Rankor — część 15
Poprzednia część: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php
U.S. Route 83, na północ od Mound City, Dakota Południowa, USA
– Nie mogę uwierzyć, że był tam sam jeden, a ja po prostu odjechałem. – Jackie zadręczał się niemal całą drogę. – Abi naciskała, mówiła, że nie wiemy, ilu ich jest.
– Bo nie wiedzieliście – odparł Charles. – Twierdzili, że mają obstawione dwie boczne drogi, co daje kolejnych czterech ludzi. Mogli być wówczas w mieście.
Wielkie Równiny. Jak okiem sięgnąć połać ziemi. Miejsce, w którym w dowolnym momencie może skończyć się świat, a człowiek i tak nie zauważy wielkiej różnicy.
– Czemu strzelił bez ostrzeżenia?
– Nie chcesz wiedzieć.
– Otóż właśnie chcę, różni nas pewnie kilkanaście wiosen, ale nie traktuj mnie jak dzieciaka.
– Nie traktuję cię jak dzieciaka, Jackie. Jesteś w żałobie i ryzykownej misji, która prawdopodobnie skończy się krwawo. Zależy mi na twoim skupieniu.
– W prawidłowym skupieniu pomaga całościowy ogląd sytuacji. Czemu ją zastrzelili? – naciskał.
– Bo chcą mięsa, po to obstawili drogi, a zatrzymywanie wozów i negocjacje z kierowcami okazały się dla Phila ryzykowne, odkąd jakiś świr z miejsca zdjął jego kumpli. I samotny Phil teraz dmucha na zimne. A jeść coś musi.
Jackie spojrzał z przerażeniem.
– Sugerujesz, że on… ją… Jezu…
– Chciałeś wiedzieć. Okej, staniemy tutaj i zaczekamy na zmierzch. Gdy zrobi się ciemno, podjedziemy bez świateł bliżej. Do wiochy wejdziemy pieszo i od tyłu zabudowań.
Posiedzieli chwilę w ciszy. Charles rozmyślał o tym, że jak na kwiecień jest dość ciepło. Zbyt ciepło. Wiosenne wieczory nie słyną z aż tak parnej zawiesiny, tymczasem dziś, wczoraj i w ostatnich dniach duchota dała się we znaki. Martwił się. Biorąc pod uwagę, z jakim deszczem mieli do czynienia w ostatnich miesiącach, oczywistym było, że zmiany dotyczą także zjawisk atmosferycznych. Myślał o burzach i alei tornad, które już dawniej zbierały solidne żniwo. Myślał o tym, że trzeba się gdzieś zahaczyć na dłużej. Że już czas. Gdzieś pod lasem. Z rozmyślań wyrwała go paczka Chesterfieldów podsunięta pod nos, a tuż obok płomień zapalniczki.
– Rozważyłeś moją propozycję? – zapytał, częstując się jednym.
Jackie również odpalił papierosa, zaciągnął się dymem, desperacko poszukując w tej czynności relaksu. Kortyzol rył jego organizm zdecydowanie zbyt długo. Zostało mu jeszcze kilka wiosen do czterdziestki, a czuł, że jak tak dalej pójdzie, jego jasne włosy niebawem przyprószy siwizna. Sporo też ostatnio schudł.
– Pogadamy po akcji, okej? – rzucił bez oznak większego zaangażowania. – Nie ma sensu planowanie w sytuacji, w której nie wiadomo, czy zaczniemy kolejny dzień w tym samym składzie.
– Hala, hola! – oburzył się Charles. Był znacznie starszy od Jackiego, jego twarz pokrywała mozaika śladów przeżytych dni: zmarszczek, zabliźnionych ran. – Co to za pesymizm? Nie wolno z góry zakładać porażki.
– Zwycięstwa również. Zakładam wszystkie opcje. Jestem realistą.
Obaj uśmiechnęli się pod nosem.
– Poluję w ciuchach pokrytych silikonem.
– Co, kurwa?
Kolejny uśmiech i kolejne wypuszczone pajdy papierosowego dymu. Zaraz potem dostrzegli pierwsze światła pośród zabudowań.
*
Charles wysiadł pierwszy. Zdusił kiepa podeszwą buta i zerknął przez lornetkę. Wokół dało się słyszeć odgłosy dziesiątek świerszczy.
