tylko nie to
Kiedyś mieszkałem we Wrocławiu, w dziesięciopiętrowym bloku.
Blok stał na ulicy Gajowickiej. Zbudowany za późnego Gomułki,
był wyjątkowo minimalistyczny. Minimalistyczne były klatki
schodowe, pomalowane farbą olejną w kolorze gówna zmieszanego
z błotem. Minimalistyczne były mieszkania z ciemną kuchnią,
i przedpokojem wielkości toy-tojki. W jednej bramie mieściło się
66 mieszkań. Nigdy wcześniej, ani poźniej nie budowano w taki
sposób. Na każdym piętrze były trzy mieszkania, ale to mało...
mieszkania były też na półpiętrze. Moje właśnie było położone
między czwartym, a piątym piętrem. Jak kto mnie pytał, na którym
piętrze wysiąść z windy, mówiłem : "na piątym, a potem trzeba zejść
pół piętra w dół". Paranoja. Zresztą, w ogóle odradzałem podróż
windą. W windzie często alkoholicy załatwiali swoje potrzeby.
Alkoholicy i psy. Czasem zdarzało się, że alkoholik wyprowadzał
na spacer swojego psa. I szczali razem. Solidarnie. Dlatego
proponowałem schody. Na klatce schodowej też śmierdziało,
ale jednak bardziej żarciem niż szczochami. Bigos, kapuśniak,
kotlet schabowy, frytki, kotlet mielony, buraki czerwone,
zapiekanka, stary tłuszcz, zjełczały olej. Musiałem zaakceptować
te zapachy. Nie można wejść na czwarte i pół piętro z zatkanym
nosem. Miałem wybór. Albo pojechać windą i nawdychać się
oparów moczu, albo iść po schodach. Po schodach trochę
dłużej, ale za to mniej śmierdzi.
W moim mieszkaniu, tak samo jak we wszystkich innych w tym
bloku, zamiast zwyczajnego sufitu, straszył sufit "falisty".
Sufit falisty wyglądał mniej więcej tak:
VVVVVVVVVVVVVVVVVVVVVVVVVVVV
Architekt, który to wymyślił powinien zostać rozstrzelany
bez sądu i zakopany pod płotem. Sufit wyglądał upiornie.
Kiedyś odwiedził mnie kumpel z żoną i małym synkiem.
I ten dzieciak pyta się ojca : "Tatusiu, dlaczego tu są schody na
suficie ?" Nie wiadomo. Trzeba by zapytać architekta. Może pił
na studiach, zamiast się uczyć. Albo wąchał butapren...trudno
wyczuć skąd się mogła wziąć taka wizja u człowieka. W zamierzeniu
ten falisty sufit miał tłumić hałas. Czyli, że to niby dla naszego,
lokatorów dobra. Ale sufit niczego nie tłumił. Chyba przeciwnie-
wzmacniał każdy dźwięk.
Więc przewracałem się w nocy z boku na bok. Rzężący za ścianą
sąsiad. Najpierw wybuch kaszlu okropnego, potem krztuszenie,
potem przeciągłe yyyyyyyyyyyyyy, łapanie powietrza, potem znowu
seria kaszlnięć, jakieś kwiknięcia, pochlipywania i znowu yyyyyyyy,
jakby koleś miał się zaraz wywrócić na drugą stronę.
A potem odcharkiwanie i spluwanie. Raz. Dwa. Trzy razy. Chwila
przerwy i charknięcie. Potem tfu ! tfu ! Musiał mieć chyba jakiś
słoiczek na gluty, no bo chyba nie pluł na podłogę.
Nade mną ostre pieprzenie. Skrzypienie łóżka, stękanie,
chrumkanie, klaskanie ciała o ciało. Jakieś krzyki, jakieś
pojedyncze słowa, ale za ciche, żeby zroumieć sens.
Słucham pieprzenia i nie mogę zasnąć. Jestem podwójnie zły.
Raz, że hałasują, dwa, że się pieprzą. Też bym sobie popieprzył,
ale jestem teraz sam, nie mam z kim. A oni tam na górze, nie
oszczędzają się. Jadą na całego...
Ale czy na pewno ? Zapalam światło. Patrzę na żyrandol. Żyrandol
zwisa nieruchomo. Nie drży. Nie kiwa się...
A więc lipa ! Wszystko lipa. Pieprzenie lipa ! Gdyby ktoś pieprzył
naprawdę, żyrandol powinien był się kiwać chyba jednak ?
Więc tam na górze żadne pieprzenie, tylko pornos włączony
przez jakiegoś onanistę.
Trochę mi ulżyło. Ale o zaśnięciu nie mogłem nawet marzyć.
Tym bardziej, że pode mną jakiś nocny Marek właśnie włączył
radio. Program pierwszy Polskiego radia. Długie fale.
Program pierwszy Polskiego Radia. Długie fale. Odcharkiwanie.
Jęczenie. Klaskanie ciał. Zduszony kaszel. Plunięcia.
A potem słyszę zbliżające się kroki. Ktoś idzie po schodach.
Mija moje drzwi. Po chwili słychać walenie w drzwi. Gdzieś nade
mną.
-Otwieraj ty kurwo ! -po klatce schodowej niesie się pijacki
wrzask.
-Otwieraj ty pierdolona kurwo ! Otwieraj kurwo ! Otwieraj ty
pierdolona kurwo ! - facet powtarza te trzy wyrazy jak mantrę.
Chwila ciszy, potem walenie w drzwi, mocne, soczyste.
A potem znowu mantra : otwieraj kurwo !!
Zastanawiam się kto jest za drzwiami. Kto jest w środku.
Żona ? Córka ? Kochanka ? Ktokolwiek tam jest, nie odzywa
się. Nie reaguje na łomot i bluzgi.
Po dwudziestu minutach pijak rezygnuje. Słyszę zbliżające
się z góry człapanie. Kiedy mija moje drzwi rozróżniam
kilka słów z plugawej wiązanki, którą mamrocze.
Program Pierwszy nadaje piosenkę Krzysztofa Krawczyka.
"Parostatkiem w piękny rejs !" zawodzi Krawczyk.
.............................................................................................
O siódmej rano wychodzę tak jak co dzień do roboty.
Przed bramą stoją już Bocian i Plecak. Piją nalewkę
owocową, palą paierosy "popularne", i plują. Plecak
nosi wielki garb na plecach, a Bocian chodzi o kulach,
bo nie ma nogi. Mimo, że jest dopiero siódma, obaj są
już kompletnie pijani. Kłócą się. Jeden twierdzi, że staniało,
drugi, że wręcz przeciwnie, podrożało. Omijam ich szerokim
łukiem, chodnik zapluty, nie da się przejść suchą nogą.
Pod śmietnikiem stoi Edek narkoman. Mówią na niego
"Alberto Tomba". Narciarz. Edek jest tak wyniszczony przez
narkotyki, że ledwo stoi na nogach. Stoi, to chyba złe określenie.
On pływa ! On walczy ! Wygina się i przechyla w zupełnie
nieprawdopodobny sposób. Nurkuje. Pikuje. Wydaje się,
że już nic nie powstrzyma go przed upadkiem...a on dalej
trzyma się w pionie rozedrganym. I potrafi tak stać i nie stać
równocześnie wiele godzin. Patrzy gdzieś w dal, i w jego
oczach jest straszny ból. Przerażenie jest ledwo widoczne,
bo już wyblakłe, już jakoś tam oswojone.
Do wszystkiego można się przyzwyczaić, myślę sobie.
Za chwilę na osiem godzin zamienię się w automat
do pukania na komputerze. I będę powtarzał jak mantrę :
Zrobiłem sobie jajecznicę z trzech jajek. Wcześniej nakroiłem
chleba, posmarowałem chleb masłem. Masła nie zapomniałem
wyciągnąć z lodówki odpowiednio wcześniej, więc teraz nie
musiałem się wkurwiać, że twarde.
Włączyłem telewizor do śniadania. Nadawano wiadomości
o sytuacji w Libii. Że dwieście pięćdziesiąt ofiar. Niedużo-
pomyślałem, bo od razu przypomniałem sobie Rwandę.
