Rankor — część 17
Poprzednia część: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=4834
Jackie zatrzymał samochód na Arkansas River Bridge. Wysiadł, oparł przedramiona o barierkę i przyglądał się tafli wody.
Czas.
Zdefiniuj czas, Jack.
W fizyce klasycznej jest samodzielną, niezależną wielkością biegnącą w takim samym rytmie w całym Wszechświecie. W mechanice relatywistycznej czas stanowi czwartą współrzędną czasoprzestrzeni, jego upływ zaś zależy od obserwatora i jest różny dla różnych obserwatorów.
W filozofii jest wiele teorii.
Jackie myślał o nim jak o wodzie. Płynie i wzbudza lęk. Gefyrofobia, czyli strach przed mostami, stanowił część jego osobowości długo przed tym, nim w odmętach Redberry Lake stracił ojca. Po tym zdarzeniu natomiast uaktywniła się także hydrofobia – lęk przed wodą nie tylko z perspektywy mostu, ale również z brzegu. Słowem bał się wszelkich zbiorników wodnych. Nie lubił nawet kąpieli w wannie, dawniej, gdy tylko miał możliwość, wybierał prysznic. Mimo tego stał i przyglądał się ciekłej przestrzeni tak długo, aż nie oswoił jej dostatecznie, by zdecydować się podjechać pod sam brzeg.
Kwadrans później znalazł odpowiedni zjazd i na tyle łagodną linię brzegową, żeby spróbować się zanurzyć. Serce waliło mu jak oszalałe. Wolałby być w lesie. W lesie, atakowany i oplątywany przez gąszcz, czuł się lepiej. Czuł, że mimo wszystko ma na coś wpływ, że może walczyć, że to jego żywioł. Woda nim nie była. Mimo to zdjął ubranie, zostając w samych bokserkach i zanurzył się po szyję. A potem przepłynął kilkanaście jardów wzdłuż brzegu i z powrotem. Towarzyszyło mu przy tym maksymalne skupienie i największa kontrola myśli, jaka potrafił w sobie wzbudzić. Już miał się wynurzyć, ale postanowił pójść o krok dalej i zrobić to jeszcze raz. Pilnował odpowiedniego oddychania i starał się nie zesztywnieć zbytnio. Musiał być elastyczny. Płynny. Jak woda. Musiał być częścią niej. Dokładnie jak w lesie. Dokładnie jak tam.
I wtedy uderzyła panika. Oplotła go, odebrała dech.
W jednej sekundzie wynurzył się i desperacko machał kończynami, próbując wyczuć brzeg, zbliżyć się do niego, zrzucić z siebie ten zimny, mokry lep.
W kolejnej leżał już na ziemi, łapiąc oddechy w szaleńczym rytmie i wpatrując się w niebo. Odjechał, dopiero gdy zupełnie się uspokoił.
Porażka.
Zdefiniuj porażkę, Jack.
*
Mike stał za barem i słuchał krótkiej audycji lokalnej stacji radiowej. Czuł się dzięki temu względnie normalnie, przez długi czas bowiem na każdej częstotliwości można było usłyszeć jedynie szum. Jackie powiedział ostatnio, że każda pustka kiedyś się wypełnia. Być może chodziło mu o sytuację wokół, a być może o swoją własną. Poznali się lata temu na Saskatchewan Polytechnic, potem Mike wyjechał, a Jackie wpadał przynajmniej raz w roku w jego okolice. Tak zresztą poznał Pini i sam zaproponował właśnie to miejsce i tę knajpę. Nikt nie miał odwagi zapytać, czy to nie jest dla niego aby zbyt bolesne, Mike jednak znał Jackiego zbyt dobrze, by nie domyślić się przyczyn. Otóż on właśnie taki był, pchał paluchy w to, co sprawiało mu ból, licząc, że w końcu pokona bariery. Dlatego pływał, dlatego wybrał akurat ten bar.