– Co najmniej trzech. Chyba rozpalają ognisko.
– Chcę jego. Phila. Powiedz mi, który to.
– Ma szramę. Od skroni, przez policzek, aż po wargę. Od razu poznasz ten świński ryj. Wędkarski outfit.
– Co?
Charles spojrzał na Jackiego z pełną powagą.
– Wygląda, jakby właśnie wybierał się pobabrać w bajorze. Kalesony moro, gumiaki, te sprawy. Jesteśmy na wsi, Jack. Ej, właśnie! Mogę na ciebie mówić Jack? Jackie to pedalskie imię.
– Spierdalaj!
– Kto to wymyślił: Jackie srackie, założę się, że Sophia.
– Matka.
– Wiedziałem. Okej, jaki jest plan, Jack? Otwarty ogień nie wchodzi w grę, dwóch na trzech, przegrana pozycja.
– Co proponujesz? – Jackie również zgasił kiepia, od razu sięgając jednak po z trudem zdobytą paczkę. Rozdał „drugą kolejkę”.
– Proponuję zarżnąć ich na spaniu.
– Grubo.
– Grubo to było strzelić Pini w twarz. Nie zapominaj. Nie w tej chwili.
Jackie zapewnił, że nie zapomni o tym nigdy.
*
Poczekali kolejną godzinę, aż biesiadnicy skończą imprezę i się rozejdą. Cała akcja zaczęła się ciągnąć. Świerszcze przestały śpiewać. Został jeden wartownik.
– To on? – Jackie podał lornetkę Charlesowi.
– Los zaczyna się do ciebie uśmiechać, chłopcze. On. Zdejmiemy go i spadamy. Zostawmy tu wóz, podejdziemy kawałek.
Kilkanaście jardów dalej Jackie poczuł uderzenie w ramię. Za chwilę kolejne w głowę, w drugie ramię i w nos.
– Fuck! – warknął.
Rozpadało się, ruszyli więc biegiem w stronę stodoły. Charles miał strzelbę, Jackie nóż. Colta zostawili dziewczynom. Mogli albo narobić huku i obudzić jego kolegów, albo podejść bardzo blisko i załatwić to w kontakcie bezpośrednim. Deszcz wiele komplikował. W pierwszej fazie zawsze były to właśnie takie uderzenia. A potem, gdy rozlało się na dobre, krople przybierały prędkość, gęstość i siłę małych pocisków. Rozrywały skórę, powodując setki mikropęknięć. Człowiek wychodził z tego starcia pokiereszowany.
Pod naporem ulewy dach rozbębnił się solidnie.
– Zagłuszy. Mogę strzelić. – Charles, wychylając się za róg budynku, wciąż miał oko na cel, który również skrył się pod wiatą. – Nawet jeśli usłyszą, pobiegniemy, zdążymy odjechać i zgubić ewentualny pościg. Mamy dwie kobiety i twoją rozchwianą matkę, mało broni i raczej nie jadamy syto. To zły czas na mnożenie sobie wrogów.
– Chcę, żeby wiedział za co. Muszę mu to powiedzieć. Zobaczyć w jego oczach, że to on. Pokazać mu, że wiem. Wtedy to będzie miało sens.
Obeszli zabudowania, sunąc wzdłuż osłoniętych dachem ścian. Gdy dostatecznie zmniejszyli dystans, Jackie zaatakował. Charles miał go natomiast jedynie osłaniać.
– Cześć, Phil – wyszeptał do ucha faceta napastnik, przykładając do jego krtani profilowane ostrze Columbia Saber. – Masz u mnie manko. Wisisz mi jedno życie. Może być twoje.
Był odważniejszy, silniejszy i szybszy, niż Jackie sądził. Wyrwał się.
Sukinsyn się wyrwał.
Wytrącił Jackiemu z ręki nóż. Nim ten zdążył zrozumieć, zebrać myśli i rzucić się za nim, przeciwnik był już na środku szosy pomiędzy zabudowaniami. Deszcz ciął do krwi skórę obydwu biegnących mężczyzn. I wtedy Charles wystrzelił. Huk odbił się od zabudowań.
Pudło. Kolejny strzał.
Oszczędzaj naboje, Charles.
