Zimno (3z3)
Link do części II: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=4880
II
Mark miał spore problemy. W zasadzie jeden. Jeden problem. Tylko tak cholernie, przekurewsko wręcz duży, że używanie przy nim liczby mnogiej nie było żadnym nietaktem. O nie. Jeden pierdolony problem. Martwy. W dziecięcej czapeczce z daszkiem, informującej o tym, że noszący ją chłopczyk kibicował Dakocie. Tylko, komu? Jaki, kurwa, klubik jest w Dakocie? Dakota Basseball Club? Footboll Dakota Club? Tennis? Basketball?
Nie wiadomo. Chłopak nic już nie powie. Pieprzony chłopak. Martwy.
Mark wracał do domu pieszo. Trzy kilometry do pięciu. W tej chwili około dwóch. Piętnaście minut drogi szybkim chodem lub dziesięć, jeśli pobiegnie. Tylko że nie pobiegnie. Będzie szedł.
Nie jestem głupi – pomyślał. – Jak zacznę biec, to zobaczą. Oni. Kimkolwiek są. Kierowca jakiś czy coś. Biegnący człowiek szybko rzuca się w oczy. Idący mniej. Jak jesteś cały upierdolony dziecięcą krwią, to wierz mi, nie chcesz się rzucać w oczy. Jeśli chwilę temu tego dzieciaka zabiłeś, to tym bardziej.
Szedł poboczem, zupełnie nie zwracając uwagi na ból płynący od kolan, aż po samo podbrzusze. Trochę go jaja szarpały, ale nie było teraz czasu na odpoczynek. Nie po tym, czego doświadczył. Z czym się przed chwilą mocował. Szranki, zawody, konkury, kurwa mać.
Działo się sporo. Sporo się pojebało. Dziecko leży zabite. On we krwi.
W pierdlu, a trafi pewnie na dołek najdalej jutro, musowo go zapierdolą. Dojadą tak, że sam pęknie albo zabiją we śnie czy na dziedzińcu. Strażnicy odwrócą wzrok. Na sto procent. W sprawach dzieci wszyscy myślą podobnie.
Dzieci, kurwa. Z tego, co zdechło, to jedynie czapka była dziecięca. I to najwyżej. Tak. Dziecięca czapka. Jebana Dakota Club.
Półciężarówka wypełniona po brzegi robolami przejechała tuż obok. Kierowca miał ciężką nogę, walili około setki na godzinę. Dużo zakrętów i drzew przy tym zakrętach, o czym się kwadrans temu przekonali z małym kurwiem osobiście. Mały kurw gorzej, lecz i on odczuł skutki wypadku. Pewnie śnieg już osiądzie na chodnikach, gdy będzie dalej obsikiwał dechę krwią.
Na szczęście ci w środku w większości jeszcze drzemali, a kierujący pochłonięty był jazdą. Pewnie wczoraj pochlali i miast na piątą, będą w dokach na siódmą. W dokach lub na budowie. Jeden pies.
Droga się niemiłosiernie wręcz dłużyła. Samochodem czy nawet autobusem, szast-prast. Piechotą? Klękajcie ludy, narody, miasta i okolice. Można kurwicy dostać.
I tak. Mark dużo przeklinał. W myślach i poza nimi. Jak był wzburzony, klął więcej. Zabójstwo dziecka sprzyja raczej wzburzeniu. Zgodzimy się?
W oddali zobaczył mostek. Minutę później asfaltowa droga przeszła w szuter. Stojący obok mostku krzyż z zielonego drewna upamiętniał dwójkę motocyklistów, którzy kiedyś o tym szutrze zapomnieli.
Dobrze. Czyli jeszcze kilometr. Może mniej.
Zaryzykował trucht, wciąż rozmyślając o tych wszystkich niestworzonych pojebaństwach, które się wydarzyły kwadrans temu.
Mały w czapeczce ujawnił się jakoś dwie minuty po tym, jak wyjechali z garażu. Mark dostrzegł go we wstecznym i... Pomyślcie sami. Czy chcielibyście paść ofiarą takiego żartu? Podeszczowa, pełna zakrętów droga i wyłaniający się spod kocyka łeb.
