TW#3 – Trzy filary
Postać: Statyczny obserwator końca świata
Zdarzenie: Kłopoty z szybkoschnącym klejem
Efekt: Twój bohater robi jedną rzecz, która sprawia, że w oczach innych staje się bohaterem narodowym.
Martin po raz pierwszy od kilku tygodni czuł radość i ekscytację. Nieczęsto doświadczał podobnych emocji. Ostatnio jego życie przypominało zapętlony w nieskończoność, nudny jak flaki z olejem czarno-biały film. Codziennie budził się około siódmej i jadł niewyszukane śniadanie, bardziej z przyzwyczajenia niż z głodu. Kanapki z masłem i tanią wędliną popijał słabą herbatą ekspresową. Parzył ją tyle, żeby esencji starczyło jeszcze na co najmniej dwa zalania. Potem golił się, przeglądał prasę, słuchał ulubionych audycji radiowych i czekał, aż kolejny dzień bezpowrotnie przeminie. Dwa razy w tygodniu odwiedzał go tylko syn sąsiadów, który robił Martinowi podstawowe zakupy w zamian za niewielką pieniężną gratyfikację. Czasem też przychodził Steven, osiedlowy gaduła, ale jego gospodarz najczęściej nie wpuszczał – nie chciał po raz kolejny wysłuchiwać najnowszych teorii spiskowych, którymi tamten najwyraźniej żył. Wolał towarzystwo własnych czterech ścian.
Jednak ten dzień był inny. Dziś miała przyjechać do niego córka z dziećmi. Elizabeth, samotna matka na co dzień mieszkała za granicą, nie widywali się więc często. Żona opuściła Martina dawno temu, więc zarówno Betty, jak i wnuki – Ben i Frankie stanowili jego jedyną rodzinę. Trzy promyki, które jako jedyne potrafiły przebić się przez ołowianą zasłonę beznadziei, otaczającą jego życie. Trzy iskierki rozniecające motywację do kolejnej próby podniesienia się z łóżka. Trzy impulsy pobudzające starcze, niepełnosprawne ciało do życia. Ta trójka była całym jego światem.
Martin z trudem pchnął koła rydwanu (jak zwykł ironicznie określać swój wózek) podjechał do kuchennego stołu.
Nienawidził swoich ułomności. Nigdy nie pogodził się z faktem, że do końca życia będzie częściowo sparaliżowany. W ogóle, gdyby ktoś kiedyś powiedział mu, że zostanie okrzyknięty bohaterem narodowym za udaremnienie zamachu terrorystycznego, z pewnością popukałby się w głowę z niedowierzaniem. Takie jednak były fakty.
Nie był w żaden sposób szkolony, nie chodził na żadne kursy samoobrony. Po prostu przyszedł tego dnia na miejski rynek obejrzeć wystawiane przez dzieci jasełka. W pewnej chwili zauważył jak zakapturzony facet z podejrzanie wypchanym plecakiem szybkim, sztywnym krokiem zmierza w kierunku sceny, a w ręku trzyma podłużny przedmiot. Martin poczuł, że coś jest nie tak i zareagował instynktownie. Złapał mężczyznę za nadgarstek. W oczach nieznajomego ujrzał determinację i obłęd. Facet chciał się wyrwać, a wtedy Martin zaczął krzyczeć, wzywać pomocy. Nie mógł mieć pewności, ale miał przeczucie. Wtedy szamotanina rozpoczęła się na dobre, coś mignęło, rozległ się huk, a Martin padł na ziemię, wywracając przy okazji zakapturzonego gościa. Nie wiedział, co się dzieje. Ktoś coś krzyczał, ludzie się rozbiegli, a przy nich pojawiło się kilku policjantów. Potem Martin stracił przytomność.
Okazało się, że znalazł się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie – facet z plecakiem planował zamach terrorystyczny. Znaleziono przy nim dwie sztuki broni krótkiej, nóż i materiały wybuchowe. Prasa trąbiła, że gdyby nie interwencja Martina, mogłoby być nawet kilkadziesiąt ofiar, z czego dużą część stanowiłyby dzieci. Takim sposobem niepozornego mężczyznę okrzyknięto bohaterem narodowym. Niestety przy okazji stał się też inwalidą – w trakcie szamotaniny z terrorystą został postrzelony w kręgosłup.
Co prawda na początku Martin otrzymywał od miasta pomoc. Dostawał listy z podziękowaniami, sfinansowano jego kosztowne leczenie, które jednak nie było w stanie przywrócić mu władzy w dolnej połowie ciała. Dziennikarze dobijali się do niego, prosili o wywiady, nieustannie męcząc go pytaniami, telefonami. Nie szukał rozgłosu, nie czuł się bohaterem, unikał reporterów, którzy w końcu odpuścili i przestali się nim interesować. Potem, stopniowo wszystko ucichło, a on został sam ze swoim życiem i ułomnościami, których nie umiał zaakceptować. Wiedział, że zachował się słusznie, ale cena, jaką musiał dożywotnio płacić za swoje bohaterstwo, wgniotła w ziemię jego poczucie wartości z siłą kilkutonowego odważnika, a on sam z dnia na dzień coraz głębiej zanurzał się w bagnie przygnębiającej powtarzalności.
