Rankor — część 18
Poprzednia część: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=4915
– Halo, proszę pani! – Mike energicznie potrząsał ciałem kobiety. – Jakie plotki?
Karton z butelkami wylądował na barze, a Charles z rosnącym zdziwieniem próbował zorientować się w zastałej sytuacji. Facet pod oknem kontynuował:
– O wypalaniu lasów. Najpierw Ozark, potem Ouachita.
– Hm, przecież to prawie wszystkie tereny zalesione w Arkansas. – Charles odpalił papierosa. – Gdzie będziemy polować? Kto niby chce to zrobić? Mike, co się stało tej babce?
– Umarła – odparł blady wspólnik.
– Mam ci podać nazwiska? – zacharczał facet pod oknem. – Adresy, numery telefonów? Grupa rosłych chłopów, samozwańczych przedstawicieli porządku, którzy trzymają z tymi od syntetyków. Organizacja nazywa się Soma. Przynajmniej tak głoszą plotki. Mają prąd w centrum, odpalili lodówki. Te lasy są naszprycowane zdziczałą zwierzyną jak dobry smalec skwarkami. Podpalają i atakują, podobno to ułatwia polowania.
– Nie uda im się spalić tyle lasu i zabić tyle zwierzyny – stwierdził Mike.
– Już zaczęli po północnej stronie Ozark, na wschód od Fayetteville. Działają etapami.
– Jaki to ma sens? – Charles sięgnął do kartonu po jedną z butelek i dosiadł się do mężczyzn, stawiając ją na stole. „Bourbon” głosił napis na etykiecie. – Bo na moje oko żaden. Mike, przyjacielu, daj cztery szklanki.
– A taki, że całe mięso będzie ich, co da im zapasy na długo, dodatkowo przestaną tracić ludzi na nieustannych polowaniach.
– Idiotyzm. Ta zwierzyna się rozmnaża. Słowem nasze jedyne naturalne żarcie produkuje się samo.
– Oni podobno wierzą – dodał drugi z mężczyzn – że wszystko przez lasy, przez drzewa. Że to one zapoczątkowały Wielką Zmianę. Chcą się pozbyć źródła. Zobaczyć co się stanie.
Cztery szklanki stuknęły o blat.
– No i ta babka – kontynuował pierwszy, wskazując nieboszczkę – chyba też o tym słyszała.
– Wczoraj był tu jakiś facet. – Mike dosiadł się do rozmawiających. – Pytał, dlaczego nie stawiamy kobiet za barem i czy są aż tak cenne.
W oczach Charlesa rozbłysnął gniew. Rozlał pierwszą kolejkę.
– Panowie przejazdem?
Stuknęli się szklankami.
– Przejazdem, tylko jeszcze nie wiemy dokąd. Przyjechaliśmy z Teksasu, nie ma tam gdzie polować. Podjechaliśmy więc pod Ouachitę, piękna połać lasu, jest w czym gmerać – zaśmiał się.
– Taa – przytaknął Charles – lasy są teraz jak kobiety, gdzieś w głębi czai się życie i przetrwanie gatunku, po drodze jednak potrafią solidnie namieszać w głowie. Skoro panowie cali i zdrowi, znaczy, że polowanie się udało?
– Zayden. – Przedstawił się jeden z mężczyzn. Wszyscy czterej uścisnęli sobie dłonie. – A to mój dawny sąsiad Felipe.
– Brzmi meksykańsko. – Charles uzupełnił szkło trunkiem.
– Matka pochodziła z Laredo na granicy z Meksykiem – wyjaśnił Felipe. – Więc wracając! Najpierw zacumowaliśmy w Hot Spring, potem w Conway, krążąc na obrzeżach Ouachity. Tak, żeby mieć dobrą wylotówkę. Ograbili nas z wszystkiego, przerzuciliśmy się więc na drugi las, Ozark, okrążyliśmy go, cumując w Fayetteville. Tam również nas ograbili, wzięli wszystko, łącznie z moją siostrą. Nie mamy broni, jedynie noże. Baliśmy się, bo nie ma po co wracać, Teksas to goła ziemia, nie ma tam już co jeść. Z kolei tu, w lasach Arkansas, można stracić życie dużo szybciej, niż umierając tygodniami z głodu. Pojechalibyśmy do Georgii, ale krążą plotki, że tam zrobiło się dość ciasno. Atakuje albo natura, albo inni ludzie. Baliśmy się zatrzymać gdzieś po raz kolejny, no ale po trzech deszczowych nocach spędzonych w wywróconym kontenerze na śmieci, skończyły nam się pomysły i wyjścia. Dotarliśmy do Fort Smith i do was, przynieśliśmy trochę mięsa, jesteśmy od wczoraj, i tamten facet, John? Jack? Powiedział, że możemy zostać jeszcze dwa dni. Na razie nikt nas nie ograbił, a pościel, wow, pachnąca i miękka.
