Rura w ziemi — część IV
Link do części III: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=5044
O rurze w ziemi wiedzieli wszyscy młodzi. Była swego rodzaju przedmiotem licealnego kultu, o czym świadczyły walające się wszędzie puszki po coli oraz wgniecione w ziemię torebki po chipsach. Nie brakowało także porozrzucanych kiepów, pobitych butelek i walających się wszędzie strzykawek, co każe sądzić, że lubili tam przychodzić także i starsi uczniowie miejscowej szkoły.
Ciężko powiedzieć, czemu akurat to miejsce stało się takim fenomenem, swoistym centrum wieczornej edukacji i ulubioną posiadówką dla młodzieży.
Jeżeli miałbym zgadywać, postawiłbym na intymność, jaką oferowało. Oddalone nieco mniej niż pół mili od szosy, do tego w środku gęstego lasu, było doskonałe do pooglądania gwiazd we dwoje czy wypalenia skręta. Tak się bowiem składało, że do „rury w ziemi” nie prowadziła żadna droga, którą można by było dojechać. Jeżeli już chciałeś tu trafić, musiałeś przedzierać się przez gęste chaszcze i głębokie jary. Należało przy tym uważać, by się nie poślizgnąć i nie skręcić karku, gdyż podmokły teren był wyjątkowo śliski.
Z tego też powodu rura w ziemi funkcjonowała jako „Całkowicie Bezpieczna”, choć znana była też pod nazwą „Planety Wolnej Od Psów”.
Samo miejsce było fundamentem pod jakąś farmaceutyczną fabrykę, której powstanie od blisko dwóch lat torpedowały prawniczo-ekologiczne batalie. W tej chwili wyglądała jak nieukończona budowa, której właściciel przeliczył się z kosztami.
Co więc było tu takiego interesującego?
Co powodowało, oczywiście poza „prywatnością i bezpieczeństwem”, że chłopak zabierał dziewczynę do miejsca, które nie oferowało niczego poza brudem, syfem i wilgocią? Czy w mieście nie było żadnych knajp, ławeczek, niewielkiego kina?
Otóż nie.
Przyczyna, dla której dzieciaki tu lgnęły, była inna. Tak się bowiem składało, że rura w ziemi uchodziła za nawiedzoną.
Jej legenda zaczęła się dość niewinnie. Rdzenni mieszkańcy, z lubością ogłaszający się jako „Założyciele” lub „Potomkowie Indian”, nie wiedząc, jak walczyć z rakiem postępu, jakim była Robinson Pharmaceutics, próbowali dowieść, że ziemia, na której budowana ma być fabryka, jest cmentarzyskiem. Nie wiadomo, w jaki sposób weszli w posiadanie potwierdzających to papierów ani czy były one autentyczne. Grunt, że dali swym prawnikom kolejne argumenty do walki i zastopowali prace na jakiś czas.
To oczywiście zbyt mało, by uczynić z miejsca turystyczną atrakcję. Prześledźmy jednak rozwój wypadków dalej.
16 grudnia 2007r.
Robotnicy mieszkający w barakach szykują się do wyjazdów na przymusowe urlopy. Sytuacja z miejscowymi napięta jest do tego stopnia, że pracującym odmawia się sprzedaży dosłownie wszystkiego. Jedzenie, papierosy i listy dowozi prywatna ciężarówka firmy.
Doręczyciele, tak zwani „Leśni Mikołajowie”, zjawiają się szesnastego grudnia przed południem. Na osiem dni przed Wigilią.
Ich pojawienie przyjęte jest z entuzjazmem, tym większym, że przywożą alkohol. Potwierdzają jednak najgorsze z możliwych hipotez. Otóż prace zostają wstrzymane co najmniej do końca marca. Nastrój opada.
Czterdziestosiedmioletni Bob Raimi klnie, na czym stoi świat. Wkrótce święta, a on nie zdołał zbyt wiele odłożyć. By poprawić sobie samopoczucie, sięga po list.
Stres, strach i alkohol. Idealna kompozycja ciemności.
Pomyliłem się, myśli w pierwszej chwili, lecz przecież otrzymał od Garby już wiele listów i wszędzie rozpoznałby jej lekko pochylone pismo. List zatytułowany jest: „Mój najdroższy Gary”. Czyta.
