TW#4 - Kosmiczni komandosi
Postać: Żołnierz
Zdarzenie: Bitwa w kosmosie
Efekt: Jesteś zrobiony z plasteliny i mieszkasz w piórniku. Z tej perspektywy prowadź narrację.
— Jedź! Ruszaj, do diabła!
— Nie mogę, coś zablokowało gąsienice!
— Musimy czym prędzej wyjechać z tego przeklętego krateru. Sprawdzę, co jest nie tak, ty siadaj przy dziale. Osłaniaj mnie, dopóki nie wrócę.
— Ale…
— Nie ma żadnego „ale”. To rozkaz, weź się w garść, sierżancie!
Porucznik zamknął przezroczystą przyłbicę hełmu, otworzył właz i wyskoczył z pojazdu. Spojrzał na gąsienicę, która oblepiona była zielonkawym szlamem.
— Cholerne Gaxiańskie ślimaki — mruknął pod nosem, po czym wyciągnął podręczny palnik plazmowy i zaczął opalać nim kleistą substancję, która unieruchomiła opancerzony transporter. Śluz pod wpływem temperatury wysychał, kruszył się i odpadał.
— Prędko, poruczniku! Sensory wykryły ruch! — w słuchawce Mergha rozbrzmiał głos sierżanta.
— Kończę, Trax, odpalaj silniki — rzucił krótko porucznik i już miał wspinać się na burtę, gdy usłyszał rozdzierający skowyt. Spojrzał w górę i na skraju krateru zobaczył różowawą istotę o pięciu mackach, która wolno, lecz nieustępliwie sunęła w kierunku pojazdu.
— Szybko! Już prawie nas dogonił! — wrzeszczał Trax, a lekkie działko laserowe zaczęło pluć ogniem w kierunku kosmicznej bestii.
Porucznik najszybciej jak potrafił, wrócił do kokpitu i zatrzasnął właz. Usiadł za sterami.
— No to jazda.
Zaryczały jonowe silniki i walcowaty pojazd wystrzelił przed siebie. Ważący kilkadziesiąt ton, zrobiony z grubej, pancernej stali transporter wyglądał na ociężały i powolny, były to jednak tylko pozory. Gąsienice darły skalistą powierzchnię planety, a Mergh i Trax, żołnierze Denusiańskich Sił Kosmicznych odskoczyli od ścigającego ich mackowatego zagrożenia i siłą rozpędu wydostali się z krateru.
— Tak! Daliśmy mu popalić! — krzyknął sierżant i klepnął w plecy towarzysza.
Ten spojrzał na niego radośnie, ale za chwilę przywołał na twarz surowy wyraz.
— Nie zapominajcie, sierżancie, że jestem starszy stopniem!
— Prze… przepraszam, poruczniku Mergh — wyjąkał skruszony żołnierz.
— No! Tym razem ci odpuszczę, Trax, bo faktycznie daliśmy mu popalić. — Porucznik znów uśmiechnął się pod nosem.
— Dobrze, ale co teraz? Jakie są rozkazy?
Mergh spochmurniał.
— W tym problem, że nie wiem. Nie mam łączności z bazą. Obawiam się, że Gaxianie zakłócają komunikację. Musimy dotrzeć do bazy w sektorze D3SK-P1, zapakować się na statek i opuścić atmosferę. Wróg kryje się pod powierzchnią, stąd nic nie zrobimy. Tylko przez spuszczenie z orbity bomb penetrujących możemy coś zdziałać.
— A co z tym tunelem czasoprzestrzennym? Co, jeśli wezwą posiłki? — W głosie sierżanta słychać było lęk.
— Musimy podjąć to ryzyko. Zresztą ostateczną decyzję i tak podejmie kierownictwo. Ale Gaxianie zapłacą za uwolnienie kosmicznego wirusa, tego jestem pewien!
Transporter toczył się po nierównej powierzchni. Wytrzymałe gąsienice pojazdu klasy P-Case bez trudu radziły sobie na trudnym terenie. Matowa powierzchnia pancernej skorupy delikatnie połyskiwała w świetle dwóch księżyców. Nie było jednak czasu na zachwycanie się walorami estetycznymi podróży — jadący transporterem żołnierze musieli być w ciągłej gotowości. Mimo tego, że w danej chwili panował względny spokój, nie wolno im było tracić czujności. W końcu parę minut temu udało im się wydostać z pola bitwy, w której oddziały Denusian zaczęły tracić przewagę. Taktyczny odwrót był trudny, ledwie umknęli przed ostrzałem z ciężkich dział i moździerzy. Potem zjawił się jeszcze ten obrzydliwy stwór i niewiele brakowało, by wpadli w jego różowe macki. O tak, powinni dziękować losowi za to, że wyszli z tego wszystkiego obronną ręką.
— Sierżancie, sprawdźcie koordynaty, jak daleko jeszcze do celu?