Tam to było dużo. Oglądałem relacje z Libii, jadłem jajecznicę
z trzech jajek, i myślałem o Rwandzie. Tam to się mordowali !
Prawie milion ludzi w sto dni ! 10 000 dziennie. Jadłem
i myślałem o Rwandzie. Jajecznica była smaczna.
Myślenie o rzezi w Rwandzie nie psuło smaku jajecznicy.
Co z tą empatią ? Czy nie powinno mnie zemdlić ? Czy nie
powinienem odstawić jejcznicy, kiedy zacząłem myśleć
Rwandzie ? Czytałem o tych rzeziach kiedyś i to wróciło
teraz podczas jedzenia śniadania. O tym, że ludzie uciekali
do kościołów, bo myśleli, że tam ich nie zabiją. Rwanda
to kraj katolicki. O tym, że jednak w kościołach byli zabijani.
Dzieci roztrzaskiwano o ściany kościołów, gwałcone były
kobiety i potem mordowane. No tak-pomyślałem-ale to
przecież gdzieś daleko...jacyś czarni...
I wtedy przypomniałem sobie holocaust. I przestałem
"śmiać" się z Hutu i Tutsi. Wcale nie jesteśmy lepsi.
To znaczy lepsi...owszem, ale w innym znaczeniu.
Jednak Rwanda przy holocauście...Błysnęła mi myśl,
że chyba muszę być mocno powalony, skoro zajmuję
sobie głowę takimi sprawami podczas jedzenia śniadania.
Ale co ja na to poradzę, że myślę o tym właśnie teraz ?
Czy można sobie zabronić myślenia na jakiś konkretny
temat ? Ale jak to zrobić ? Właśnie przez myślenie
o tym, że o czymś się myśli, tym bardziej się o tym myśli.
I to, że wiem, że nie powinienem o tym myśleć, i że
chciałbym myśleć o czymś innym, o czymś przyjemniejszym,
nic nie pomaga.
Kiedyś tak miałem z kapciami, że muszą stać równo.
Ciągle o tym myślałem. Jeden obok drugiego. Muszą
się stykać wewnętrzymi krawędziami i stać prostopadle
do łóżka, idealnie w połowie między głową a nogami.
Żeby przestać o tym myśleć, ciągle sprawdzałem
czy kapcie równo stoją. A im częściej sprawdzałem,
tym bardziej o tym myślałem. O kapciach. A im bardziej
myślałem, tym częściej sprawdzałem...Matnia !
Życie upływające po dyktando kapci. Kapciowatość.
Skapciowacenie rzeczywistości. A przecież była jeszcze
spłuczka, która lubi się zacinać. Po spuszczeniu wody
nie zawsze wracała do poprzedniego stanu. Czasem
pozostawała wciśnięta i woda lała się przez cały czas.
Najgorsze były chwile, tuż po zgaszeniu światła, przed snem.
Czy na pewno odciągnąłem spłuczkę ? Jeśli nie, woda
będzie się lać przez całą noc i nabije mi licznik w wodomierzu.
Czy kapcie stoją równo przy łóżku ? Czy może walają się pod
biurkiem w nieładzie anarchistycznym ? Musiałem to sprawdzić.
Zapalałem światło. Sprawdzałem kapcie, chociaż to sprawdzenie
niewiele dawało, bo musiałem je założyć, żeby pójść do łazienki
i sprawdzić spłuczkę, więc nawet gdyby były równo ustawione
przy łóżku, było to już nieaktualne. Nadal musiałem pamiętać
o tym, żeby je równo ustawić, jak już wrócę z łazienki,
po sprawdzeniu spłuczki.
Stan w jakim była spłuczka nigdy nie był dla mnie dobry.
Jeśli się zacięła, znaczyło to, że dobrze zrobiłem wstając
i sprawdzając, czy woda nie będzie się lać, bo przecież
wodomierz, licznik, koszty. Ale znaczyło to również, że
conocne-tuż przed zaśnięciem-sprawdzanie spłuczki
ma sens...Czyli jeszcze bardziej utwierdzało mnie w przekonaniu,
że trzeba sprawdzać. A to przecież nie dawało mi zasnąć..
Jeśli spłuczka była OK. zaczynałem ganić się w myślach, że
po co wstawałem, że mogłem już pójść spać, bo wszystko
było OK. I kapcie i spłuczka, a teraz trzeba znowu pamiętać
o kapciach, żeby nie porzucić ich w nieładzie.
Po uporaniu się ze spłuczką i kapciami zawsze pojawiał się
problem masła.
Czy wyciągnąłem masło z lodówki ?
Jeśli nie, jutro będzie twarde i będę się rano wkurwiał podczas
smarowania kromek. Rano nie ma czasu na skrobanie zmrożonego
masła. Czy powinienem wstać z łóżka, pójść do kuchni i sprawdzić
masło ? Ale już prawie zasypiam...Jeśli wstanę, znowu rozbudzę
się ze snu, włożę kapcie, znowu będę musiał pamiętać, żeby
je równo ustawić przy łóżku. Ale jeśli nie wstanę i nie sprawdzę,
i rano przekonam się, że masło jest w lodówce..Co lepsze-
wstać i sprawdzić, czy ryzkować ?
I wiem, że im dłużej będę przeciągał wstanie i sprawdzenie
masła, tym nieuchronniej to nastąpi.
Ale problem kapci miałem już z głowy. Olałem je. Po prostu.
Przestałem się przejmować, czy stoją równo czy nierówno.
Spłuczka tymczasem "sama" sie naprawiła-przestała się
zacinać.
Zostało więc tylko masło. Zasypianie przestało być takie
męczące. Ale ponieważ po wyrzuconych z mojej głowy
kapciach i spłuczce pozostała pustka, na ich miejsce
wkradły sie myśli o rzeziach. Hitler, Stalin, Mao Tse Tung,
Polpot, Idi Amin. Rzeź Ormian, noc św. Bartłomieja,
noc długich noży. I teraz przy śniadaniu- Rwanda.
Czytałem, że już po zakończeniu rzezi, misjonarze i duchowni
wracali do swoich kościołów, robili wielkie sprzątanie
i dezynfekcję. Ciekawe czy mieli dobry preparat do
usuwania krwi ze ścian i podłóg ? Zastanawiałem się
co ja mógłbym im polecić. Czy raczej zasadowy środek
do mycia łazienek, czy może lepiej kwaśny płyn typu
"kamień i rdza" ? Nie mogłem sobie przypomnieć,
który preparat byłby lepszy. Kiedy było szkolenie w pracy
na temat środków powierzchniowo czynnych, nie mogłem
się skupić. Ciągle myślałem o pozostawionych w domu
kapciach i spłuczce.
Ojciec opowiadał mi, jak będąc w wojsku zawsze miał pod ręką
pięciolitrowy pusty kanister na benzynę. Ten kanister pozwalał
mu chodzić gdzie chce po jednostce. Posiadanie kanistra służyło
zmyleniu oficerów i kaprali, których mój tato mógł spotkać na swej
drodze. Idzie z kanistrem, znaczy idzie służbowo, w jakimś celu
idzie. Należało tylko iść zdecydowanym krokiem i nie rozglądać
się na boki. Nie zdarzyło się, żeby jakiś wojskowy zapytał ojca
po co szwenda się z kanistrem po jednostce.
Wiele lat później zatrudniłem się w dużej firmie w dziale sprzedaży.
Zauważyłem szybko, że szefowie firmy i inni moi przełożeni nie
lubili jak pracownicy szwendają się po firmie dokładnie tak samo
jak wojskowi nie znosili szwendania się żołnierzy po jednostce
podczas służby.
Pomyślałem, że aby zdobyć trochę wolności, może uda się
zastosować pomysł mojego taty z czasów służby wojskowej.
Musiałem tylko zastąpić kanister jakimś innym przedmiotem
bardziej pasującym do sytuacji w jakiej się znalazłem.