Dwadzieścia minut później opuszcza barak, zabierając ze sobą papierosy, rękawice i strzelbę. Nazajutrz w miasteczku dziennikarzy więcej jest niż kur.
25 lutego 2008r.
Pat Railly. Bezdomny, zwany z racji przydługiego nosa i wyłupiastych oczu „Szczurkiem”, zostaje znaleziony martwy. Od pierwszej chwili wiadomo, że przyczyną śmierci nie był mróz.
Ślady duszenia, strzaskana prawa dłoń i brak kilku palców u lewej, to tylko najłagodniejsze z rzeczy, jakie go tu zastały. Sprawców nie odkryto.
14 marca 2008r.
Rick Browster. Niesprawiający kłopotów uczeń drugiego roku liceum. Nieco nieśmiały, dobrze się uczący. W zeszłym roku o włos ominęła go nagroda za ogólnokrajowy referat biologiczny. W skrócie, przeciętniak.
Chłopaczyna od miesiąca wodzi oczami za Sindy i w końcu zbiera się w sobie, proponując kino. Dziewczyna, świadoma wrażenia, jakie robi na Ricku, postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. Od tygodnia utrzymuje się ładna pogoda i wygląda na to, że zima w końcu odpuści, toteż spędzenie romantycznego wieczora z dreszczykiem nie wydaje się głupim pomysłem.
— Od początku mnie tylko podpuszczała. — Miał później zeznać Ricky. — Leciała ze mną w chuj, a ja ją chciałem tylko pocałować.
Dlaczego wziął ze sobą sprężynowy nóż?
Nie wziął. Nóż już tam leżał. Czekał.
Skoro chciał ją tylko uspokoić, czemu uderzył aż tyle pieprzonych razy? Czy to recepta na spokój?
Nie wie. Niewiele pamięta.
Dlaczego wyjął jej oczy?
Również nie wie. Wzrusza ramionami.
Mamy więc trzy przypadki, nie licząc małego Kevina. Trzy głośne sprawy, na przestrzeni krótszej niż pół roku. Zastanawiające, prawda?
Do tego jeszcze cała masa zwierzęcych kości. Jakby wszystkie zwierzaki postanowiły zrobić sobie umieralnię właśnie w tym miejscu. Oczywiście, równie dobrze mogła to być sprawka miejscowych obrońców moralności albo chcących kultywować mistyczność miejsca dzieciaków, ale kto wie?
Sama „Rura w ziemi” była niedokończonym, odpływowym kanałem, którego zapomniano lub zaniechano zasypać. Betonowa. O średnicy opony i długości przeszło trzystu stóp, miała za zadanie odprowadzać nagromadzoną wodę.
— Tak przynajmniej sądzę — mówi Sonny — choć nie jestem ekspertem w takich sprawach. Jej przeznaczenie mogło być równie dobrze zupełnie inne.
W każdym razie jako grobowiec dla schwytanych i zastraszanych dzieciaków nadawała się również bardzo dobrze.
— Znaleźliśmy go jakoś po południu — dodaje chłopak i jestem pewien, że drżący głos nie jest wyuczony. To dobrze. Może istnieje jeszcze dla niego jakaś szansa.
<<<<<<>>>>>>
— Tego dnia byliśmy wrakami, człowieku. Szwendaliśmy się bez celu, zostawiając za sobą plamy rzygowin. Wiesz, o co mi chodzi? Jak popłuczyny po zbyt barwnym dniu czy ostrej imprezie. Człowiekowi się wtedy nie chce żyć.
Problemy zaczęły się z samiuśkiego rańca, kiedy dotarliśmy do Moby’ego, żeby się trochę podleczyć. Kasa nie stanowiła problemu, więc po chwili tonęliśmy w browarze. Takie bary żyją jednak z nocnych imprez. Rano jest głównie sprzątanie. Wymiatanie zębów spod krzeseł, wyrzucanie kondomów, sam wiesz.
Pierwsze nieporozumienie było odnośnie żarcia. Nie mieli nic na ciepło i nie palili się, żeby zrobić. Jakby nasze pieniądze nie były dosyć dobre. Skończyło się jednak tylko na straszeniu. Na tym, kto kogo załatwi i tego typu rzeczach. Nic wielkiego.
