Cukier cz. 2
— Hmmm. Coś długo nie wracają — roześmiał się Pan Tibothini — Czyżby potrzebowali pomocy? Co proponujecie? — Zwrócił się do oddanej mu bezgranicznie publiczności.
— Wysłać trzeciego!
— Tak… tylko kogo?! Kogo teraz? Ej, ty! — Wskazał na pobrudzonego dżemem mężczyznę — Kogo do nich wysłać? Została dwójka wspaniałych. Śliczna brunetka i chłopak w okularach. Któremu z nich uda się szczęśliwie sprowadzić dziadka i małą Enzabi?
— Dziewczyna, niech idzie. — Oblizał się tłuścioch.
— Cudownie! Przedstaw się!
— B… Bell.
Rękawem czerwonego swetra wytarła spływającą po policzku łzę. Płakała, wiedziała, że nie powinna… ale nie mogła przestać.
— Czemu płaczesz?
— Nie płaczę — zaprzeczyła.
— Przecież widzę.
— To nic.
— Możesz mi powiedzieć… — zaproponował czule niczym zatroskany przyjaciel.
— Bohs się… — wyszeptała
— Co? Wybacz, słuch już mam nie ten. Głośniej, moje dziecko.
— Boję się.
"Obyś nigdy nie zanurzyła się w czarze wypełnionej krwią diabła" przypomniały jej się słowa ojca. Ojca, wyruszającego na wojnę, z której nie było mu dane wrócić.
— Ale… czego się boisz, najdroższa? Przecież tutaj nic ci nie grozi. Spójrz tylko jak tu przyjemnie. — Złapał jednego z latających po studiu motyli.
— Spójrz jaki cudowny.
Nie był prawdziwy. Prawdziwe powymierały dawno temu. Niektórzy woleli myśleć, że nie istniały wcale. Bo nie można tęsknić do czegoś, czego nigdy nie było.
— Światła, więcej świateł!
Scena zapłonęła tysiącem kolorów.
— Podejdź do misy…
Pstryk.
Ta sama sceneria. Przerażający chłód. Boisko do koszykówki. Rozpadające się budynki. Rozdarte niebo i kometa zmierzająca w jej stronę.
— Panie Gavro?
Biegła.
— Pomocy! Tutaj! — odezwał się dziecięcy głos.
— O Boże… co się stało? — zapytała.
Dziewczynka była niemal cała umazana krwią.
— Mój dziadek, szybko... — Kazała jej podążać za nią.
Mężczyzna leżał oparty o kamień. W jego brzuchu tkwił nóż.
— Proszę, pomóż mu.
Na prośbę dziewczynki Bell podeszła do staruszka. Na jego twarzy malował się… spokój. Miał zamknięte oczy. Wyglądał jakby spał. Jakby śnił najpiękniejszy sen. Nie wyczuła pulsu.
— Przykro mi, on…
— Pomóż mu! — Enzabi cała się trzęsła. Nie mogła zapanować nad strachem.
— On nie żyje.
Bell opadła na ziemię. Była wyczerpana. Czuła tylko chłód. Wbijające się w skórę igiełki lodu.
Pstryk.
— Tik tak, tik tak, śliczna dziewczyna nie wraca. Ach! Szkoda. A więc… Zostałeś tylko ty. Przedstaw się! — Tibothini tanecznym krokiem podszedł do młodego mężczyzny w okularach.
— Nazywam się Huzier.
— Wyglądasz na mądrego, Huzierze! Jak bardzo silny masz umysł?
— Pracowałem w laboratorium. Byłem dobrym uczniem, chwalili mnie.
— Cudownie! Ich umysły są połączone. — Wskazał na trzy dryfujące w naczyniu ciała. — Dołączysz do nich.
Tibothini objął mężczyznę… szepnął mu coś na ucho. Zaraz po tym Huzier zanurzył głowę w naczyniu.
Pstryk.
Stał na boisku do koszykówki. Na rozdartym niebie dostrzegł kometę. Bloki, drzewa, wszystko dookoła się rozpadało. Biegł, wiedział, że musi biec.
— Halo, czy ktoś tutaj jest? — Rozglądał się za pozostałą trójką.
— Tutaj! Jesteśmy tutaj! — zawołała Bell.
Mężczyzna w ciągu krótkiej chwili był już przy niej.
— Ona… chyba coś jest z nią nie tak. — Wskazała na tulącą ciało dziadka dziewczynkę.
— Dziadku, proszę obudź się — mówiła w zapętleniu.
— Spokojnie.
— Uratujesz nas? — zapytała Bell. Widziała w nim wybawcę. Kogoś, kto zdoła wyprowadzić ich z tego piekła. Było już tak zimno. Tak długo czekała aż ktoś przyjdzie im z pomocą.
— Tak, uratuję nas. — zapewnił.
— Chodź, musimy uciekać.
Oboje próbowali odciągnąć Enzabi od starca. Kometa była coraz bliżej. Temperatura spadała w zastraszającym tempie. Kolejne budynki zamieniały się w stos gruzu.
— Nie! Nie zostawię mojego dziadka!
— Musimy uciekać — przekonywała ją Bell — chwila… gdzie nóż — zorientowała się, że narzędzie nie tkwi już w ciele mężczyzny.
— Tylko jedno z naszej trójki może wygrać.
Huzier bez chwili zastanowienia cisnął ostrzem w małą Enzabi. Po jej rumianym policzku spłynęła tylko jedna łza. Chwilę później leżała już martwa na ziemi. Tuż obok swojego dziadka.
— Nieee!
Bell poderwała się do biegu.
— Nie uciekniesz mi, jestem szybszy.
Mężczyzna rzucił się w pościg. Był łowcą, ona przerażoną dziewczynką w czerwonym swetrze.
— Proszę, nie zabijaj mnie!
Zabrakło jej sił. Upadła.
— Ciii. — Chłopak przystawił jej nóż do szyi. Nie miała szans. Nie miała dokąd uciec.
— Proszę…
— Przepraszam… w innym świecie nigdy bym cię nie skrzywdził.
Wyszeptał, po czym poderżnął jej gardło.
— I teraz jestem już cały twój… — Opadł na kolana.
Kometa dotknęła ziemi.
Pstryk.
— Oto i on! — Zawołał Tibothini widząc wynurzającego się z misy chłopaka.
— Huzier! Huzier! — wiwatowała publiczność.
— Proszę Państwa, oto zwycięzca 3572 odcinka "Zbiorowego umysłu - Gry Tibothiniego". Brawo! Brawo! Proszę… oto twoja nagroda. — Rzucił mu pajdę czerstwego chleba.
Huzier szybko ją podniósł. Schował do kieszeni jakby to był najcenniejszy skarb.
— Zapraszamy serdecznie już jutro, na kolejną porcję rozrywki!
Tibothini zniknął w kłębach kolorowego dymu.
Widownia ucichła.
Światła zgasły.
Pstryk.