Zobaczył małego we wstecznym, a że jego głowa ciągle była przesłonięta kocem, wziął za Maxa i pierwsze słowa skierował właśnie do niego. Słowa, których nie musimy przytaczać.
Jechali tak z dobrą chwilę. Mark strofował małego, rzucając przy tym kurwami znad kierownicy i rugając gówniarza w najgorszych możliwych zwrotach. Używał przy tym tak przykrych kombinacji, że i pijanemu marynarzowi mogłoby ucho zwiędnąć.
W końcu dał upust parze i głęboko oddychając, rozejrzał się za pieprzonym papierosem. Za jakimś petem i zapalniczką do niego. A jak się mała znowu do niego spruje o to, że jara w aucie, to marny będzie jej los. Najpierw usłyszy całą prawdę o swym rozwydrzonym, nieumiejącym usiedzieć na dupie, gnoju. A jak będzie coś jeszcze brąchać pod nosem, to dostanie takie wciry, że...
Nim zdołał wymyślić, jakie to straszne manto spuści swojej wciąż niepoślubionej damie serca, kocyk zdołał się zsunąć z dziecięcej twarzy. Spojrzał więc w lusterko jeszcze raz.
Cóż. Twarz była inna. Włosy nie były blond.
Usłyszał komendę. Wytyczne, gdzie ma się udać. A dokładniej: Gdzie ma natychmiast i bezzwłocznie zapierdalać! Małemu chodziło o port.
Wtedy popełnił błąd, odwracając się do dzieciaka przez fotel. Wiadomo, tak się raczej nie powinno robić, lecz chciał mieć pewność, że to możliwe, by taki rodzaj dźwięku mogło urodzić dziecko. Jakiś wzmacniacz? Smartfonowy program do przeinaczania głosu? Cokolwiek? Zamiast tego zobaczył z bliska, co się kryło pod czapką Dakota Club.
Wrócił myślami na drogę. Do tu i teraz. Co było – było. Minęło. Odeszło i już nie wróci. Bez udziału wskrzeszającego palca Pana Jezusa ten mały pojeb zostanie już na tym drzewie. Srał go trójnogi pies.
W oddali dostrzegł swój dom. Kawał czerwonej dachówki i jedno okno poniżej. Na przylegających do drogi łąkach unosiła się mgła. Nie przeszkadzało to jednak grupie mężczyzn ubranych w jednakowe kombinezony iść szerokim półkolem i opryskiwać. Nim zniknęli w blado-zielonej szadzi, wyglądali jak filmowi łowcy duchów. Pikanterii zjawisku dodawały dwa wojskowe Jeepy.
Wchodził już w bramę, gdy przez siatkę przyuważył starego. Dziadyga stał w tych swoich niezniszczalnych, żółtych spodniach i przemoczonej, bazarowej szmacie. Stał jak jebnięty, gapiąc się prosto w ich okno.
Do tej pory nie gadali zbyt często, kontakt utrzymując jedynie przez dzieciaki. Nie było po co. Fan Darwinowskiej Teorii Ewolucyjnej nie za bardzo ma o czym dyskutować z fanatycznie upośledzonym plebsem. Teraz jednak poczuł jakiś mus.
— Pan czeka na co? — zapytał, przyjmując zawadiacką pozę.
Tamten nic. Zero. Jakby go tu nie było.
— Pytałem, na co tak stoisz? Jak zobaczyć dupinę mojej małej, to trochę jeszcze poczekasz, bo okno nie wychodzi na kibel.
Beznogi Pet zerknął w jego kierunku, uśmiechnął się. Po sekundzie znowu skupił wzrok na sobie tylko zrozumiałym punkcie. Mark naparł ciałem na drucianą granicę pomiędzy nimi. Byli teraz nos w nos.