Prawdziwy problem polegał jednak na tym, że Druckerowi strasznie chciało się pieprzyć. Wręcz kolosalnie. Nie wiem, co przyćpał, ale to spowodowało, że kutas przejął nad nim kontrolę.
Byliśmy wtedy we czterech. Ja, Drucker, Allan i ten pojebany grubas, Bobby.
Tak naprawdę nie wiem, dlaczego pozwalaliśmy Bobby'emu się z nami pałętać. Może dlatego, że potrafił wlać w siebie sześć piw albo tak głośno bekać, że aż zagłuszał motor. Nieważne. W każdym razie zawsze towarzyszył mu pies. Mała suka z rodzaju tych chihuahua. Brał ją dosłownie wszędzie.
Więc siedzieliśmy tam, zalewając się piwskiem, kiedy Drucker postanowił uderzyć do Betsy. Problem polegał na tym, że o kontaktach z kobietami wiedział tylko tyle, ile im trzeba zapłacić, więc po sekundzie amorów dostał w ryj.
Kurewsko go to zszokowało. Nas zresztą też, bo wszyscy pamiętaliśmy czasy, kiedy wystarczyło mieć czyste buty, by zwrócić na siebie jej uwagę. Teraz jednak Betsy podłapała jakiegoś fagasa i zachowywała się jak pieprzona królowa balu. Facet był większy nawet ode mnie i dobre piętnaście funtów cięższy. Co tu dużo mówić. Nie skończyłem nawet piwa, kiedy wszyscy już byli na parkingu. Tam, gdzie mnie dzisiaj zwinąłeś.
Ten jebany king kong był piekielnie zwinny i momentalnie spuścił Druckerowi wpierdol. Sądzę, że gdyby było trzeba, dojebałby nam wszystkim czterem, a potem jeszcze zeżarł tego psa.
Taki oto mieliśmy niepomyślny ranek.
Cała afera bardzo nakręciła Druckera. Miałem wrażenie, że gdyby tylko miał przy sobie broń, to by po prostu odpalił tego ćwoka, nie zważając na tych wszystkich ludzi. Tak, jak ty mnie chciałeś dziś załatwić. Nie zaprzeczaj. Wiem, że przeszło ci to przez głowę.
Allan, by rozładować sytuację, załatwił nam trochę wspomagaczy. Wiesz, nie trzeba budować rakiety, by dostać się na orbitę. Chcieliśmy walnąć u niego, lecz się nie zgodził. Miał już jedną sprawę za prowadzenie pod wpływem i jego sportowa kariera wisiała na włosku. Postanowiliśmy zatem jechać do rury.
<<<<<<>>>>>>
— Na miejsce przybyliśmy przed czternastą, choć niebo sprawiało wrażenie, jakby lada chwila miała nastać noc. Cali byliśmy przemoczeni i upieprzeni błotem. Na dodatek ten jebany pies wył na każdy odgłos grzmotów.
Burza nie ustawała, zalewając świat z taką siłą, że uderzający deszcz niemal powodował ból. Do tego głowa nawalała mnie tak bardzo, że jedyne, na czym mogłem się skupić, to widok moich białych reeboków pożeranych przez błoto. Gdzieś w oddali, poza bólem oddzielającym mnie od rzeczywistości, Drucker opieprzał grubego i byłem niemal pewien, że zaraz spuści mu łomot.
Nie wiem, kto go pierwszy zobaczył, ale na pewno nie ja. Byłem zbyt zajęty tym, by utrzymać zawartość żołądka na swoim miejscu.
W każdym razie, stał tam, jakieś trzydzieści jardów od nas, ubrany w coś, co z tej odległości wyglądało na krótkie spodenki. Wiatr smagał go po plecach, ale chłopak zdawał się tym zupełnie nie przejmować.
Musisz mnie zrozumieć. Nie planowaliśmy nic złego. Wiadomo, nikt z nas nie był w wybornym nastroju, ale nie zamierzaliśmy wyżywać się na jakimś dzieciaku. Staraliśmy się tylko do niego podkraść, żeby zobaczyć, co robi. Teraz uważam, że mogliśmy nawet krzyczeć i gwizdać, a i tak nie zwróciłby na nas uwagi. Był w jakimś transie czy coś.