Dziś nareszcie trochę radości miało wlać się do jego życia. Nawet odpowiednio przygotował się na tę okazję. Syn sąsiadów, za dodatkowym wynagrodzeniem (trudniejsze zamówienie), oprócz codziennych zakupów dostarczył mu wczoraj prezenty dla gości. Chłopak musiał się trochę nachodzić, ale ostatecznie dał radę wypełnić misję. Martin chciwie chwycił przekazywane mu paczki, pospiesznie zapłacił młodemu i odesłał go. Liczyło się dla niego tylko to, by odpowiednio zapakować prezenty. To jednak było wczoraj. Teraz mężczyzna z dumą przyglądał się leżącym na stoliku upominkom – lornetce dla Bena i parze łyżworolek dla Frankie. Dzieciaki na pewno się ucieszą. Nie mógł się doczekać, by zobaczyć uśmiechy na ich beztroskich buziach. To jednak nie koniec, jeszcze coś zostało do zrobienia.
Na kuchennym stole leżał na wpół wypełniony zdjęciami album, a obok niego walało się mnóstwo fotografii, które walczyły o to, by móc się w nim znaleźć. Martin uznał, że powrót do przeszłości będzie dla Betty idealnym prezentem. Wspomnienie czasów, kiedy wszystko było łatwiejsze, weselsze. Wspomnienie wspólnych wakacji, urodzin, świąt. Wspomnienia, które trzymały podstarzałego inwalidę przy życiu i wstrzymywały go przed ostatecznym przedawkowaniem leków nasennych. Betty będzie wzruszona, na pewno.
Martin spojrzał na zegarek – miał jeszcze pół godziny. Wklei do albumu resztę zdjęć i zdąży jeszcze wstawić wodę na herbatę. Chwycił tubkę szybkoschnącego kleju i mimowolnie spojrzał na opakowanie. „MaxSprint Glue Super Fast”. „Kto wymyśla te nazwy?” – zapytał sam siebie w duchu. Potrząsnął głową z rezygnacją i wrócił do selekcjonowania fotografii.
Praca zajmowała mu więcej czasu, niż sądził. Denerwował się, ponieważ „MaxSprint Glue Super Fast” rzeczywiście bardzo szybko wysychał – wręcz za szybko. Martinowi często drętwiały ręce, nie był już tak sprawny manualnie, jak kiedyś. Zanim udało mu się wkleić zdjęcie, klej zdążył już wyschnąć, więc praca nad fotoalbumem niebezpiecznie się przeciągała. A czas leciał nieubłaganie.
– Nie zdążę, cholera, no! – powtarzał pod nosem. Przerwał na chwilę i zamyślił się. Przecież to tylko książka ze zdjęciami, nic się nie stanie, jeśli nie zdąży wkleić tam kilku fotografii.
On jednak chciał, żeby było idealnie. Pragnął przyjąć swoich bliskich najlepiej, jak tylko umiał. Przecież tak rzadko się widzą. Muszą wiedzieć, że są dla niego najważniejsi, muszą!
Wskazówki zegarka nieubłaganie posuwały się naprzód. Były głuche na próby zaczarowania rzeczywistości przez zmagającego się z problemem złośliwie drżących rąk staruszka. Ten zaś nerwowo spoglądał to przez okno, to na tarczę zegara i coraz bardziej się denerwował. W pewnym momencie ujrzał znajomy samochód. Czerwone kombi skręciło w trzypasmówkę i przedzierając się przez spory ruch, przygotowywało się do parkowania.
W chwili, gdy zobaczył, jak auto zatrzymuje się przy ulicy, nerwy i wątpliwości Martina po prostu zniknęły. Wypchnęła je wszechogarniająca radość zbliżającego się spotkania z córką i wnukami. Pal sześć ten album! Nie to jest najważniejsze. Betty na pewno i tak doceni starania schorowanego ojca.
Martin obserwował przez kuchenne okno, jak z samochodu wysiada szczupła kobieta o kasztanowych, spiętych luźno gumką włosach. Betty była piękna, po matce. Na szczęście odziedziczyła po niej urodę, a nie charakter, inaczej też pewnie już dawno urwałby się im kontakt. Rola samotnej mamy przysporzyła jej już kilku siwych kosmyków i garść zmarszczek, ale w teatrze życia Elizabeth radziła sobie wyśmienicie. Martin był z niej dumny.
Kobieta otworzyła tylne drzwi, a z auta wyskoczyło dwoje dzieci. Ben był tylko o rok starszy od Frankie, ale wyraźnie odskoczył od niej ze wzrostem. Był dość wysoki jak na dziesięciolatka. Na szczęście tylko tym odstawał od rówieśników – nadal miał w sobie tę dziecięcą beztroskę i radość życia. Dalej uwielbiał marzyć, a ostatnio podobno zainteresował się obserwacją ptaków, stąd dziadek pomyślał, że lornetka będzie świetnym prezentem.