Zrozumiałem, że najlepszy będzie jakiś dokument. Obojętnie
jaki. Jakaś faktura, albo jakiś raport, albo jakieś zestawienie,
wcale nie musi być aktualne. Mając w ręce dokument nikt
kto mnie zobaczy nie pomyśli, że się szwendam, tylko że
idę gdzieś w służbowej sprawie. Najlepiej, żeby dokument był
w przeźroczystej koszulce. Wygląda bardziej profesjonalnie.
Można oczywiście nosić ze sobą cały plik dokumentów, wygląda
to nawet jeszcze bardziej profesjonalnie, ale taki plik jest ciężki,
więc szkoda zachodu. Dokładnie z tych samych powodów mój
tato nosił ze sobą kanister pięciolitrowy, a nie dziesięcio, czy
dwudziestolitrowy.
Zadziałało. Szwendałem się po firmie, kiedy tylko chciałem i ile
chciałem. W ręce miałem dokument w koszulce, szedłem
zdecydowanym krokiem, ale nie za szybko, nie należy się
śpieszyć. Na twarzy optymizm, oczy wpatrzone gdzieś w dal,
oczy patrzące na cel jaki sobie obrałem. Dokument nosiłem
wysunięty lekko do przodu, w zgiętej ręce, aby podkreślić jego
ważność. Nie można nosić dokumentu trzymając go
w opuszczonej ręce. Trzymanie dokumentu w opuszczonej
ręce deprecjonuje dokument, a przynajmniej zmniejsza jego
wartość. Na ustach miałem lekki uśmiech. Nie za mocny.
Ten uśmiech miał wyrażać entuzjazm, a nie radość, to są
dwie różne rzeczy przecież, i nie należy ich mylić. Przełożeni
wymagają entuzjazmu, a nie radości. Radość może wzbudzić
podejrzenia. Co im tak wesoło ? Więc absolutnie nie można
się śmiać, ale mieć minę smutną też niebezpiecznie. Smutna
mina to jawnie okazywany brak entuzjazmu. Tego należy
unikać. Minę trzeba mieć taką "w sam raz" i taką właśnie
miałem. Ruchy zdecydowane, energiczne. Nie można tu
przesadzić i zachowywać się jak chory z ADHD, ale pewien
zapał jest bardzo pożądany.
Wyrobiłem sobie te wszystkie odruchy i mogłem poruszać
się po firmie swobodnie jak ptak po niebieskim niebie.
Do czasu. Pewnego razu otworzyłem jak zwykle
zdecydowanym ruchem drzwi do kuchni i usłyszałem
głuchy łomot, brzęk tłuczonego szkła i okropny wrzask.
Za drzwiami stała pani od BHP.
Pani od BHP nalała sobie do filiżanki za dużo kawy.
Z meniskiem prawie. Stojąc tuż przy drzwiach zbliżyła
filiżankę do ust. I wtedy pojawiłem się ja. Niechący złamałem
pani od BHP przedniego zęba, rozciąłem wargę i stłukłem
okulary.
Tydzień potem wyleciałem z pracy. Pani od BHP, mimo
że nie była pracownicą firmy, miała stały, swobodny,
niczym nieskrępowany dostęp do ucha mojego szefa.
Dlaczego miała dostęp chyba nie muszę tłumaczyć.
Kurt Kashenblade miał na głowie wielką szopę siwych włosów
i był uczonym. Pracował nad preparatem, który po zażyciu
powodowałby u mężczyzn wydłużenie penisa. Mało który się
przyzna, ale przecież wiadomo, że większość facetów chciałaby
mieć dłuższego i oddałoby sporo za środek, który to sprawi.
Do Kurta Kashenblade zgłosił się na ochotnika Otto Ruhm.
Miał przetestować działanie preparatu. Wziął duży łyk i...
Cudowny lek zadziałał. Niestety wydłużeniu uległ nie członek
Otto Ruhma, lecz jego nos. Mało tego. Nos Otto Ruhma wydłużał
się, wydłużał i wcale nie chciał przestać! Ale to jeszcze mało.
Nos wydłużał się coraz szybciej!
Po trzech minutach nos Otto Ruhma miał trzydzieści centymetrów
i wcale nie zamierzał na tym poprzestać. Przestraszony Otto wybiegł
z gabinetu Kurta Kashenblade, kiedy wypadł blady na ulicę jego
nos był już dłuższy od swojego właściciela. Otto stanał jak wryty
i przyglądał się oddalającemu się z coraz większą chyżością
czubkowi własnego nosa.
Nos wydłużał się coraz szybciej, był przy tym idealnie prosty,
roztrącał wszystko, co stanęło mu na drodze: staruszka, który
wyszedł na spacer, robotnika budowlanego, policjanta nawet,
wytrącił matce dziecko z rąk, zerwał kapelusz jakiemuś elegantowi,
lecz wcale się tym nie przejmował, tylko wydłużał się i wydłużał.
Kiedy czubek nosa znalazł się o pięć kilometrów od swego
właściciela można było zaobserwować pierwsze skutki kulistości
ziemi. Stopniowo rozciągający się w zawrotnym tempie nos Otto
począł unosić się i oddalać od powierzchni ziemi. Było to
oczywiście złudzenie. Nos nie unosił się. To ziemia z racji swej
krzywizny opadała, a nos pędzący z narastającym przyśpieszeniem
szturchał już najniższe chmury, cumulusy chyba, a potem przebiwszy
się przez cumulonimbusy, przeciął jak strzała stratosferę i wystrzelił
z pierwszą prędkością kosmiczną w bezmiar galaktycznej próżni.
Opuszczenie układu słonecznego zajęło mu piętnaście minut,
ale że wciąż przyśpieszał, miliardy lat świetlnych drogi mlecznej
były dla niego jak rzut beretem, po dwudziestu sekundach mijał
już Pierścień Oriona, po następnych piętnastu dotarł do Mgławicy
Andromedy, by po kolejnych trzydziestu znaleźć się w najdalszym
zakątku wszechświata pełnym gasnących gwiazd i czarnych dziur.
A potem nie było już nic. Tylko rozpędzający sie nos Otto Ruhma
pośród kosmicznej pustki. Nieprzenikniona czerń, potworny mróz,
zero stopni Kelvina, czyli minus 273 Celsjusza, jakby kto nie wiedział.
Ostatnie czarne dziury zapadły się same w siebie.
Ktoś mógłby powiedzieć, że nie bardzo da się dalej ciągnąć tę
historię. Że się zagalopowałem i już się z tej pustki zimnej nie
wywikłam. Otóż nie!
Nos otto Ruhma pędził nadal przez eony kosmicznej próżni,
a ponieważ przestrzeń, jak stwierdził dziadek Einstein, jest
zakrzywiona, każda materia wyrzucona odpowiednio mocno
w jedną stronę, wróci do punktu startu, tyle że od strony drugiej.
I tak też stało się z wydłużajacym się ponad miarę nosem Otto
Ruhma. Po godzinie metagalaktycznej podróży nos wbił się
na powrót w atmosferę i pędząc po stycznej do powierzchni
ziemi zbliżał się do Otto Ruhma celując prosto w jego kark.
Odmrożony w kosmicznym chłodzie nos wbił się w głowę
Ruhma jak nóż w masło. Otto nawet nie jęknął. Umarł natychmiast,
a jego organ powonienia pozbawiony swego żywiciela wreszcie
przestał się wydłużać.
Doktor M. wyciągnął pieniądze z koperty. Jak zwykle czuł przyjemny
dreszczyk podniecenia. "Ciekawe ile tym razem tego będzie ?"-
myślał. Pieniądze. Szmal. Forsa. Kapusta. Uwielbiał je. Uwielbiał
je liczyć, segregować, układać banknoty "ryjami do przodu",
sprawdzać znaki wodne, czuć pod palcami ich specjalne
wypukłości. Kochał to. Brał łapówki tak często jak się dało. Brał
za wszystko. Za lepsze łóżko, za lepszą salę. Za szybszy termin
operacji. Za ogólny "nadzór". Brał chętnie te "nie
proszone"
i te, które wymuszał mało subtelnymi aluzjami. Nigdy nie uważał,
że wziął za dużo, albo że mu się właściwie nie należy, bo nic nie
zrobił, żeby na łapówkę zasłużyć.