— Już niewiele, musimy tylko… — Trax urwał, bo transporterem szarpnęło tak mocno, że niewiele brakowało, a przewróciłby się na prawą burtę. Światło przygasło, a aparatura na parę chwil zupełnie przestała działać.
Gdy tylko gąsienice odzyskały przyczepność, Mergh znów ruszył z pełną prędkością. Nie zatrzymywał się, wiedział, że muszą przeć dalej. Nie miał pojęcia, co mogło sprawić, że ciężki jak sto diabłów transporter prawie wywrócił się jak zabawkowy samochodzik, ale nie miało to teraz żadnego znaczenia. Porucznik uruchomił tylko w hełmie moduł wentylacyjny, żeby osuszyć skraplający się na czole pot i z twarzą stężałą od skupienia starał się utrzymać kurs.
Trax dzielnie pozbierał się z podłogi, wrócił do działka i z uwagą obserwował okolicę. Nie zadawał żadnych pytań, wiedział, że jego przełożony musi skupić się na prowadzeniu.
Choć porucznik Mergh nie odzywał się, w głowie przez cały czas prowadził analizę zagrożeń. Rozpatrywał różne możliwości i scenariusze. Co to było, to przed chwilą? Czy to wróg złapał ich na skanerach i strzela do wycofujących się żołnierzy? A może jedna z istot zamieszkujących planetę zaatakowała transporter? A, co jeśli to tylko jeden z gejzerów wyrzucił strumień gorącej wody akurat w momencie, gdy nad nim przejeżdżali? Na żadne z tych pytań nie potrafił odpowiedzieć twierdząco, ale jednego był pewien – nienawidził takich niespodzianek.
Niekończące się rozważania i ciszę w kokpicie przerwało donośne łupnięcie. Dźwięk rezonował w ciasnym wnętrzu pojazdu, a ten mimo protestów prowadzącego go porucznika, zaczął gwałtownie zwalniać, aż w końcu zupełnie się zatrzymał, a jego przód został uniesiony pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Gąsienice bezsilnie darły rozrzedzone powietrze Gaxiańskiej atmosfery. Nagle Mergh i Trax poczuli mocne szarpnięcie, usłyszeli głośny syk, a znajdujący się w dachu właz został po prostu wyrwany z zawiasów. Żołnierze popatrzyli po sobie.
— Do broni! — wrzasnął porucznik i wyszarpnął z kabury ciężki blaster.
Sierżant nie posiadał broni krótkiej, rzucił się więc do znajdującego się nieopodal włazu stojaka. W momencie, gdy podnosił szturmowy karabin laserowy, z otworu w dachu wyłoniła się najpierw jedna różowa macka, a za nią wpełzły pozostałe cztery. Bestia w jednej chwili pochwyciła Traxa i zacisnęła odnóża, miażdżąc żołnierza. Sierżant został skompresowany do postaci bezkształtnej masy, a następnie zniknął w potężnym uścisku stwora i został przez niego wyciągnięty na zewnątrz kokpitu.
— Nieee! Trax! — krzyknął rozpaczliwie Mergh, ale równocześnie zdał sobie sprawę, że nic nie jest w stanie zrobić. Przez wyrwany właz obserwował tylko z trwogą granatowe niebo, czekając na powrót kosmicznego stwora.
Nagle pojazd opadł na ziemię, a porucznik stracił równowagę i przewrócił się na twarz. Natychmiast jednak wykorzystał okazję. Poderwał się, dopadł do steru i z pełną mocą ruszył przed siebie. Nie mógł pogodzić się ze stratą sierżanta Traxa, jednak ucieczka była w tej chwili jedyną akceptowalną opcją. Jego towarzysz był już martwy – jedyne, co można było zrobić, to samemu przeżyć i oddać mu należny hołd po bezpiecznym powrocie do bazy.
Ręce mu drżały, a żołądek miał ściśnięty ze stresu aż do bólu. Nie oglądał się za siebie i myślał tylko o tym, żeby jak najszybciej oddalić się od zagrożenia. Nie ujechał jednak daleko, gdy znów usłyszał przerażający skowyt. Zerknął na ekran wyświetlający obraz z kamery rufowej i zauważył pędzące w jego kierunku kłębowisko macek, które z każdą chwilą niebezpiecznie się zbliżało. Porucznik zdał sobie sprawę, że nie ucieknie. Bestia lada chwila go dogoni, a on podzieli tragiczny los towarzysza. Mergh zrobił to, co uznał za najlepsze rozwiązanie w tej sytuacji.
Gwałtownie nacisnął hamulec. Pojazd zatrzymał się niemal w miejscu. Mało brakowało, a kierowca rozbiłby sobie nos o konsolę. Szybko uruchomił autopilota i nastawił go na tryb wsteczny, a sam dopadł do działka pokładowego i wycelował je w różową masę, którą dzieliło już od pojazdu zaledwie kilka metrów.
— Zeżryj to! — krzyknął i nacisnął na spust.