I właśnie w tym barze, w miasteczku Fort Smith na granicy stanów Arkansas i Oklahoma z każdym dniem tego nadzwyczaj upalnego lata było coraz ciaśniej. Pieprzeni ludzie tłoczyli się jak sardynki w puszkach. Wygłodniali, chorzy z braku witamin i oblani sosem z własnego potu wtaczali się przez drzwi wejściowe, bardzo długo mieląc w głowach prostą informację, która brzmiała: Brak wolnych miejsc. Nie był to przecież przytułek dla bezdomnych, charytatywna jadłodajnia czy sanktuarium. I o ile na początku towarzyszyła im względnie miła i przyjemna atmosfera, a wszystko dało się trzymać w ryzach, o tyle z każdym tygodniem zajeżdżali tu coraz bardziej problematyczni goście. Środkowa część Stanów zaczęła emigrować w zalesione miejsca. Zupełnie inaczej niż przypuszczano na początku. W lasach było zbyt niebezpiecznie, zbyt upiornie, gąszcz atakował i wywoływał obłęd. Początkowo wszyscy założyli więc, że trzeba od tego uciekać, najlepiej do miast, do aglomeracji. Ale w miastach padła gospodarka, nikt nie sprzedawał żywności, gdyż nikt jej nie produkował – nie było z czego. Głód jednak nie zniknął, nie ewoluował, nie przestał istnieć. Koło się zamknęło, ludzie zaczęli podążać tam, gdzie można było zdobyć pożywienie. A linia lasu wydawała się patrzeć, wydawała się czekać. Wielu wyruszyło na polowania i już nigdy nie wróciło. A ci, którzy wrócili i mieli mięso, zazwyczaj byli daleko od domu. A potem przychodziły deszcze i ludzie desperacko szukali schronienia. Mężczyźni jakoś sobie radzili, ale niejednokrotnie u ich boku były kobiety, dzieci. Nocowali więc w pustostanach, byle bliżej dziczy, byle bliżej kolejnych posiłków. Do tego dochodziły rabunki, napaści, ludzie od wieków potrafili zabijać z powodów bardziej błahych niż to, że umierali z głodu. Stopniała więc liczba miejsc, w których można było czuć się bezpiecznie. Wykwitła niezliczona ilość grup przestępczych. Wszystko się posypało.
Mike otworzył okna, co musiało wystarczyć jako wyjątkowo marny substytut klimatyzacji. Powietrze ani drgnęło. Przy stolikach siedziało kilka osób, kończąc obiad. Ellie i Abi pojechały do Oklahoma City po przydział syntetycznego żarcia. Jackie też wybył. Charles najpierw odsypiał nocną wartę, a potem też gdzieś go poniosło. W radio mówili o tym, żeby osoby chore kierowały się do Mercy Clinic Convenient, a nie szukały leków na własną rękę, bo wiele jest przeterminowanych i popsutych, a to może pogorszyć ich stan. Podawano obszar, na jakim jest włączany prąd i w jakich godzinach. Przypominano, aby nie jeść surowego mięsa i przede wszystkim ryb – w każdej postaci. Potem Ma Baker otworzył mix przebojów lat siedemdziesiątych, trochę szumiało w niektórych momentach, mimo to Mike pogłośnił. A potem spiker zakomunikował, że przydziały syntetycznej żywności wydają tymczasowe samorządy większych miast, bez podziału na stany. Najbliżej Fort Smith – Oklahoma City, a jeśli tam braknie – Dallas.
Pozostałych informacji nie usłyszał, ponieważ do knajpy wczłapała staruszka, która – klap, klap, klap, klap – z mozołem przemieściła się w stronę baru, a na końcu uwiesiła na ladzie.
– Jak się nazywa to miejsce? – wychrypiała.
– Nie ma nazwy – odparł Mike. – Czemu pani pyta?
– Chcę wiedzieć, gdzie umrę.
Panowie pod oknem bacznie obserwowali, jak rozwinie się sytuacja i przede wszystkim czy kobieta zostanie obsłużona bez zapłaty. Barman doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
– Musi pani wyjść…
– Ogień… – wtrąciła, a Mike nachylił się i podjął szeptem:
– Z uwagi na pani wiek i widoczne wycieńczenie proponuję, żeby pani podeszła pod tylne wejście, coś wyniosę…
– Ogień! – krzyknęła z impetem. – Spłonie! Dużo spłonie…
A potem umarła. Tak po prostu. Zsunęła się po ladzie, upadła na podłogę i znieruchomiała. Oczy wciąż patrzyły. Usta zdawały się wciąż szeptać: „Sssspłonie”.
– To przez te plotki – stwierdził jeden z mężczyzn pod oknem.
W tym momencie do knajpy wpadł Charles. Kurczowo ściskał przed sobą kartonowe pudełko, w którym brzęczały butelki.
Kolejna część: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=5092