Tym razem zainkasował 3000 zł. za załatwienie poza kolejką
endoprotezy dla swojej pacjentki. Kiedy wkładał plik banknotów
do portfela nagle coś go zaniepokoiło. Rozejrzał się po swoim
gabinecie. Coś było nie tak, ale nie mógł sobie uzmysłowić co.
Przez chwilę siedział bez ruchu. Było cicho. Szczelnie zamknięte
okna tłumiły odgłosy ulicy. Powoli do jego świadomości docierał
nowy bodziec.
"Coś śmierdzi"-doktor M. nie miał już wątpliwości. W gabinecie
zalatywało gównem. Wstał z fotela. Sprawdził podeszwy butów.
Były czyste. Skąd ten zapach ? Smród właściwie. Jeszcze raz
rozejrzał się po pokoju. Zaglądnął we wszystkie kąty. Nic.
Panował idealny porządek. Doktor M. był czuły na punkcie
porządku. Wyrzucił już trzy sprzątaczki z roboty za niechlujnie
pościerany kurz i inne niedopatrzenia. Obecna sprzątaczka
była perfekcjonistką-do niczego nie mógł sie przyczepić.
A jednak śmierdziało. Czuć było, może niezbyt intensywny,
ale jednak wyraźny zapach gówna. Doktor chodził po pokoju
i węszył. Próbował odnaleźć źródło przykrego zapachu.
Wyglądał trochę jak dzieciak bawiący się w "ciepło-zimno".
Jego poszukiwania nie przyniosły skutku. Wszędzie śmierdziało
jednakowo.
Doktor M. powąchał sobie pachę. Potem dłoń. Kiedy zbliżał
nos do dłoni, zaczynał rozumieć, choć jeszcze nie mógł uwierzyć.
Załomotało mu serce. To on ! To on był źródłem smrodu !
Czuł wyraźnie. Im bliżej dłoni był jego nos, tym wyraźniej
czuł w nozdrzach zapach gówna. Był zszokowany.
"To niemożliwe"- biegiem prawie rzucił się w stronę łazienki,
zdarł z siebie ubranie i wszedł pod prysznic. Mydlił się
i szorował ostrą gąbką przez ponad godzinę, aż skóra zrobiła
się czerwona. Potem wytarł się do sucha i jeszcze raz powtórzył
próbę z nosem i ręką.
Kąpiel nic nie pomogła. Nadal śmierdział.
Doktor M. wydezodorantował się i spryskał obficie perfumami.
Kosmetyki zabiły, albo przynajmniej przykryły przykry zapach.
Ubrał się i wyszedł na miasto.
..........................................................
Następne dni minęły doktorowi pod znakiem maskowanego
smrodu. Doktor M. unikał ludzi. Któregoś dnia, kiedy wyszedł,
z pracy, zobaczył, że jakiś podlec przebił mu wszystkie koła
w samochodzie. Klnąc pod nosem poszedł na przystanek
autobusowy, wolał jechać autobusem niż taksówką. Nienawidził
taksówkarzy. W autobusie udało mu się zająć miejsce przy oknie.
Siedział i patrzył na mijające go samochody. Na którymś przystanku
wsiadła kobieta w zaawansowanej ciąży. Doktor M. ustapił jej
miejsca. Jakoś tak odruchowo. W domu, kiedy ściągnął krawat
i koszulę, ze zdziwieniem stwierdził, że przestało śmierdzieć.
Znowu chodził po mieszkaniu jak lunatyk i węszył, wąchał pachy
i dłonie. Ale tym razem oględziny wypadły pomyślnie.
Usiadł na fotelu i zadumał się głęboko.
Po trzeciej szklance burbona zaczął kojarzyć fakty.
smród pojawił się po wzięciu łapówki, ustał po ustąpieniu
cieżarnej kobiecie miejsca w autobusie. Zły czyn sprawia,
że ciało przestaje być filtrem zapachów, które mamy w sobie.
Jakby go nie było, i wtedy to co jest w środku, ten cały szlam,
to wszystko cuchnie. Dobry uczynek niweluje skutki złego.
Wtedy przestaje śmierdzieć. Jakie to proste !
Uskrzydlony zrozumieniem problemu, doktor M. nie mógł
się doczekać następnego dnia. Skończył butelkę burbona;
tak przez rozum, z przyzwyczajenia. Ciągle myślał o tym ,że musi
sprawdzić w praktyce to co wykoncypował.
Następnego dnia ukradł morfinę ze szpitalnej apteczki.
Tak jak przypuszczał zaczął znowu śmierdzieć. Wrócił
autem do domu. Zrzucił kurtkę i usiadł do komputera.
Zalogował się na swojej stronie bankowej i przelał 300 zł.
na konto Domu Pomocy Społecznej Dla Matek z Małymi Dziećmi.
Przestał śmierdzieć.
Doktor M. westchnął z ulgą. Dzięki wrodzonej inteligencji
i spostrzegawczości odkrył nowe reguły rządzące światem.
Teraz, kiedy poznał zasady, przystosowanie się było prostą
sprawą.
..........................................................................
Doktor M. brał łapówki jak dawniej. Wracał potem tramwajem
i ustępował miejsca ciężarnym albo babom z siatami. Wolał
to niż wpłacanie datków na sieroty i domy straców. W końcu
nie po to brał łapówy, żeby potem dzielić się nimi z obcymi.
Ale najlepsze było przeprowadzanie staruszków przez jezdnię.
Roboty niewiele, czasu marnować nie trzeba, a efekt murowany.
Któregoś dnia wychodząc z pracy spotkał się w windzie z dr K.
Cuchnęło od niego kwaśnymi rzygowinami.Może dlatego,że był
wielki i gruby jak knur i uwielbiał się objadać białą kiełbasą.
Najbardziej lubił surową. Doktora M. aż zemdliło.
"Ten to musiał nabroić"-pomyślał.
Wyszli razem na ulicę. W tym samym momencie dostrzegli
staruszka stojącego na czerwonym świetle. Oczy im zaświeciły.
Staruszek, i to w dodatku niewidomy ! Trzymał w suchej dłoni
białą laskę. Doktorzy rzucili się w jego stronę, dopadli go w tej
samej chwili. Każdy z nich chciał przeprowadzić niewidomego
przez drogę. Zaczęli się szarpać.
-Oddawaj staruszka ! -krzyczał doktor M.
-Zostaw ! Puść !-darł się doktor K.
Każdy ciągnął w swoją stronę. Doktor M. wyrwał staruszkowi
laskę i zaczął nią okładać doktora K. Niewidomy wywrócił się
na bruk i stłukł sobie ciemne okulary. Doktor M. nawet tego nie
zauważył, nadal tłukł laską doktora K. Tłukł i przeklinał go
plugawymi słowami. Adrenalina miotała nim jak kukłą. Doktor
K. kulił się pod ciosami i wył.
Po chwili na ulicy zaczęło potwornie śmierdzieć. Śmierdziało
tak strasznie, że tłum, który zgromadził się zwabiony bijatyką,
rozpierzchł się. Zostali tylko doktor K. i doktor M. Staruszek
uciekł w popłochu, kulejąc. Doktor M. przestał bić doktora K.
Popatrzyli na siebie. Obaj ciężko dyszeli.
Mieli poszarpane ubrania.
Wróciłem do domu po pracy.
Nie mogłem otworzyć drzwi do mieszkania.
Mój klucz zacinał się w zamku.
W końcu otworzył mi Yeti.
Był większy od Szwarcenegera.
Zwalisty.
Cały obrośnięty futrem.
Założył sobie moje spodnie i koszulkę.
Tylko butów mi nie zabrał, bo były o wiele za małe.
Wypalił mi całą marychę i wypił ostatniego browara.
-Przecież ty nie istniejesz-powiedziałem-nie ma Yeti.