A Frankie? Była słodka i niewinna. Aniołek o pyzatej buzi. Wręcz zarażała ciekawością świata i pozytywnym nastawieniem. Uwielbiała rysować i Martin był pewny, że i tym razem dostanie od niej w prezencie obrazek przedstawiający jakieś puchate zwierzątko. Kochana Frankie.
Martinowi uśmiech nie schodził z twarzy. Przestało mieć znaczenie jego inwalidztwo, nie liczyło się już to, że nie zdążył wkleić zdjęć do albumu. Teraz najważniejsze było to, że już za moment będzie mógł przytulić córkę i wnuczęta.
Betty spojrzała w okno, uśmiechnęła się, po czym wskazała na nie palcem, mówiąc coś do dzieci. Cała trójka zaczęła wesoło machać wklejonemu w szybę mężczyźnie.
W tej chwili stało się coś, co spowodowało, że mimika Martina uległa zmianie. Roześmiana, pełna szczęścia twarz momentalnie przybrała kolor szarego papieru, a z wyglądu zaczęła przypominać kamienną płaskorzeźbę. Czas zwolnił i mimo że wszystko trwało zaledwie parę sekund, mężczyzna poczuł, jakby świat się zatrzymał, a on sam trwał w nieskończenie długim, przerażającym zawieszeniu.
W kierunku Betty i dzieci mknęła rozpędzona ciężarówka.
Roger powtarzał sobie, że już nigdy tego nie zrobi. Koniec z ćpaniem. Nie potrafił zliczyć, ile inhalacji miał już na koncie. Co prawda nigdy nie był matematycznym orłem, ale częstowanie mózgu toksycznymi oparami na pewno nie pomagało mu w poprawnym przetwarzaniu informacji.
Rozpuszczalnik, klej, obojętnie. Byle było tanie i mocno kopało. Można było stosunkowo niewielkim kosztem odpłynąć do krainy błogiej nieświadomości.
Od kiedy wyszedł z więzienia, nie wdychał. Szukał pracy, chciał coś zmienić, spróbować lepszej drogi. W trzeźwości. Dostał nawet propozycję – praca na czarno, ale zawsze to coś. Niestety – jak na ironię była to fucha kierowcy w firmie dostawczej, a jemu przyszło rozwozić klej. Jednak darowanemu koniowi nie zagląda się pod ogon i Roger przyjął ofertę. A że był człowiekiem słabym, pokusa zwyciężyła.
Przed kolejną jazdą Roger postanowił powąchać choć przez chwilę. Dzień był do dupy, a parę sztachnięć mogło poprawić sytuację.
„Parę sztachnięć” okazało się mieć większą moc, niż zakładał. Nie było jednak rady, robota sama się nie wykona, a on nie może sobie pozwolić na utratę pracy. Zatoczył się, ale znalazł drogę do kabiny. Odpalił silnik i ruszył.
Pierwszym co zobaczył po odzyskaniu świadomości, był niebiesko-czerwony błysk w pękniętej przedniej szybie i dziecięcy bucik zawieszony na jednym z przęseł ogrodzeniowych.
Martin zapomniał o swojej niepełnosprawności i odruchowo próbował wstać. Oczywiście bezskutecznie. Nie mógł wydobyć z siebie żadnego dźwięku, zaczął więc rozpaczliwie wymachiwać rękami, próbując ostrzec córkę przed niebezpieczeństwem. Historia jednak została już zapisana i nieustępliwie dążyła do kulminacji.
Dalej były tylko strzępy. Strzępy zdarzeń i fruwających ubrań. Huk, zgrzyt metalu i dźwięk ciężarówki wbijającej się z impetem w ogrodzenie. Jednak zanim samochód dostawczy z logo „MaxSprint Glue Super Fast” zatrzymał się na metalowych prętach, zdążył jeszcze zmieść z chodnika Betty, Bena i Frankie.
Martin biernie obserwował, jak jego córka przelatuje nad ogrodzeniem i ląduje na asfalcie parkingu, a jej ciało zastyga w nienaturalnej pozie. Patrzył, jak Ben wylatuje w powietrze jak szmaciana kukła i wbija się w szybę jednego z zaparkowanych aut. Był świadkiem tego, jak Frankie zostaje praktycznie wprasowana przez kilka ton stali w metalowy płot.
Mężczyzna zastygł w bezruchu przed oknem kuchennym. Jego blada twarz była jak wyciosana w kamieniu. Nie potrafił się ruszyć, zesztywniałe ciało odmówiło mu posłuszeństwa. Czuł tylko pustkę, nicość, w której w jednej chwili się zatracił.
Jego świat runął.
Myśli Martina powędrowały ku zalegającej w szafce fiolce tabletek nasennych. Wreszcie będzie z nich użytek.
Jego rozdarte serce znalazło ukojenie, jeszcze zanim uprzątnięto miejsce wypadku.