Strzał był celny. Potężna moc laserowej broni wyrwała w ciele stwora jedną, a potem drugą dziurę. Bestia straciła impet i opadła na skalistą powierzchnię wściekle bijąc powietrze odnóżami. Tymczasem kierowany przez komputer pokładowy transporter, zgodnie z wolą pułkownika poruszał się w tył. Prosto na mackowatego kosmitę.
Pojazd napotkał opór, podskoczył, ale po chwili odzyskał prędkość. Jednocześnie Mergh usłyszał obrzydliwy dźwięk mlaśnięcia, któremu zawtórował ogłuszający pisk. Hałas szybko ucichł, a w przednich reflektorach cofającego transportera, porucznik ujrzał nieruchomą, półpłynną masę. Tylko macki co jakiś czas podrygiwały spazmatycznie.
Porucznik zatrzymał pojazd i odetchnął głęboko. Pospiesznie podniósł przyłbicę hełmu, dopadł do bocznego okienka, otworzył je i zwymiotował na zewnątrz. Organizm człowieka radzi sobie z silnym stresem na przeróżne sposoby.
Wiedział jednak, że to nie koniec. Nadal znajdował się na otwartym, wrogim terenie. W każdej chwili mogły się pojawić inne niebezpieczne stworzenia lub mógł go namierzyć nieprzyjaciel. Wrócił do steru i ponownie skierował się do bazy, omijając po drodze odrażającą padlinę.
Dalsza droga przebiegła spokojnie. W niedługim czasie Mergh dotarł do bazy D3CK-P1. Okazało się, że zjawił się w ostatniej chwili – wszyscy byli już gotowi do opuszczenia planety. Dziesięć minut dłużej, a nie zastałby tam nikogo.
Porucznikiem dobrze się zaopiekowano. Rakieta jeszcze nie zdążyła oderwać się od ziemi, a on już znajdował się pod opieką medyków, którzy przebadali go od stóp do głów i odesłali do kajuty, w której mógł odpocząć i się zrelaksować. Albo przynajmniej spróbować.
Mergh z kubkiem gorącego Kiijhaksu (Denusiański ekwiwalent ziemskiej kawy) stanął przy oknie i obserwował, jak planeta robi się coraz mniejsza. Wziął mały łyk naparu i szepnął w przestrzeń:
— Przepraszam, Trax. Obiecuję, że Gaxianie za to zapłacą.
Niedługo później rozpoczęło się bombardowanie.
Michał wróćił do domu. Zamknął za sobą drzwi i zobaczył żonę, stojącą w progu pokoju Maksa. Marta spojrzała na mężczyznę.
— Hej — szepnęła na przywitanie. — Jak tam w pracy?
Michał pokręcił smętnie głową.
— Zaraza szaleje, walczymy, ale to walka z wiatrakami. Coraz więcej ludzi umiera. W mieście… Co ja mówię. W kraju już zaczynają się rozruchy.
— Boże, do czego to doszło…
— Raczej do czego doprowadził Rząd. Wszystko lada chwila się posypie. Już odcięli Internet. Zaraz zamkną nas wszystkich w domach. — Michał ujrzał strach w oczach żony i starał się przekierować jej uwagę. — A co u was? Jak Maks?
— Wiesz co? Jestem w szoku — zgodnie z oczekiwaniami dywersja zadziałała i Marta przeniosła wzrok na syna. — Odkąd nie może oglądać tych swoich bajek, nic go nie interesowało. Płakał i marudził. Nie wiedziałam co robić. W końcu w akcie desperacji pokazałam mu plastelinę. Zainteresował się, ulepił sobie jakieś ludki, wyciągnął z plecaka piórnik, zapakował je do środka i zabronił mi wchodzić do pokoju. Wydaje mi się, że odtwarza to, co w bajkach.
Michał otworzył szeroko oczy. Nie mógł uwierzyć w to, co słyszał.
— Nie gadaj, że uzależnionego od bzdurnych kreskówek dzieciaka wyleczyłaś plasteliną!
— No to patrz — odparła Marta i odezwała się do syna: — Maksiu, co tam robisz?
— Mam misję, porucznik Merth wraca na orbitę. Będzie bombardowanie. O, cześć, tata. Zamknijcie drzwi!
— Synek, czy to „Kosmiczni komandosi”?
— Tak, tak, zamknij drzwi, no!
Marta spełniła prośbę syna i spojrzała wymownie na Michała.
— Widzisz?
— Widzę, ale aż nie wierzę. Oderwać się go przecież nie dało. A jak odcięli prąd, to ryk był taki, że bałem się, że sąsiedzi nas oskarżą o torturowanie dziecka.
— Co ty, sąsiedzi wiedzą, że wychodzisz ze skóry, żeby zwalczyć zarazę. Boże, jestem szczęśliwa, że Maksio znalazł sobie inne zajęcie. Może jakoś to wszystko przetrwamy, co?
— Przetrwamy — rzekł Michał, a gdy Marta zniknęła w kuchni, wyjął chusteczkę, rozkaszlał się i splunął krwią. — Przetrwamy...