-Są-powiedział Yeti-pomyliło ci się z E.T.
E.T. nie istnieje.
-No to dlaczego nie siedzisz w górach, skoro jesteś Yeti ?
-Nie twój interes- powiedział Yeti i strzelił mnie z piąchy
w szczękę. Upadając zawadziłem jeszcze o kant szafki
i podbiłem sobie oko. Straciłem przytomność.
Kiedy się ocknąłem Yeti już nie było.
Później kiedy opowiadałem o tym kolegom, śmiali się
ze mnie. Nie wierzyli nic a nic, szczególnie, że czasem
ze zdenerwowania mówiłem, że to był E.T. a nie Yeti.
DRAMAT
X - fecet z psem na smyczy
Y - facet z teczką
Z - baba w oknie
X
ciekawe co on sobie myśli ten głupek kiedy tak lezie z teczką
na przystanek zawsze się muszę na niego napatoczyć na tego
skurwysyna dzień w dzień go widzę udam że odbieram
komórkę żeby nie mówić mu dzień dobry nie mogę patrzeć na
tego szmatławego parszywca
Y
co on sobie może myśleć ten dureń jak tak lezie codziennie
z tym swoim głupim psem zawsze go muszę spotkać skurwysyna
rano jak idę na przystanek odbiorę niby komórkę nie chcę się
się z nim witać nie wiadomo kto głupszy on czy ten głupi kundel
rzygać mi się chce jak widzę tego parszywego szmatławca
Z
co oni sobie mogą myśleć jak tak lezą w te i we wte jeden
z chujową teczką a drugi z głupim psem udaję że nie patrzę
na nich tylko gdzieś w górę i tylko czasami łypię ten z teczką
kroczy jakiś taki sztywny brzuch wypina durny pies ciągnie
durnego pana szura pazurami po chodniku i poszczekuje
niedobrze mi się robi jak patrzę na tych skurwysynów
w tej samej chwili wyciągają komórki i niby gadają żeby
nie musieć się witać
X
co ona się ciągle gapi ta głupia kurwa w oknie siedzi
i się patrzy tępo w dal i tylko czasem łypnie że też jej
sie nie znudzi tak ciągle w oknie siedzieć musi być
głupia jak but żeby tak ciągle siedzieć
Y
znowu ta małpa w oknie siedzi i wybałusza gały
gapi się jak niedorozwinięta co to za tłuk wstrętny
***
Nagle następuje potężny wybuch atomowy. Na horyzoncie
pojawia się wielka kula światła. A potem widać zbliżającą
się falę uderzeniową, która niszczy wszystko na swojej
drodze.
***
X
o kurwa!
Y
ja pierdolę!
Z
kurwa ja pierdolę!
KURTYNA
Wczoraj wpuściłem do domu akwizytora.
- Nie jestem akwizytorem - powiedział akwizytor, kiedy był
już w moim mieszkaniu. - Jestem przedstawicielem
handlowym firmy "Jan Kobylak - Sprzedaż dziur sp. z o.o."
i chciałbym zachęcić pana do zakupu dziury.
- Po co mi dziura? - zapytałem akwizytora.
- Dziura, którą panu proponuję nie jest taką sobie pierwszą
lepszą dziurą. To mega dziura! To dziura w całym!
- A mógłbym ją zobaczyć? Tę dziurę.
- Nie może pan zobaczyć dziury w całym.
- Chciałbym jej dotknąć, pomacać.
- Nie może pan dotknąć dziury! Dziurę może pan zobaczyć
tylko w kontekście innego przedmiotu. Tymczasem my
sprzedajemy same dziury bez dodatkowych bonusów.
- To gdzie ona jest? Ta dziura.
- Nigdzie. Dziura oderwana od kontekstu jest nicością,
jest brakiem czegoś... a nasza dziura, ponieważ jest dziurą
w całym, jest brakiem wszystkiego, jest wszech - dziurą,
można powiedzieć, że nasza dziura jest antytezą
wszechświata, i z tym właśnie teraz do pana przychodzę,
za jedyne 299 zł może pan być posiadaczem dziury, w której
zawierają się wszystkie inne dziury, wszystkie dziury w serze,
co ja mówię, wszystkie dziury we wszytkich serach,
jakie mleczarze właśnie wyprodukowali na całej kuli
ziemskiej. Wszystkie dziury w zębach wszystkich ludzi,
miliony, miliony dziur, wszystkie dziury po kulach, dziury
w ziemi, wszystkie leje po bombach, czarne dziury,
wszelkie otwory, wszystko to może być pana, jeśli kupi
pan mega dziurę, dziurę w całym, która wszystkie te dziury
ma w sobie.
- Ale po co mi w ogóle dziura?
- To pan nie wie? Dziura przynosi szczęście!
Akwizytor wyjął z kieszeni marynarki plik kolorowych zdjęć.
Były to okropne fotografie. Pokrwawione, rozczłonkowane
ofiary nalotów bombowych i katastrof kolejowych, zdjęcia
zagłodzonych na śmierć afrykańskich dzieci, krwawe jatki
po terrostycznych zamachach, ludzie po amputacjach,
trędowaci...
- Ci wszyscy nieszczęśnicy nie byli posiadaczami
dziury, którą właśnie teraz panu oferuję. - powiedział
akwizytor.
- A skąd pan to wie? - zapytałem.
- Zdjęcia pochodzą sprzed 2010 roku, a interes prowadzimy
od 2011, więc nie mogliśmy wcześniej sprzedać nikomu
żadnej dziury.
***
Dałem się przekonać akwizytorowi. Kupiłem trzy dziury
w cenie dwóch za jedyne 599 zł. Dodaktowo nabyłem
jeden egzemplarz kotlet - maski za 99 zł. Kotlet - maska
to taka maska na twarz, w której każdy wygląda jak kotlet.
I właśnie nie wiem, nia pamiętam właściwie, po co mi
ta maska. Poza tym dręczą mnie wątpliwości, czy
akwizytor mnie nie oszukał. Kupiłem trzy dziury w całym.
Czy mogą być w ogóle, czy mogą istnieć równocześnie
trzy dziury w całym? Skoro dziura w całym jest antytezą
całego wszechświata i zawiera w sobie wszystkie inne
dziury? Jak może istnieć druga dziura w całym, a nawet
trzecia, skoro dziura w całym jest dziurą w całym?
odwyk sprawił
że odwykł
więc co mu tam
co mu tam
co mu tam
odwyk sprawił
że odwykł
więc co mu tam
jeden mały łyk
jeden mały łyk
to jest mały myk
przecież odwyk
sprawił że odwykł
więc co mu tam
co mu tam
co mu tam
jeden mały łyk
to jest mały myk
dwa łyki
to małe miki
no bo odwyk
sprawił że odwykł
więc co mu więc co mu
więc co mu tam
skoro odwyk
sprawił że odwykł
tylko jeden łyk
to mały myk
cztery łyki
to małe miki
bo odwyk
sprawił że
odwykł
odwyk sprawił
że odwykł
odwyk sprawił
że odwykł
odwyk sprawił
że odwykł
odwyk sprawił
że odwykł
odwyk sprawił
że odwykł
odwyk sprawił
że odwykł
odwyk sprawił
że odwykł
odwyk sprawił
że odwykł
odwyk sprawił
że odwykł
odwyk sprawił
że odwykł
odwyk sprawił
że odwykł
odwyk sprawił
że odwykł
odwyk sprawił
że odwykł
odwyk sprawił
że odwykł
odwyk sprawił
że odwykł
odwyk sprawił
że odwykł
Najlepsza do plucia była metalowa rurka po ołówku. Na kulki
z plasteliny. Trzeba było utoczyć kulkę odpowiednich rozmiarów,
tak żeby obwód kuli kulki pasował do średnicy rurki. Strzał z rurki
był naprawdę bolesny. Tylko trzeba było wcelować w odkrytą część
ciała. Najczęściej była to szyja koleżanki z klasy albo jej policzek.
Dobra też była proca z gumki modelarskiej owiniętej na palcach.