Wszyscy czterej stuknęli szklankami po raz kolejny. Martwa kobieta wciąż leżała obok lady.
– Nikt was nie ograbi, przez półtora miesiąca jeździłem po okolicy i szukałem broni. Mamy jej sporo. Zawsze któryś pilnuje nocą. Mamy odkryte karty z obu stron. Proponuję, żebyście zostali na stałe i pracowali z nami na wspólne bezpieczeństwo.
– Wow… – Zayden pokręcił z uznaniem głową. – Co mielibyśmy robić?
– Polować. Powiedzmy raz w tygodniu. Nie zawsze wystarcza to, czym płacą goście. Poza tym widzę, że szykują nam się problemy. Ta cała Soma, palenie naszych lasów. Wolę mieć tu większy team. Myślę, że możemy sobie nawzajem pomóc.
Podali sobie dłonie po raz kolejny. Goście wyglądali na zadowolonych, a Charles poczuł się spokojniej. Już od dłuższego czasu myślał o tym, że brakuje im ludzi.
– Ok, Mike, musimy coś zrobić z tą sztywniejącą ozdobą. – Wstali i ruszyli w stronę baru. – Ale serio weszła i umarła?
– Lepiej mi powiedz, skąd wziąłeś bourbon…
Charles poklepał Mike’a po plecach.
– Trzeba umieć szukać.
*
Jackie postanowił załatwić to właśnie dzisiaj. Zbyt długo zwlekał, za bardzo chwycił się stabilnego lądu i jak to zwykle w miarę stabilnym życiu bywa – odkładał to, co miał zrobić do momentu, aż poczuł na karku ciężką łapę deadline'u. Ludność zdziesiątkował głód, choroby i przemoc, a mimo tego wszyscy zaczęli się tłoczyć przy zalesionych miejscach. Fort Smith otaczały dwa obszerne parki narodowe, więc wylotówka była świetna, stąd i ludzi sporo.
Różnych ludzi.
Nie widział, co przyniosą kolejne dni i jak sytuacja się potoczy, więc postanowił dopiąć tę jedną, konkretną sprawę. Skoro nie udało się zabić Phila, to znajdzie tego drugiego faceta. Najpierw pojechał do Talihini w Oklahomie – do domu Pini. Wiedział jedynie, że babka nazywa się Carmen, więc celem pierwszym było znalezienie notatnika z adresami. Era telefonów komórkowych trochę wyparła takie papierowe zapiski teleadresowe, założył jednak, że mama Pini mogła takowy mieć.
Ostatni odcinek drogi dojazdowej do miasteczka prowadził przez lasy. Jackie musiał się mocno skupiać, żeby nie widzieć tych wszystkich rzeczy wokół. Podróżując, niejednokrotnie przekonali się, że wcale nie trzeba wychodzić z samochodu i zapuszczać się w głąb pomiędzy drzewa, żeby oddziaływały na człowieka. Wcale nie trzeba zbaczać z asfaltu na ściółkę, by błędnik wariował, a umysł wyświetlał projekcje przejmujących wizji. Przeważnie nie były to krystalicznie wyraźne obrazy. Zwykle głosy, dźwięki, cienie i zmiany w emocjach. Lęk, przerażenie, poczucie potrzasku, aż w końcu objawy somatyczne – duszności na granicy omdleń za sprawą wdzierającego się do płuc powietrza o konsystencji galarety. Las żył. Dlatego Jackie pilnował, żeby wszystkie szyby w samochodzie były dosunięte i nie zabrakło paliwa.
Miał swoje sposoby. Wiedział wcześniej, jakie odczucia i doznania go zaatakują. Przewidywał. Skoncentrowany na celu dojechał na miejsce, dotarł do jej domu, włamał się, przeszukał najpierw korytarz, potem kuchnię. Neutralne pomieszczenia. Odsuwał wizytę w pokojach, zwłaszcza w pokoju Pini. To mogłoby zaboleć. Wszedł do sypialni matki i na nocnej szafce znalazł, czego szukał. Notatnik, a w nim telefony i adresy. Carmen na jednej z pierwszych stron. Miejscowość Poteau – siedziba hrabstwa Le Flore. Pomyślał, że przynajmniej ma niedaleko. Niepokoiło go jedynie, czy kobieta wciąż żyje.
Ruszył w dalszą drogę. Podróże wciąż go gdzieś gnały. Wciąż i wciąż, i wciąż…
*
Zapukał solidnie i czekał dłuższą chwilę, nim z wewnątrz dało się usłyszeć kroki i chrobot otwieranego zamka. Za drzwiami ukazała się wymizerowana kobiecina z łagodnymi oczami.
