczy udręczone.
Przestrzeloną skroń.
Przypominam sobie twarze.
Każdą po kolei.
Myśli nie chcą mnie upuścić.
Taplam się w tej brei.
Nie chcę wiedzieć.
Nie chcę słyszeć.
I nie chcę pamiętać.
Zwłaszcza o tych czterech młodych
topionych pisklętach.
Tych, co kiedyś leśną dróżką
skracały swój czas.
Nie wiedząc, że złym wyborem
będzie czarny las.
Że w tej złej, mrocznej gęstwinie
mieszkają potwory.
I że oto kto ich pożre,
urządzają spory.
Toczą szranki i konkury.
Kto ich będzie jadł.
Człowiek był, człowieka nie ma.
Już zapomniał świat.
Nie chcę o tym wszystkim wiedzieć.
Nie chcę tego znać.
Plackiem leżę, plamy liczę.
I nie mogę spać.
Chciałbym podnieść się i odejść.
Uciec w gęstą noc.
Nogi drutem oplątane.
Szkarłat wsiąka w koc.
A więc tylko nasłuchuję.
I w bezruchu trwam.
Z kuchni roznosi się chrobot.
Nie jestem tu sam.
Więc próbuję znów się szarpać.
Ostatni już raz.
Ciało w spazmach wykręcone.
Udręczona twarz.
Odgłosy się nasilają.
I już nie mam sił.
Mimo wdechów i wydechów
czuję, jakbym gnił.
Ciało długo niewietrzone.
Ropiejące rany.
Skóra z całej twarzy zdarta.
Na dłoniach kajdany.
Kolana strzaskane młotkiem.
Spiłowana dłoń.
Bieliźniany sznur na szyi.
Moczu z potem woń.
Utrącone cztery żebra.
Równo ścięty nos.
Rzeczy takie, że od krzyku
utraciłem głos.
A więc tylko jeno leżę
w bagnie własnej krwi.
I jedynym zdrowym okiem
łypię w stronę drzwi.
I tak świszczącym wydechem
odmierzam swój czas.
Nieopodal rzeka płynie.
Za nią gęsty las.
Jeszcze dalej są urwiska.
A za nimi bagna.
Okolica niebezpieczna,
ale też zaradna.
Jeśli umiesz z nią obcować,
odnajdziesz tu dom.
Biada jednak tym, co myślą,
że panami są.
Biada im i potępienie.
Tako, jak i mi.
Tu myśli się urywają.
Uchylają drzwi.
Patrzę. Moja pani wraca
A w jej ręku nóż.
Boże, błagam. Proszę Panie.
Spraw, by było już.
By w końcu się dokonało.
By było po wszystkim.
Wielu za mną nie zapłacze.
Jestem własnym bliskim.
Jednym okiem ją przewiercam.
Czarnych włosów kok
kontrastuje z białą suknią.
Tak jak serca mrok.
Siada obok.
Głaszcze. Szlocha.
Bierze ciała kęs.
A na koniec słowa nuci,
co ich taki sens:
"Ach śpij kochanie.
Prawdopodobnie nic się nie stanie.
Ułóż główkę, oczka zmruż.
Oczekuj na nóż".
"Ach śpij potworze.
Pomyśl o tej,
co bez ciebie
spać nie może".
I tak nuci.
I tak śpiewa.
I tak przy mnie trwa.
Z ostatnim refrenu słowem
nożem w szyję dźga.
Krew nie tryska,
bo jej mało.
Wzrok rozmywa łza.
Jak przez mgłę dostrzegam rękę,
co mnie nożem dźga.
W końcu wszystko ustępuje.
Światem rządzi mrok.
Ona wstaje i skąpany
w krwi poprawia kok.
Trochę ciągnie mnie za nogi.
Trochę taszczy wpół,
czyniąc kresem tej historii
płytki, zimny dół.