Strzelało się ze skobelków ugniecionych z papierowych zwitków.
Strzał ze skobelka był bardziej bolesny od strzału z rurki plastelinową
kulką. Najbardziej hardkorową odmianą tej zabawy było strzelanie
ze skobelków utworzonych z drutu w gumowej izolacji. Ale takimi
pociskami naparzaliśmy się między sobą. Dziewczęta objęte były
ochroną przed bronią naprawdę ciężką.
Godzinami graliśmy w kolarzy. Gra w kolarzy zabierała sporo czasu.
Najpierw trzeba było narysować kredą trasę na chodniku. Fajne były
trasy z udziwnieniami, na przykład prowadzące po schodach, albo
po murku okalającym piaskownicę, potem ciężka przeprawa po
piasku zalegającym wokół piaskownicy. Kolarzami były zakrętki
do słoików typu "twist-off". We wnętrzu zakrętki można było
wymalować flamastrem barwy narodowe, oraz wykaligrafować imię
i nazwisko kolarza, którego reprezentuje zakrętka. Gra polegała
na tym, aby nie wypaść z trasy i zwyciężyć innych kolarzy. Czyli
było tak jak w realu. Każdy miał trzy pstryknięcia, jak wypadł
z trasy krzyczeliśmy "wylota" i grę zaczynał następny "kolarz".
Pamiętam jak bawiliśmy się już kilka godzin, trasa wyścigu
była wyjątkowo długa, ale już zbliżaliśmy sie do końca gry,
i wtedy pojawił się Kotlet-Maska ze swoimi kolegami.
Nie mieliśmy żadnych szans. Kotlet-Maska i jego kumple byli
chuliganami, poza tym byli strasi i silniejsi. Wbiegli na naszą
trasę i rozkopali kolarzy. Potem ze śmiechem rozgniatali je
obcasami. Patrzyliśmy bezsilnie jak nasi kolarze-Szurkowski,
Mytnik, Szozda ginęli pod butami chulihanów.Kotlet-Maska
miał dwie siostry bliźniaczki Brunhildy, które miały psa Czarka,
który tak naprawdę był suką. Brunhildy szczuły wszystkich psem
Czarkiem. A ich brat był hersztem bandy. Kotlet-Maska miał
na nazwisko Robak. Nikt nie odważyłby się powiedzieć przy Robaku
"Kotlet-Maska". O Robaku mówili Kotlet-Maska tylko wtedy, kiedy
Robaka nie było w pobliżu. Robak miał ksywę "Kotlet-Maska"
dlatego, że miał gębę jak kotlet maska. Jego siostry bliźniaczki
były szpetne, wszyscy mówili na nie "Brunhildy", a one szczuły
tych, co na nie tak mówili, psem Czarkiem, który był małym
złośliwym kundlem, z zadartym skręconym w @ ogonem,
potrafiącym z zaskoczenia ugryźć w łydkę, albo przynajmniej
uszkodzić nogawkę.
W zimie Koltet-Masaka z kumplami złośliwie solili ślizgawki.
Kiedy ślizgawka powoli robiła się fajna, fajna górka taka
w sam raz, i trasa wyślizgana, tak akurat, wtedy pojawiał się
Kotlet-Maska z torbą soli i posypywał ślizgawkę. Po piętnastu
minutach ślizgawka była do niczego-rozmrożona. Słychać
było krakanie wron, rechot Robaka i jego kumpli, i ujadanie
Czarka, który szczuł przechodnia podjudzony przez siostry
Brunhildy. Kiedy Robak nie miał pieniędzy stosował sprytną
sztuczkę. Najpierw był grzeczny. Pytał delikwenta "masz
pieniądze ?" "nie mam" odpowiadał delikwent "a może
nie wiesz, że masz" upewniał się Robak po czym wywracał
delikwenta, chwytał za kostki, podnosił do góry i potrząsał.
Zabierał wszystkie pieniądze wytrząśnięte z nieszczęśnika.
Wiele lat później Robak Kotlet Maska rządził w restauracji
"Gościnna". Miał swój stolik przy którym odbywały się codzienne
party. Robak dostawał od rodziny za granicą 100 dolarów raz
na miesiąc. Stać go było na utrzymanie kompani i posłuch.
W "Gościnnej" można było kupić wódkę na wynos, tylko
trzeba ją było przelać z kieliszków do butelki, niby pod stołem,
że niby nikt nie widzi. Wódka była ciepła.
Ale dużo wcześniej każdy chciał mieć zegarek elektroniczny.
Zegarek elektroniczny był tak samo ważnym gadżetem jakim
jest teraz telefon komórkowy. Na początku lat osiemdziesiątych.
Każdy miał zegarek elektroniczny z wyświetlaczem z ciekłych
kryształów. Już sama nazwa robiła wrażenie. Zegarek
z wyświetlaczem z ciekłych kryształów. Ale to jeszcze nic !
Zegarki te miały zajebiste melodyjki, które mogły służyć jako
budzik. Ale to jeszcze nic ! Zegarki te miały opcję pipkania
o równej godzinie, czyli pipkały kiedy kończyła się jedna godzina,
i zaczynała następna. Ta opcja była wykorzystywana nagminnie.
Każdy kto miał zegarek elektroniczny wykorzystywał opcję
pipkania o równej godzinie.
To pipkanie doprowadzało do denerwujących sytuacji.
Np. w kinie. Kim Basinger oddaje Rurce to co ma najświętszego,
gra muzyka nastrojowa, następuje zbliżenie, ale akurat jest,
powiedzmy, dwudziesta pierwsza i zamiast muzyki nastrojowej
i stęk stęk oh oh słychać pipkanie, narastające, bo najpierw pipkają
zegarki śpieszące się, najpierw pip pip nieśmiało, ale statystyka
działa, im bliżej równej godziny, tym więcej pipnięć. Najwięcej
o równej godzinie. I potem zjazd, coraz rzadziej pipkają zegarki
spóźnione, ale jednak. I jest tak nie tylko, kiedy Kim Basinger,
ale np. Arnold demoluje i strzela z rozpylacza, a tam zamiast
rozpylania pipkanie.
Tak właściwie nie wiem po co o tym piszę. Przeżyłem różne mody.
Proce, rurki, noże, Byłem chuliganem osiedlowym. Tłukłem butelki,
rzucałem kamieniami, wybijałem szyby...
Wszystko to minęło. Zastanawiam się, czy digart jest taką samą
modą, jak strzelanie z rurki, albo z procy. Albo tez zegarek
elektronicynz.
A co by było, gdyby Jezus Chrystus nie umarł na krzyżu?
***
Tylko został powieszony. Nie ukrzyżowanie było jego
kaźnią, a szubienica.
***
Czy szpice kościołów zdobione by były szubienicami?
Czy kapłani i wierni nosiliby srebrne łańcuszki z małą
szubieniczką? Albo złote. Czy leżeliby na zimnej posadzce
szubienicą i czy byłyby ołtarze rzeźbione z mega
szubienicami i dyndającymi na sznurku (drucie)
naturalistycznymi wisielcami z wybałuszonymi oczami
i wywalonym przez otwarte usta sinym językiem?
***
Czy niewiernych tępiono by ogniem i mieczem, i kazano
klęczeć przed Świętą Szubienicą? Czy żegnano by się
znakiem szubienicy? I czy mała drewaniana szubieniczka
wisiałaby na ścianie w każdym domu, w każdym miejscu
zadaszonym? Czy piłkarze przed wejściem na boisko
nie robiliby na piersiach pośpiesznie znaku szubienicy,
i czy nie całowaliby szubieniczki na łańcuszku
wierni w dramatycznych chwilach swego życia?
***
A kiedy wyciągnę kopytka, czy nad moją mogiłą nie
wyrośnie nowa szubienica? Jeszcze jedna. Kolejna.
Jedna z wielu.