– Witaj, młodzieńcze. Szukasz czegoś?
– Prawdy. Dzień dobry. Chciałbym zająć chwilę.
– Nie mam mięsa.
– Ale ja mam mięso dla pani... pani Carmen. Chodzi o matkę Pini. Kojarzy pani?
Wyraz twarzy kobiety ewoluował. Pojawiała się na niej doza ufności. Jackie wrócił do samochodu, wyjął z niego kilka porcji mięsa i dwie torebki syntetyków.
– Skromnie, ale…
– Dobry Boże, młodzieńcze. – Rozłożyła ręce, a w kącikach oczu pojawiły się łzy.
– Już nie taki młodzieńcze... – bąknął. – Sama pani tu mieszka?
– Wejdź, wejdź! Sama. Mamy tu wspólnotę mieszkaniową po Wielkiej Zmianie i czasem mi coś donoszą. – Przeszli przez korytarz do kameralnego, zadbanego saloniku. – Usiądź, wody?
– Dziękuję. No tak, powstało wiele tych wspólnot, różne plotki o nich krążą, sprawdza się to?
– Ach! Czy ja wiem. Niby tak, ale… – Zmarszczyła brwi. – Odkąd zaczęły mi wypadać zęby, pojawiły się siniaki, bóle i różne takie, to przychodzą coraz rzadziej. Chyba postawili na mnie kreskę… Och, młodzieńcze… Czy ty wiesz, w co my popadli? To nas wyzabija!
– Szkorbut?
– Wielka Zmiana. Ona nas wyzabija! – Ukryła twarz w dłoniach i zaszlochała.
– Redberry Lake zabrało mi ojca jeszcze przed Wielką Zmianą. Ludzie umierali od zawsze. Wiele razy ludzkość musiała stawić czoła dużym problemom. Dziesiątkowały ich wojny, epidemie, klęski głodu, rak.
– Jak się nazywasz? Skąd jesteś?
– Jackie Jr Johnson z Saskatoon w Kanadzie.
– A więc Jackie Jr Johnsonie z Saskatoon w Kanadzie, ludzkość nigdy – podkreśliła ostatnie słowo – absolutnie nigdy nie miała do czynienia z aż takim problemem.
– W tym hrabstwie nie ma prądu, są upały, musi pani zjeść mięso szybko, najlepiej jeszcze dziś, jest solone – stwierdził rzeczowo. – I bardzo proszę się pozbierać, wciąż żyjemy, wciąż oddychamy, nasze serca wciąż biją. I dopóki biją, wszystko jest możliwe.
Spojrzała na niego badawczym wzrokiem.
– Albo przeżyłeś bardzo mało, albo bardzo wiele.
– Ponoć każdy dzień, to nowe życie. Czyż nie tak jest?
– Nie mamy już na tej planecie szans…
– Po prostu musimy się przystosować. Syntetyki proszę zjeść za parę dni. Jeżeli dziś zje pani całe mięso, to panią postawi na nogi.
– Dobrze, dziękuję... Powiedz o sprawie, jaka cię tu przygnała.
Jackie mimowolnie obrzucił pomieszczenie przelotnym spojrzeniem. Salonik typowy dla starszych osób. Chociaż nigdy wcześniej tam nie był, miał wrażenie, że każdy mebel, każdy przedmiot, bibelot stoi w danym miejscu od lat i nikt nigdy nic tam nie przestawił.
Zdefiniuj stagnację, Jack.
– Chciałbym dowiedzieć się, skąd pochodzi Pini. Skąd zabrała ją matka? Kim była? Gdzie wtedy pracowała?
– Dużo rzeczy chcesz wiedzieć. – Carmen najpierw się zamyśliła, a potem zapewne pod wpływem jakichś miłych wspomnień uśmiechnęła się w zadumie. – Yvonne… Była akuszerką, nigdy nie mogła mieć własnych dzieci, więc gdy praca na etacie w zawodzie coraz bardziej przyprawiającym o ból przestała jej wystarczać, wrzuciła torbę podróżną na tylne siedzenie wysłużonego Forda i ruszyła w świat. Taka była Yvonne! Hej, wio! – Staruszka wyraźnie się ożywiła. – No i włóczyła się po kraju, biorąc udział w różnych akcjach charytatywnych, nastawionych na, jak to mawiali politycy, och słodki Jezu, nie ma już polityków, jedna dobra rzecz, chaos rozburzył cały ten sztuczny, napompowany kłamstwami i nieszczerymi uściskami dłoni światek! Więc… jak to mówili politycy: nastawionych na humanitaryzm i społeczną świadomość tych… młodzieżowe słowo… happeningach i różnych takich. No i wróciła z tych wojaży z Pini.