Z bliska zobaczyliśmy, że chłopak jest strasznie podrapany i wystarczyło się tylko rozejrzeć, żeby wiedzieć dlaczego.
Pytam, o co mu chodzi. Zawiesza na chwilę głos i wyszeptuje:
— O zwierzęta.
<<<<<<>>>>>>
— Mówię, jak było, panie Moosey. Jeżeli mi pan nie wierzy, to trudno, ale taka jest prawda.
Były wszędzie. Dziesiątki. Może i setki. Uśmiercone w bardzo okrutny sposób. Poprzybijane. Popalone. Porozrywane. Niektóre ciągle żyjące.
Króliki, koty, psy, lisy i ptaki. Zwłaszcza ptaki. Kruki lub wrony. Całe dziesiątki.
Śmierdziało strasznie, aż dziwne, że nie wyczuwaliśmy tego wcześniej.
Całkowicie nas to zszokowało, wie pan. Nikt z nas nie był aniołkiem, ale to było coś zupełnie innego. Coś totalnie, odmiennie popierdolonego. Na samo wspomnienie o tym przechodzą mnie jeszcze dreszcze.
Cała polana żyła. Ziemia skręcała się od umierających zwierząt. Wręcz krzyczała. Drucker potrząsnął dzieciakiem, ale ten wcale tego nie odczuł. Nie wiem, czy w ogóle wiedział, że tam jesteśmy.
Zdaję sobie sprawę, że to wszystko brzmi jak jakiś kiczowaty film grozy, ale tak właśnie było. Przysięgam na swoją rodzinę, panie Moosey. Nie da się tego opisać słowami.
Spoglądam na niego, nie przerywając słowem. Kontynuuje.
<<<<<<>>>>>>
— Tego było zbyt wiele. Zwymiotowałem. Drucker wciąż potrząsał dzieciakiem, chcąc go wyrwać z letargu, a drzewa się kładły od wiatru. Nigdy czegoś takiego nie przeżyłem i jeżeli ma mnie pan zamiar zamknąć, to proszę bardzo. Po tym wszystkim będzie to pieprzona przyjemność.
Robię w jego stronę malutki krok, obserwując, jak wylewa z siebie potoki słów. Nie zauważył tego. To dobrze. Raz, dwa, trzy. Baba Jaga patrzy. Choć tym razem Baba Jaga nie jest dosyć uważna. Robię kolejny krok. On mówi.
<<<<<<>>>>>>
— Na dodatek ten cholerny pies kompletnie zdziczał. Zaczął wyć i się miotać. Naprawdę byliśmy przerażeni, wie pan. Życie uczy radzić sobie z przeciwnościami losu, ale na takie coś nie przygotowuje. To jak spotkanie z Jasonem Voorheesem podczas wyjazdu na letni obóz harcerski. W takich chwilach nigdy nie wiesz, co zrobisz. Na co cię będzie stać.
Jeśli chodzi o mnie, najchętniej bym stamtąd uciekł. Rzucił się biegiem, zostawiając całe to szaleństwo za sobą. I gdybym tylko miał pewność, że ktoś pobiegnie za mną, nie zawahałbym się ani chwili.
Człowiek jest jednak zwierzęciem stadnym, panie Moosey, więc zostałem. Wolałem już tkwić w środku tego całego gówna, ale przynajmniej nie sam.
Muszę przyznać, że chłopak mnie zaciekawia. Nie, żeby mówił prawdę. Wiem, że kłamie. Robi to jednak w bardzo przekonywujący sposób. Jakby naprawdę wierzył we własne słowa.
<<<<<<>>>>>>
— Dobrze. Trochę mnie poniosło, ale naprawdę chcę to opowiedzieć najlepiej, jak tylko potrafię. Tak, jak miało to miejsce.
W każdym razie ktoś, pewnie Drucker, ale nie wiem na pewno, zdzielił chłopaka w twarz. Byliśmy już tak przerażeni, że niemal oczekiwaliśmy po tym uderzeniu natychmiastowego zakończenia burzy. Końca koszmaru. W kinie to zawsze działa. Kiedy powstrzymujesz głównego demona w kulminacyjnej scenie filmu, wszystko ustaje. Tutaj chuj.
