TW#03 — Głodka, Wojenek, Zarazka i Śmierciuch
Postać: Himalaista
Zdarzenie: -60stopni
Efekt: Mitologia Grecka – wspomnij, zainspiruj się nią, bazuj na niej swój tekst
Pokój, w którym od dwóch godzin siedzieliśmy, czekając na Bóg wie kogo, miał wręcz przecholernie zimne ściany, cztery szpitalne polówki z plamami rdzy na obręczach i podłużny, metalowy stół. Łóżka, chociaż do tych gratów bardziej pasowało określenie: "prycze" wyposażono w grube, szorstkie koce, dodatkowo przyozdabiając pledami owczej wełny. Stojąca na stole lampa szastała cieniami butelek, niczym Makłowicz ciastem, informując wszystkich zgromadzonych, że chlanie sześćdziesięcioprocentowego bimbru w środku dnia jest jak najbardziej ok. Catering kulał. Na niedosmażonych płatach grubo ciosanej sarniny wciąż były widoczne plamy krwi.
— Dwukrotnie zrobiłem Nangę — po raz kolejny uraczył nas Denis, jakbyśmy nie pamiętali przechwałek sprzed chwileczki. — Do tego raz bez tlenu. Jestem figura. Nie powinienem tutaj siedzieć z parobkami.
Niski, o łysej czaszce, do tego w przydługim płaszczu, faktycznie przywodził na myśl figurę, tyle że szachową. Podziobany na twarzy, cholernie impulsywny, bardziej niż jednego z najlepszych alpinistów świata, przypominał rosyjską wersję Klarka Kenta, która pomieszała kryptonit z pigułami. Miał pięć funkcji. Wstawał. Siadał. Rzucał kurwami. Pił. No i świeczuszka zagrzebana w torcie, ciągle opowiadał, co to nie on.
— Wygląda jak gówno — uznał za konieczne podzielić się z nami grubas, unosząc widelec z nadzianym płatem krwawiącego mięcha. Wsunął zdobycz do paszczy. CHLAST. — A smakuje jeszcze lepiej — dodał.
— Pieprzony czołg zasilany, kurwa, insuliną — skrytykował z widocznym wstrętem rosyjski mistrz wspinaczki wysokogórskiej. — Nic, tylko by wpieprzał. Żałosne. Widziałem bardziej zadbane masowe groby od takiego spasionego truchła. Ewenement sportowca, który może nie chodzi na siłkę, ale na pewno jest ciężarem dla swojej rodziny.
— Wiecie, że sto sześćdziesiątym kolorem jest zieleń Veronese'a, zwana również głęboką zielenią? — wtrącił od czapy gostek tak bezbarwnym głosem, że nie porwałby ludzi nawet z karabinem w samolocie. Dosłownie wystarczyło sekundę na niego nie patrzeć, a momentalnie zapominało się, że taki ktoś w ogóle istnieje. Szczuplutki Spiderman, który zamiast przez radioaktywnego pająka został ukąszony przez radioaktywną przeciętność.
— Wcześniej mówiłeś, że z tą Nangą próbowałeś trzy — rzuciła w kierunku Denisa jedyna kobieta w grupie. Wysoka pływaczka, Otylia, ochrzczona przeze mnie mianem lustrzanej Jane Austin. Mało dumna z twarzy, ale za to piekielnie uprzedzona. No ale... kto grymasi, nie kutasi, nie?
Wspinacz wydawał się zakłopotany.
— No trzy — wystękał. — A co?
— Wiecie, że dodając małe "ba" albo małe "hi" do danego słowa, od razu się robi weselej? — ponownie wtrącił kapitan przeciętny, kładąc podwaliny pod tezę, że jego rodzice musieli być przynajmniej siostrzanym rodzeństwem.
Otylia spojrzała z nieskrywanym wstrętem.
— Jezu. Masz raka stylu. Gdyby mój martwy brat tak wyglądał, przestałabym być smutna.
— No ale sprawdźcie sami — niezłomnie kontynuował blady okularnik. — Mając na przykład takiego Barabasza, dodajecie niewinne "ba" i od razu wychodzi Barabarasz. Już jest weselej, nie?
— Proszę, zabijta mnie — wystękał Denis, chowając twarz w dłoniach. — Zabijta mnie drugi raz.
— Albo Hihitler. Nie weselej?
Rozlałem następną kolejkę. Walnęliśmy. Ktoś otworzył drzwi.
*
Wraz z przybyciem gościa uderzyło przepotworne zimno. Ten doryglował drzwi, zzuł obszytą w lisi ogon czapę i dosunął skoślawione krzesło.
— Lać? — Wskazałem butelkę, na co skinął głową.
— Najlepsze... — rozpocząłem toast, ale przerwał, unosząc w indiańskim geście pozdrowienia spracowaną dłoń.
— Pięć osób — gruchnął głosem, jakby na śniadanie żuł kamienie. — Pięć cudownie usportowionych dusz. Do obsadzenia jedynie cztery etaty. Wieczność dla czwórki. Dla jednego niebyt, wieczne potępienie i nieskończona groza.