— Mam pytanie — zagaił, przypatrując się starcu. Czekając na jego reakcję. Jakiś ruch. Nie doczekał się jednak niczego, poza ponownym, ledwie przelotnym spojrzeniem. Chociaż nawet tego nie był pewien. — Tak się składa, że ja, Lisa i dzieci, nie jesteśmy za specjalnie religijni. Wolimy trzymać się faktów, nie anegdot. Z kolei wiem, że z wami jest odwrotnie. Dlatego chciałbym zapytać.
Tym razem sąsiad skupił na nim wzrok. Świetnie.
— Chodzi mi o stworzenie świata. O te sześć dni pracy i odpoczynek siódmego. Ja tam się nie znam, ale jeśli Bóg stworzył słońce księżyc i gwiazdy czwartego dnia, to jak mogły upłynąć cztery dni. Wytłumaczysz mi pan?
Wydawało mu się, że z ust starego również padło pytanie. Poprosił o powtórzenie krótkim, rzeczowym: Słucham? Wtedy dobiegł go huk i nim odwrócił głowę, pomyślał o rewolwerze. Broń była zawsze pod kluczem. Ba, nawet pieprzony klucz do niej, także leżał pod kluczem. Naboje ukryte w starej puszcze po farbie, położone na najwyższej regale w samym kącie. Mimo tego nie miał wątpliwości.
— Nie będzie padało — stwierdził Pet tak rozpaczliwym głosem, że Markowi przez sekundę zrobiło się starca żal. Syna czy wnuka, którego niebawem pochowa, od dawna wychowywał sam. Żona od czterech czy pięciu lat zamknięta z innymi świrusami w Bismarck Hospital. Ostatnio, na święta, dali jej w końcu przepustkę. Jednak kilka dobrych lat stary musiał radzić sobie sam. Wychowywać jakoś to coś, co teraz mu przyjdzie pogrzebać.
Mark splunął, chwytając oburącz ogrodzenie. Przyjrzał się żółto-czerwonej plwocinie i zachwiał. Jakoś mu się zrobiło lekko w głowie. W ustach poczuł smak soli. Coś się działo także z jego słuchem. Płynące z otoczenia dźwięki z każdą chwilą tłumił przeciągły gwizd. Przyjrzał się ponownie sąsiadowi. Potem powiódł mętnym wzrokiem w dół. Powstała na skutek otwartego brzucha kałuża krwi, prawie nie była dla niego niespodzianką.
— Nie będzie bolało — powtórzył Pet, ciągle trzymając Marka na nożycach.
III
Pokiełbasiło się tuż za zakrętem "Rzeź sarny". Nazwa wymowna. Adekwatna do wydarzeń sprzed roku. Jej historię znał tylko jeden z mężczyzn. Teraz spał.
Jechało ich jedenastu, choć przepisy zezwalały na sześciu. Pięciu szczęśliwców drzemało w najlepsze na welurowych fotelach. Piątka spała na ziemi.
Kierowca robił, co mógł, by dwugodzinne spóźnienie zredukować, choćby o dziesięć minut. Jak większość jadących, nie był do końca trzeźwy. Czasem trzeba jednak iść pod wiatr.
Uchylił szybę i strzyknął śliną gdzieś w dal.
— Zamknij — mruknął ten, na którego wszyscy wołali, Nowy. Kierowca jednak puścił to mimo uszu. W końcu, kto słucha nowych? Pryszczaty dryblas ponowił jednak prośbę, ostrzejszym tonem.
— Trzeba się było z nami wczoraj napić, to byś nie truł. Będzie otwarte! Ja prowadzę, ja ustalam zasady!
Nowy uniósł się na łokciach. W jego spojrzeniu było coś niezdrowego. Blada cera wyglądała gorzej niż zazwyczaj. Ziarniście, plamiście i chuj wie jeszcze jak iście. W każdym razie niedobrze.
— Cielęcy wzrok gówno da. Muszę się trochę dobudzić. Jak ci tak zimno, to się czymś nakryj i spróbuj trochę przekimać.