Dzieciak nie wstał z ziemi. Uniósł tylko wzrok i jeżeli można by ucieleśnić nienawiść, miałaby jego oczy. Powiedzieć, że patrzył na nas, to za mało. Wręcz zabijał nas wzrokiem. Rozszarpywał.
Bez kitu, panie Moosey. Zna mnie pan. Zna pan Druckera. Wie pan sam, w ilu bijatykach braliśmy udział. Ile spraw ciągnęliśmy za sobą. Musi pan zrozumieć, że to było coś zupełnie innego. Coś zupełnie nie z tego jebanego świata! Byliśmy świadkami czegoś, co poza filmem lub książką nie miało prawa istnieć.
Ale istniało.
Myśli pan pewnie, że wszystko to wymyśliłem. Sądzi pan, że naćpaliśmy się tam, a potem go zwyczajnie zamęczyliśmy, prawda? Tak pan pewnie uważa, ale było inaczej. Było dokładnie tak, jak powiedziałem i jeżeli to nie jest poprawna linia obrony, to wszystko mi już jedno.
Tak właśnie myślę, ale nie mówię mu tego. Ekipa dochodzeniowa nie znalazła niczego, o czym wspomina. Niczego, poza rozkładającym się dzieckiem z pękniętą ręką i na wpół oszalałym wyrazem twarzy. Leżały tam oczywiście stare kości, ale nie było żadnych trupów zwierząt. Nie było połamanych drzew. Wszystko to kreacje jego przeżartego robactwem mózgu. Wymysły.
Milczę jednak i jest to dla niego wystarczająca zachęta.
<<<<<<>>>>>>
— Burza nie ustała. Przeciwnie. Zaczął napieprzać grad. Do tego wszystkiego kundel grubasa sfiksował. Próbował się wyrwać i poszarpał mu rękę. Ten wicher był tak kurewsko silny, że prawie nie mogliśmy się usłyszeć.
— Kto pierwszy uderzył? — przerywam pytaniem, ponieważ już nie chcę dłużej tego słuchać. Mam dość historii o piekielnej burzy i martwych zwierzętach wokoło.
Chłopak spogląda mi w oczy.
<<<<<<>>>>>>
— Allan — mówi niewyraźnie, a kiedy proszę go, aby powtórzył, dodaje: — Wpadł w szał. Widział w tym chłopaku ucieleśnienie wszystkich tych, którzy miesiącami hamowali budowę jego ojca. Mały uniósł rękę, ale nie jakby chciał osłonić się przed ciosem, tylko na coś wskazać. Allan trafił go tuż powyżej łokcia. Chrupnęło. Wtedy Drucker kopnął go prosto w twarz, powodując, że dzieciak rozłożył się w błocie jak długi.
— Musisz mnie zrozumieć — mówi, bez ostrzeżenia przechodząc ze mną na ty. — Byliśmy przerażeni. Chcieliśmy tylko, by to szaleństwo dobiegło końca. By skończyła się wreszcie burza, przestało wiać. Chłopak wydawał się być jakimś szamanem czy coś. To w końcu były tereny dawnego cmentarza, więc uwierzenie w to wszystko nie było specjalnie trudne.
Mały próbował się podnieść, ale przygwoździłem go kolanem do gleby. Zaczął się szarpać i kaszleć, ale tak bardzo się bałem. W końcu po minucie czy dwóch przestał się ruszać. Burza nie ustąpiła, a wiatr nie ucichł, ale gdybym ci powiedział, że nie odczuliśmy żadnej ulgi, skłamałbym. Odczuliśmy kolosalną różnicę.
Potem schroniliśmy się pod jednym z murków, by zapalić. Wszyscy, poza tym tłustym kretynem, który biegał, szukając swojego kundla.
Zrozum, mieliśmy różne sprawki na koncie, to fakt. Ale zabójstwo dziecka? Kurwa. Nawet nie chcę myśleć, co by się z nami stało, jakby to wypłynęło gdzieś pod celą.
Dociera do mnie, że tylko to go trapi. Tylko tym naprawdę sięprzejmuje. W dupie ma, że zamęczyli niewinnego dzieciaka. Przejmuje się jedynie tym, co by im za to groziło. Czuję, jak gniew rozsadza mnie od środka, jak pulsuje. Jeżeli kiedyś tliła się dla Sonny'ego iskra nadziei, pozwalam, by teraz zgasła.
Link do części V: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=5191