— Znaczy hihisteria?
Grubas mnie szturchnął, wskazując na talerz.
— Tykub, będziesz jadł?
No właśnie. O nich już trochę wiecie, ale siebie jeszcze nie przedstawiłem. Tak naprawdę mam na imię Jakub, ale że jakoś tak wyszło, że często od kogoś coś brałem, pożyczałem, potem mówiłem, że kupię następnym razem, grupa nazwała mnie Tykubem. Nie jest mi z tym wesoło. No ale co ma powiedzieć taki rusek, który często jest przezywany Penisem? Penisem Półgłówko? Cała nasza piątka siedzi tu już ładny kawał czasu i żeby nie zwariować, często sobie nawzajem dogryzamy. Na zewnątrz zimnica minimum sześćdziesiąt stopni na minusie, więc pozostaje jedynie siedzieć, czekać i trwać. Dosłownie jak Danaidy, które za zabicie swych Tartarskich mężów musiały w kółko napełniać beczkę o przedziurawionym dnie.
— Więc jak, Tykub? Będziesz?
Oddałem talerz i grubas zaczął pochłaniać. W tym czasie nasz starszy gość ponownie uniósł dłoń, dopraszając się zabrania głosu.
— Pięć historii, ale cztery etaty. Mówcie pojedynczo i maksymalnie w stu dwudziestu słowach. Potem zadecyduję.
— Pięć hihistorii — przeinaczył okularnik w swetrze, nie wiedząc, że mimo swej ponadprzeciętności w byciu doskonale przeciętnym właśnie się pakuje pod zdradliwe koła rozpoczęcia.
— Jurii Jelisiejew — zaczął, ostukując piersiową klatkę pobielałą piąstką. — W chwili zejścia pełne lat dwadzieścia. Szachowy mistrz wielokrotny. Inteligencja prawie sto trzydzieści. Przechodziłem pomiędzy balkonami na dwunastym piętrze i się omskło. Taka hihistoria.
— Skoczek leci na B2, co? — wtrąciła Otylia, ale zgromiona wzrokiem, natychmiast zamilkła. Dziadek wskazał na drugiego z Rosjan. Ten wstał, walnął lufę bimbru i zasalutował.
— Denis Urubko. Zdobywca wszystkich ośmiotysięczników na beztlenie. Nanga Pharbat dwukrotnie. Annapurna ponad kilometr tyłem. Do tego czyste przejście bez zakładania żadnego obozu. K2 i Broad Peak...
— Pewnie z przewodnikiem na barana.
Rosjanin wykonał słynny gest Kozakiewicza.
— A płyń w zakręt, Otylka. Ha-tfu.
Przybysz ponownie przyjrzał się kobiecie. Tym razem dłużej i srożej. Jeśli spojrzenie zakleszczyć by w duchu sportu, niewątpliwie oznaczało żółtą kartkę. Nikt z nas nie wiedział, co się dzieje po okazaniu czerwonej. I po prawdzie, nikt z nas wiedzieć nie chciał.
— Jak zeszłeś? — Wskazał skostniałą dłonią na Denisa. — Kontynuuj, proszę?
— Ale jak zlazłem, skąd? Z Annapurny?
Starcze ręce wzniosły się nad głowę, wykonując złowieszczy gest półkola.
— Z tego świata, debilu.
Grubas przechwycił talerz okularnika. Otylia uśmiechnęła się pod trzydniowym wąsem. Ja czekałem.
— Aaaa — rozpromienił się pytany po nieprzyzwoicie długiej chwili zawieszenia. — Nanga Pharbat, trzecia próba. Klapki i krótkie spodenki. Bez termosu i ze sobą tylko sześć kanapek.
Starzec potarł skronie, jakby próbował opóźnić złowrogi nalot migreny. Następnie wyciągnął zza pazuchy zwitek kartek, dokonując tajemniczych podkreśleń.
— A ty co zrobiłaś, średnio młoda damo?
Natychmiast spojrzałem w kierunku Otylii, spodziewając się jej zwierzeń, ale paluch dziada wskazywał grubasa. Dziwne.
— Nic, o czym by tu można opowiadać. Zwyczajny zawał. Pewnie za dużo tortu.
— Za dużo, to znaczy ile? — wtrącił Denis, polewając następną kolejkę. Zawiało wiatrem, że aż zaskrzypiały sprężyny w trzystuletnich łóżkach. Pisk dobijających się do środka szczurów przybrał na sile i drapaniu w drzwi.
— Jeden kawałek w sumie — odparła zawstydzona maciorka, chwytając za szklanę. Chlup. Gul. Szkło znowu na stół.
— Eee, jeden? — Rosjanin skrzywił spaloną od Słońca twarz. — Nie zalewasz?
— Ale nie kroiłam — doprecyzowała. — Nigdy nic nie kroiłam.
Twarz przybysza pokraśniała w niezręcznie wyglądającym uśmiechu. Szybkim ruchem dokonał kolejnych korekt w pożółkłych notatkach.