Wstała i podreptała do kuchni. Za moment zjawiła się z dwiema szklankami wody.
– Po latach, pewnej niedzieli, opowiedziała mi zdarzenie, które było tego przyczyną. W tamtych czasach bardzo dbałyśmy o tę przyjaźń, odwiedzałyśmy się regularnie, oglądając przy kawie i szarlotce cotygodniowy serial o pewnym bystrym, kulawym lekarzu. Powiedziała mi wtedy, że ten człowiek, który pozbawił Pini oka, jest mordercą, zabijał i okaleczał ludzi, i że skazali go na więzienie w Kalifornii, San… Jak się nazywa to więzienie na zachodnim wybrzeżu? A on… Chandler? Jakoś tak. Yvonne przyniosła kiedyś artykuł w gazecie o tym, że uciekł w drodze do tego miejsca, ale ja wierzę, że go złapali, a potem nadeszła Wielka Zmiana i oby zdechł tam z głodu.
– Uciekł? A skąd pochodził? Gdzie to było? Skąd wzięła Pini?
– Yvonne mi tego nie zdradziła z obawy, że Pini wyciągnie ze mnie tę informację. Nie chciała, żeby się tym zajmowała.
– Skąd wiedziała, że go skazali?
– Pewnie też z gazety, aż tak się tym nie interesowałam, młodzieńcze. Co słychać u Pini?
– Nie żyje.
Kobieta pokiwała w zrozumieniu głową.
– To obecnie częsta przypadłość.
– Nie wiem, co zrobić – zwierzył się. – Dziękuję pani pięknie za te informacje, no ale nie będę krył, że na niewiele się one zdadzą. Wciąż za mało śladów, wciąż za słaby trop.
– Jesteś detektywem? Po co ci to? Po co ci dodatkowe zmartwienia na głowie. Mówisz, że jej nie ma, więc nic jej już nie grozi, nikt jej już nie skrzywdzi.
– Bo ona bardzo chciała go znaleźć…
– No i niepotrzebnie. Nadajemy naszym bliskim zmarłym status nieomylności, a prawda jest taka, że… że przecież byli jak my. Mylili się. Co zrobisz, pojedziesz do Kaliforni, to drugi koniec kraju. Chłopcze! Zostaw za sobą dawne żale. Chcesz umrzeć jak ona? Niepogodzony? – Przekrzywiła głowę, przyglądając się mu uważnie. – W co trafiłam, Jackie? W coś trafiłam, widzę to po twojej minie.
– Moja matka odeszła niepogodzona z tym, że ojciec zmarł. Poszła za nim. Pogodziłem się, że nie ma Pini. Chciałem jedynie spełnić jej ostatnią wolę.
– Ostatnia wola nie może być zła. Zresztą! – Uniosła obie ręce do góry w geście poddania. – Rób, jak chcesz. Rób to, co uważasz za słuszne. Don Kichot też myślał, że ma solidne argumenty – zaśmiała się.
Jackie również się uśmiechnął.
– Taa – burknął. – Dzięki, pani Carmen…
– Po prostu Carmen – weszła mu w słowo.
– Dzięki… Carmen. No to wracam do domu. Mamy knajpę w Fort Smith, czterdzieści minut drogi stąd, może chciałabyś… pojechać ze mną?
Sam zdziwił się własnym pytaniem. Wyszło z niego samoistnie, a Carmen przyglądała mu się badawczo.
– Jackie… wyglądasz na odpowiedzialnego człowieka i chcesz przytaszczyć ze sobą taki ciężar? Starszą, chorą kobietę? Nie zapoluję, nie obronię was, nie przydam się na wiele.
– Czy muszę wszystko kalkulować w kategoriach opłacalności? Tak teraz ma wyglądać świat? Tak teraz mamy przeliczać wartość człowieka? Nie wystarczy, że dobrze mi się z tobą rozmawia? Trzyma cię tu coś?
Uśmiechnęła się jeszcze raz.
– Nie, Jackie Jr Johnsonie z Saskatoon. Nie trzyma mnie tu nic. A tobie trzeba znaleźć niewiastę, młodzieńcze. Wiesz o tym? Masz wolę życia i dużo energii, a snujesz się po świecie, wymyślając sobie zastępcze cele. Potrzebujesz kobiety. Znajdę ci ją. Wyswatałam wszystkich mężczyzn w mojej rodzinie, synów, nawet wnuka.
– Czy oni…
– Być może żyją, nie wiem. Wyjechali do Europy jeszcze przed Wielką Zmianą, a gdy nastąpiła, kontakt się urwał.
Zamilkli na chwilę.
– To idę siodłać konie, madam! – Klasnął w dłonie. – A pani się spakuje.