Pan Bóg stworzył ludzi na swoje podobieństwo, a potem ich
wszystkich wymordował, bo nie byli grzeczni. Zrobił im lany
poniedziałek i lany wtorek i laną środę i lany czwartek i lany
piątek i laną sobotę i laną niedzielę i tak dalej. Tylko Noe dostał
cynk i zawczasu się przygotwał do kataklizmu. Zbudował Arkę.
Pan Bóg kazał mu wziąć na statek po jednej parze z każdego gatunku
zwierząt. Noe zbudował wielki statek, na którym schronił się wraz
z rodziną i wszystkimi zwierzętami jakie były, ale tylko po jednej
parce. I wtedy Pan Bóg postanowił wszystkich wymordować
i sprowadził na ziemię wielkie ulewy, które spowodowały potop.
Woda załała wszystkie kontynenty, miasta, wioski, pola. Zmiotła
wszystkie domy i zagrody dla zwierząt. Woda przykryła nawet
najwyższe góry. Wszyscy ludzie, oprócz Noego, umarli. Na całej
kuli ziemskiej powstał jeden wielki ocean. Na wodzie unosiły się
wzdęte trupy. Trupy ludzi i zwierząt. Trupy dzieci i trupy źrebaków,
młodych baranków, owieczek i świnek. Od czasu do czasu, to
tu, to tam do trupów podpływały rekiny i odgryzały im jakąś część
ciała, a to głowę, a to rękę, a to nogę. I po pewnym czasie zostały
już tylko kadłubki ludzi i zwierząt. Kadłubki dzieci i kadłubki źrebaków,
kadłubki baranków i owieczek. I kadłubki świnek. Pan Bóg patrzył
na to z Nieba przez niebieskie musztardówy i cieszył się, że tak
surowo ukarał ludzi, których stworzył, a oni nie chcieli być mu
posłuszni.
Tymczasem na Arce Noego kwitło życie. Noe zabrał na statek
tyle jadła i napojów, że starczyło dla wszystkich. Dla pary baranków
miał siano, dla innych zwierząt też coś miał. Płynęli przez ocean,
jedli, pili i rżnęli się znudów, każdy z każdym. Rżnęli się, a w dole
po wodzie pływały gnijące kadłubki tych wszystkich, którym się
nie poszczęściło. Co jakiś czas Noe przerywał rżnięcie i wychodził
na pokład wypuścić gołąbka. Wypuszczał gołąbka w nadziei, że
gołąbek nie wróci, co by oznaczało, że gdzieś jest ląd, ale gołąbek
wracał, więc Noe wracał pod pokład, żeby dalej rżnąć. A konie,
psy, lwy, tygrysy, sarny, antylopy, antylopy gnu, rosomaki, lisy,
gibbony, jażozwierze, zwierzojeże, niedźwiedzie, niedźwiedzie
polarne, niedźwiedzie grizzli, pantery, lamparty, zebry, żyrafy,
nutrie, bobry, tchórze, tchórzofretki, świnki morskie, krety, szczury,
myszy, komary, muchy, rozwielitki, pantofelki nawet nie przerywały
ruchania.
Aż w końcu, któregoś dnia gołąbek nie wrócił, co oznaczało, że
gdzieś w pobliżu musi być ląd, albo że gołąbek zdechł.
Noe płynął dalej i wreszcie dopłynął do suchego lądu.
Razem z nim na ląd wyszły wszystkie zwierzęta, po jednej parce.
Wszyscy byli strasznie zjebani.
Na suchym lądzie każdy urządził się jak potrafił.
A potem, po paru tygodniach, miesiącach na świat przyszło
potomstwo tych wszystkich co się dmuchali na Arce Noego.
Przyszły na świat dzieci Noego i młode źrebaki, baranki i świnki.
Przyszły na świat lwiątka, panterki, niedźwiadki, sarenki, rosomaczki,
antylopki, antylopki gnu, małe liski, zeberki, kreciki, szczurki, myszki,
komarki, muszki...
A wszystko to z kazirodczych związków !
Dlatego wszyscy są tacy powaleni !
To przez brak świeżego dopływu genów.
Ludzie są powaleni i zwierzęta są porąbane.
Ludzie zadręczają się nawzajem. Muchy potrafią krążyć
godzinami i się nie męczą i brzęczą, żeby zadręczać ludzi.
Z kolei małe dzieci, jak już uda im się złapać muchę, męczą
ją. Urywają nóżki i skrzydełka. Jest jakaś kontynuacja w tym, co
robią dzieci. Kontynuacja działalności rekinów obgryzających ciała
potopionych. I tu i tam kadłubki. Koty miauczą w marcu rozrywane
żądzą. Karaluchy w ogóle się nie przejmują tylko mnożą się. Potem
zeżrą ser. Tak jak jeże, Jeże też lubią ser.
Ale jednak strasznie chałasują. Trudno jest jednak jeżowi
zeżreć ser. Muchy siadają na serze. Odegnane rozbrzęczają,
więc nawet kiedy brak tuptania jeżego-słychać brzęczenie.
Wygląda to mniej więcej tak:
Idzie jeż :
-Tup tup tup tup tup tup tup tup tup tup tup tup tup tup tup tup
tup tup tup tup tup tup tup tup tup tup tup tup tup tup tup tup .
Podchodzi i rozgania muchy. A wtedy muchy robią :
-BZZZZZZZZZZZzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzz
I wtedy się budzimy.
I ratujemy ser.
W barze "Galaktycznym" spotkali się trzej Etanie. Etanie
czyli mieszkańcy planety Eta. A może Etańczycy? Przed
nimi stały trzy kufle z resztkami piwa bez gazu. Nasi
bohaterowie polewali pod stołem "jowiszówkę", którą
przywiózł jeden z nich, z wyprawy do układu słonecznego.
Mówię wam - powiedział ten, który miał "jowiszówkę",
rozejrzał się, czy nikt nie patrzy i łyknął ze szklaneczki -
oni mają tylko jedne usta.
- Kto? - spytał drugi.
- Ziemiole, oni mają tylko jedne usta. Te usta służą im
równocześnie, jako wpust do układu pokarmowego
i odbyt układu informacyjnego.
- Pierdolenie o Etaprobenie* - zaśmiał się trzeci -
połykając równocześnie drugimi ustami, ostatni
chaust piwa.
- To co? Gadają nimi i żrą?
- Dokładnie! napychają sobie jedzenie w odbyt
informacyjny.
- Niesłychane!
- To jeszcze nic! Oprócz pojedynczych ust, mają coś
jeszcze, coś dziwnego.
- Jedno ucho!
- Jedno oko.
- Nie! Mają tylko jednego penisa.
- Jak to?
- Ano, tak to. Nie mają osobnego siusiaka do sikania
i osobnego do wiecie... ten tego.
- Jak to? Tym samym fiutem, którym się odlewają,
robią potem ten, tego ?
- Panowie! Nie przy jedzeniu - powiedział trzeci i czknął.
Z drugich ust pociekła mu stróżka śliny.
- Przy jakim jedzeniu? - zapytał pierwszy.
- Przecież mamy tylko "jowiszówkę".
- Już nie mamy. Skończyła się.
- Skoczę po następną flaszkę - powiedział ten, który
opowiadał o ziemiolach - i odszedł od stołu.
- Pierdolenie o Etaprobenie - powiedział po chwili
drugi.
- Schlał sie jak zwykle - powiedział trzeci.
- I głupoty wygaduje.
* Etaproben - wybitny kompozytor.
ach gdybym miał
tysiąc dział śmierć
i zniszczenie bym siał
śmierć i zniszczenie
bym siał
ach gdybym miał
tysiąc proc pokazałbym
swoją moc
pokazałbym swoją
moc
śmierć i zniszczenie
bym siał
ach gdybym
miał rakietę
zdobyłbym każdą
kobietę
zdobyłbym każdą
kobietę
gdybym miał
rakietę
zdobyłbym co bym
chciał gdybym rakietę
miał
zdobyłbym co bym
chciał gdybym sztachetę
miał
i z tysiąca raziłbym dział
śmierć i zniszczenie bym siał
jestem w chwili
albo albo
przykrywa mnie
prześcieradło
z lewej memłanie
z prawej ciamkanie
ale najgorszy ten
co ma słowotok
próbuję mu przerwać
ale on nie da sobie
ktoś beknął
ktoś pierdnął
ktoś smarknął
ktoś w sobie
na kacu się
zamknął
ktoś beknął
ktoś pierdnął
ktoś smarknął
ktoś w sobie
na kacu się
zamknął
Najlepsza do plucia była metalowa rurka po ołówku. Na kulki
z plasteliny. Trzeba było utoczyć kulkę odpowiednich rozmiarów,
tak żeby obwód kuli kulki pasował do średnicy rurki. Strzał z rurki
był naprawdę bolesny. Tylko trzeba było wcelować w odkrytą część
ciała. Najczęściej była to szyja koleżanki z klasy albo jej policzek.