Tamten jednak nie dał za wygraną. Przy asyście stłumionych przekleństw przesunął się na sam przód. Ervin nie chciał tu draki. Nie lubił drak. Zawsze pił na wesoło. Na wesoło nawet znosił kaca. Pracował w "Blachy i Dachy" już cztery lata, czyli o prawie cztery dłużej, niż ten szczyl. Do tego lubił o sobie myśleć, jako o "gościu starej daty" "gościu, fachowcu" lub " gościu, jakich już dziś nigdzie nie produkują". Dla takiego gościa zasady będą zawsze najważniejsze.
— Nie masz się po co tu pchać. Będzie otwarte i już!
Pierwsze zdanie było wypowiedziane bezsensownie, bo Nowy już przy nim stał. Śmierdział okropnie, co bliska odległość jeszcze potęgowała. Jego cera przypominała kupę po jagodach, na którą ktoś wylał jogurt. Do tego cały się trząsł, jakby go kto dla beki podpiął pod gniazdko z prądem. Ervin się przypatrzył przez lusterko, sądząc, że dla dobra ich wszystkich, lepiej, żeby ten młokos nie wchodził dzisiaj na dach. Ba. Nawet niech nie włazi na oparcie fotela w ich kanciapie. Inaczej napytają sobie biedy.
— Weź ty dzisiaj odpocznij, bo z takimi feromonami, to cię nawet samica nosorożca nie będzie chciała.
Chłopak nie chwycił żartu lub ów go nie rozweselił. Zbliżył za to swą przekrwioną, robaczywą wręcz twarz do ucha kierującego.
— Zamknij to pierdolone okno — wyszeptał. Nim jednak kierowca zdołał się do tego jakoś ustosunkować, Nowy wsadził mu w ucho długi, gwiazdkowy śrubokręt. Przy asyście świdrującego, przenikającego aż po kraniec mózgu ukłucia, drastycznego pogorszenia wzroku, a przede wszystkim, kurewskiego wręcz niedowierzania, Ervin zobaczył, że nie trzymają się już asfaltówki. Kiedy wyrosły przed nimi (nie tak znowu małe) drzewa, na budziku ciągle jeszcze było dziewięć dych.
IV
Dokładnie o dziewiętnastej czterdzieści dwie rozeszła się wieść, że to mają. Że znaleźli. Przez następne kilkanaście minut trąbiły o tym wszystkie krótkofalówki. Dziesięć, może piętnaście po ósmej, wiedzieli wszyscy. Tuż przed dziewiątą, specjalnie do tego wyselekcjonowana grupa, zaczęła ogradzać teren. Inni zostali wysłani do przekierowywania ruchu przy dwóch najbliższych drogach. Ci, którym nadzorujący akcją wojskowi nie powierzyli zadań, wyczekiwali teraz wieści, trzaskając drinki z piersiówek i debatując.
Grupka starszych, siwiejących już mężczyzn, których poboczny obserwator niemal na pewno ochrzciłby mianem szych, stała półkręgiem, przyglądając się gwiazdom. Rozprawiali o jednej z nich ze szczególną estymą, nie szczędząc naukowo-łacińskiego bełkotu, by podkreślić jej wielkość. Jedno ze strzelistych, roznieconych tu i ówdzie ognisk, oświetlało ich pucołowate twarze, powodując, że malujące się na nich podziw i oblubienie były bardziej widoczne. Tak spektakularny sukces lubi pływać, więc wysokie kieliszki, które mężczyźni trzymali, nie mogły się opędzić od szampana.
W nastawionych na odbiór radionadajnikach panował przeciągły, upiornie brzmiący szum. Stojący paręnaście metrów dalej, niemogący wytrzymać z zimna żołnierz położył karabin na ziemię i wszedł w ogień. Gdzieś dalej, inny, zrobił dokładnie to samo. Na przekór całej logiczności oraz drwiąc sobie z poznanych przez ludzkość praw, ze wszystkich krótkofalówek zaczął wiać zimny, przejmujący wiatr.
V
Mały Houdini wraz ze swoją siostrzyczką, ubrani w ciepłe kurtki, szale i rękawiczki, jechali oszronionym autem na południe. Prowadzący ciężarówkę mężczyzna cały się trząsł, lecz tylko po części z zimna.