— Zatem dla ciebie, moja niemała Anitko, mam już rolę. Od teraz będziesz jeźdźcem... — Zawiesił na chwilę głos. — JEŹDŹCZYNIĄ GŁODU będziesz!
— A ja? — dopytała wkurzona Otylka. — A co ze mną?
— Proszę. Mów.
Pływające zawodowo dziewczę nieco się spłoszyło.
— Eeee, dużo tego nie będzie. Tylko takie tam... zwykłe.
— Takie-jakie, zwykłe? — dopytałem ku swemu zdziwieniu, tęsknym okiem zerkając na łóżko. Kolejne podmuchy wichru przeszywały ciało tak cholernie, że nawet silny trunek nie był w stanie tego zamaskować. Dziewczę obdarzyło mnie solidnym okazem nienawistnego spojrzenia.
— Jezzzuu — warknęła. — Wracałam z jakiejś tam giełdy, chyba kwiatowej czy coś. Mama prowadziła, ja siedziałam obok. Pasy zapięte. Nie wiem, jak to się stało.
— To, czyli co? — drążyłem, wiedząc, że w obecności staruszka nic mi nie może zrobić. W pierwszej chwili miałem pewność, że zogniskowała na mnie całą nienawiść świata. Kiedy jednak podjęła, głos jej drżał.
— No... w naszej rodzinie nie było dobrych kierowczyń. Zadowolony?
Uniosłem ręce w geście pokazującym, że nie szukam zwady. Na szczęście ponownie skierowała swą pyzatą buzię na staruszka.
— No więc dziadku — syknęła — co dla mnie masz?
— Yersinia Pestis — ogłosił senior podniesionym głosem. — Pałeczką dżumy od tej pory będziesz i zarazem JEŹDŹCZYNIĄ ZARAZY. — Następnie spojrzał na mnie. — Teraz ty! Mów!
Wstałem.
— Jak już starcze wiesz mam na imię Jakub. Zszedłem na krześle podłączonym do prądu. Apelacje niczego nie przyniosły. Biały, heteroseksualny facet, do tego ex-piłkarz, w dzisiejszym świecie nie może liczyć na wsparcie.
— Jezusie — Tym razem wtrąciła się w gadkę ogromna Anitka. — A coś ty takiego znowu nawyrabiał?
Olałem olbrzymie dziewczę, wlepiając oczy w dziadka.
— To stało się w jadalnym — wyjaśniłem. — Gadałem z jednym takim pakistańcem z mojego korpo, bo właśnie tam wylądowałem, po zawieszeniu butów na kołku. Gość śmiał mi się prosto w twarz, mówiąc, że Cebulandia to darmowy burdel, że razem z kumplami u siebie byli incelami i piwniczakami, a tutaj po prostu ruchają jak pojebani. Dodał, że Polka nabije się nawet na psa, jeśli ten będzie robił woof, zamiast hau-hau. Staliśmy przy samym oknie i nie było ono na parterze, więc go pyrgnąłem i zleciał. Wiadomo, że teraz na topie są mniejszości. Dostałem czapę, a apelacje niczego nie zmieniły. Tyle.
— Zatem od tej pory będziesz ŚMIERCIEM! — zawyrokował od razu przybysz, czyniąc kolejną porcję stosownych notatek. — JEŹDŹCEM ŚMIERCI, znaczy.
— No dobrze, kurde, a ja? — Szachowy pierdoła raczył w końcu wyskoczyć z letargu. — Przecież ja też tu jestem do chuchuja?
Dziadek zerknął w zeszyt. Pierwszy szczurzy pyszczek przegryzł się przez drzwi w szaleńczej ucieczce przed nielichym mrozem.
— Mam tylko JEŹDŹCA WOJNY! Bierzesz?
— Eeee, noo, wolałbym coś mniej inwazyjnego, ale jak nie ma, to biorę. Pewnie. Ok. Tak.
— Dobrze. Zatem postanowione. — Starzec spojrzał w zadumie na Denisa. — A ty o nic nie zawalczysz? — spytał.
Ten odpowiedział uśmiechem obfitującym w bardzo krzywy zgryz.
— Znam zasady. Wiem, że najpierw plebs, na końcu zaś jaśnie państwo. Ktoś wykonuje rozkazy, ktoś wydaje. To jak Aniołki Charliego, nie?
— Pojebało cię — odrzekł zdziwiony senior. — Od wydawania rozkazów, to jestem ja. Zresztą, co tu się dziwić. W klapkach i bez termosu albo tyłem pod górkę. Ruski debil.
Następnie samą siłą wzmożonego gestu wytworzył świetlisty portal, w który nakazał nam wejść. Kiedy wkraczałem w przyjemnie liżący całe ciało gorąc, jedyne co zdołałem zauważyć, to więcej szczurzych pyszczków przegryzających zagrzybiałe drewno oraz grubą Anitkę, pytającą zszokowanego ruska, czy będzie jeszcze jadł, bo jeśli nie, to zabiera ze sobą talerzyk.