Jackie wyobraził sobie, że jest w lesie i że musi dać radę. Że tylko tak, będąc w nim, mógłby przeżyć. Że nie ma innych sposóbów niż determinacja, działanie i cały, nagromadzony w nim szał. Każdy człowiek go ma, nie każdy jedynie potrafi uwolnić. Zignorował ból i pieczenie na całej skórze, rękach, policzkach, a także już nawet pod spodniami i koszulką. Postarał się maksymalnie zmniejszyć dystans pomiędzy sobą a uciekinierem i gdy był już dostatecznie blisko, wybił się i rzucił na biegnącą przed nim postać.
Z impetem uderzyli o asfalt. Ze zdartego łokcia polała się krew, jednak eksplodująca adrenalina zastopowała odczuwanie bólu. Po krótkiej szamotaninie Jackiemu udało się zapanować nad przeciwnikiem. Usiadł na nim okrakiem i wymierzył prawy sierpowy, prosto w naznaczoną szramą twarz Phila. Z nosa poleciały smarki, z ust wypluł ząb. Drugie uderzenie, jakieś krzyki za plecami.
– Za piękną blondynkę – warknął – której strzeliłeś w twarz.
Trzecie uderzenie. Rumor za plecami coraz bliżej. Czwarte. Phil odpłynął.
– Nie śpij, słuchaj dalej!
Deszcz nadal ciął, obaj ociekali krwią, spływała wokół nich, zabarwiając czerwienią deszczówkę i spływając wraz z nią do kanału.
– Bo tak się składa, że to była moja kobieta…
Piąte uderzenie. Kłykcie Jackiego również krwawiły.
– …i bardzo chciała żyć.
– Była… – zarzęził resztką sił facet leżący na ziemi, nawet nie próbował otworzyć puchnących powiek – smaczna...
Ostatnie, najsilniejsze uderzenie, zaraz potem ktoś złapał Jackiego za ramię. Szarpnął, wyrywając się, dostrzegł jednak, że to Charles.
– Spadamy, stary! – rzucił towarzysz i wystrzelił za siebie, opóźniając pościg, który właśnie za nimi ruszył. Kompani Phila usłyszeli pierwszy strzał i zdążyli wygramolić się ze swoich lokum.
– Zemdlał, zastrzel go!
Świszczące wokół kule nie pozwoliły jednak na dalsze działania w odkrytej przestrzeni. Mężczyźni biegli ile sił w nogach, ociekając deszczem i własną krwią. Za nimi dwóch rosłych chłopów usilnie próbowało ich skutecznie zatrzymać, jednak aura nie była dziś sojusznikiem żadnej ze stron.
Charles wskoczył za kółko, jego kompan obok, kilkanaście sekund później pruli już międzystanową na północ, zostawiając za sobą najpierw Mound City, potem obydwie Dakoty i całe Stany, nazajutrz kończąc podróż w kanadyjskim Saskatoon. W międzyczasie zdążyli jednak ocenić wykonany plan.
– Całkiem to spierdoliliśmy. – Jackie wyciągnął ostatnie dwa papierosy.
– Proponowałem, żeby go zastrzelić, to chciałeś z nim gaworzyć.
– Musiał wiedzieć za co.
– Nic nie musiał! – warknął coraz bardziej rozjuszony Charles. – Ale może go zabiłeś, oddychał?
– Kilkoma strzałami w pysk? Nie uczył cię ojciec, że morda nie szklanka?
– Znaczy, że drugi raz wyjdzie żywy z zadymy. Jebaniec jest nieśmiertelny, czy ki chuj?! Nie wrócimy tam, Jack. Koniec. Wystarczy. Tak widocznie miało być.
Chłopak przez chwilę trawił usłyszane słowa, miętoląc w głowie możliwe drogi działania.
– W takim razie powinienem dokończyć to, co ona zaczęła. Znajdę faceta, który ją okaleczył. Znam nazwisko i adres przyjaciółki jej matki, do której wybierała się po informacje. Ma na imię Carmen. Przycisnę ją i zdobędę namiary, a potem…
– A potem co, zabijesz go? A może się zmienił, a może już jest kimś zupełnie innym? Może zmienił go ten świat, może zmienił się sam?
– A może nie?
– A może nie… Zemsta nie jest dobrą wartością, a na pewno niewartą tego, by opierać na niej swój świat.
Kolejna część: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php