Dobra też była proca z gumki modelarskiej owiniętej na palcach.
Strzelało się ze skobelków ugniecionych z papierowych zwitków.
Strzał ze skobelka był bardziej bolesny od strzału z rurki plastelinową
kulką. Najbardziej hardkorową odmianą tej zabawy było strzelanie
ze skobelków utworzonych z drutu w gumowej izolacji. Ale takimi
pociskami naparzaliśmy się między sobą. Dziewczęta objęte były
ochroną przed bronią naprawdę ciężką.
Godzinami graliśmy w kolarzy. Gra w kolarzy zabierała sporo czasu.
Najpierw trzeba było narysować kredą trasę na chodniku. Fajne były
trasy z udziwnieniami, na przykład prowadzące po schodach, albo
po murku okalającym piaskownicę, potem ciężka przeprawa po
piasku zalegającym wokół piaskownicy. Kolarzami były zakrętki
do słoików typu "twist-off". We wnętrzu zakrętki można było
wymalować flamastrem barwy narodowe, oraz wykaligrafować imię
i nazwisko kolarza, którego reprezentuje zakrętka. Gra polegała
na tym, aby nie wypaść z trasy i zwyciężyć innych kolarzy. Czyli
było tak jak w realu. Każdy miał trzy pstryknięcia, jak wypadł
z trasy krzyczeliśmy "wylota" i grę zaczynał następny "kolarz".
Pamiętam jak bawiliśmy się już kilka godzin, trasa wyścigu
była wyjątkowo długa, ale już zbliżaliśmy sie do końca gry,
i wtedy pojawił się Kotlet-Maska ze swoimi kolegami.
Nie mieliśmy żadnych szans. Kotlet-Maska i jego kumple byli
chuliganami, poza tym byli strasi i silniejsi. Wbiegli na naszą
trasę i rozkopali kolarzy. Potem ze śmiechem rozgniatali je
obcasami. Patrzyliśmy bezsilnie jak nasi kolarze-Szurkowski,
Mytnik, Szozda ginęli pod butami chulihanów.Kotlet-Maska
miał dwie siostry bliźniaczki Brunhildy, które miały psa Czarka,
który tak naprawdę był suką. Brunhildy szczuły wszystkich psem
Czarkiem. A ich brat był hersztem bandy. Kotlet-Maska miał
na nazwisko Robak. Nikt nie odważyłby się powiedzieć przy Robaku
"Kotlet-Maska". O Robaku mówili Kotlet-Maska tylko wtedy, kiedy
Robaka nie było w pobliżu. Robak miał ksywę "Kotlet-Maska"
dlatego, że miał gębę jak kotlet maska. Jego siostry bliźniaczki
były szpetne, wszyscy mówili na nie "Brunhildy", a one szczuły
tych, co na nie tak mówili, psem Czarkiem, który był małym
złośliwym kundlem, z zadartym skręconym w @ ogonem,
potrafiącym z zaskoczenia ugryźć w łydkę, albo przynajmniej
uszkodzić nogawkę.
W zimie Koltet-Masaka z kumplami złośliwie solili ślizgawki.
Kiedy ślizgawka powoli robiła się fajna, fajna górka taka
w sam raz, i trasa wyślizgana, tak akurat, wtedy pojawiał się
Kotlet-Maska z torbą soli i posypywał ślizgawkę. Po piętnastu
minutach ślizgawka była do niczego-rozmrożona. Słychać
było krakanie wron, rechot Robaka i jego kumpli, i ujadanie
Czarka, który szczuł przechodnia podjudzony przez siostry
Brunhildy. Kiedy Robak nie miał pieniędzy stosował sprytną
sztuczkę. Najpierw był grzeczny. Pytał delikwenta "masz
pieniądze ?" "nie mam" odpowiadał delikwent "a może
nie wiesz, że masz" upewniał się Robak po czym wywracał
delikwenta, chwytał za kostki, podnosił do góry i potrząsał.
Zabierał wszystkie pieniądze wytrząśnięte z nieszczęśnika.
Wiele lat później Robak Kotlet Maska rządził w restauracji
"Gościnna". Miał swój stolik przy którym odbywały się codzienne
party. Robak dostawał od rodziny za granicą 100 dolarów raz
na miesiąc. Stać go było na utrzymanie kompani i posłuch.
W "Gościnnej" można było kupić wódkę na wynos, tylko
trzeba ją było przelać z kieliszków do butelki, niby pod stołem,
że niby nikt nie widzi. Wódka była ciepła.
Ale dużo wcześniej każdy chciał mieć zegarek elektroniczny.
Zegarek elektroniczny był tak samo ważnym gadżetem jakim
jest teraz telefon komórkowy. Na początku lat osiemdziesiątych.
Każdy miał zegarek elektroniczny z wyświetlaczem z ciekłych
kryształów. Już sama nazwa robiła wrażenie. Zegarek
z wyświetlaczem z ciekłych kryształów. Ale to jeszcze nic !
Zegarki te miały zajebiste melodyjki, które mogły służyć jako
budzik. Ale to jeszcze nic ! Zegarki te miały opcję pipkania
o równej godzinie, czyli pipkały kiedy kończyła się jedna godzina,
i zaczynała następna. Ta opcja była wykorzystywana nagminnie.
Każdy kto miał zegarek elektroniczny wykorzystywał opcję
pipkania o równej godzinie.
To pipkanie doprowadzało do denerwujących sytuacji.
Np. w kinie. Kim Basinger oddaje Rurce to co ma najświętszego,
gra muzyka nastrojowa, następuje zbliżenie, ale akurat jest,
powiedzmy, dwudziesta pierwsza i zamiast muzyki nastrojowej
i stęk stęk oh oh słychać pipkanie, narastające, bo najpierw pipkają
zegarki śpieszące się, najpierw pip pip nieśmiało, ale statystyka
działa, im bliżej równej godziny, tym więcej pipnięć. Najwięcej
o równej godzinie. I potem zjazd, coraz rzadziej pipkają zegarki
spóźnione, ale jednak. I jest tak nie tylko, kiedy Kim Basinger,
ale np. Arnold demoluje i strzela z rozpylacza, a tam zamiast
rozpylania pipkanie.
Tak właściwie nie wiem po co o tym piszę. Przeżyłem różne mody.
Proce, rurki, noże, Byłem chuliganem osiedlowym. Tłukłem butelki,
rzucałem kamieniami, wybijałem szyby...
Wszystko to minęło. Zastanawiam się, czy digart jest taką samą
modą, jak strzelanie z rurki, albo z procy. Albo tez zegarek
elektronicynz.
- Palić mi się chce. Gdzieś się szwendał? Wyszedłeś tylko po fajki, a nie było cię pół godziny!
- Słuchaj! Widziałem nieudane podpalenie!
- Co widziałeś?
- Mijałem właśnie dom pogrzebowy przy ulicy Ofiar Oświęcimskich, patrzę w lewo na Plac Matki Bolesnej, a tam facet z dużym kanistrem siedzi na gołym bruku. Dalej od alei Ofiar Katynia tłum napływa i otacza siedzącego kręgiem. Wszyscy patrzą, oczy wytrzeszczają, czekają co się stanie. Facet przyszedł tu na pewno, żeby się podpalić. To był jego protest przeciwko chrzczeniu be