Rura w ziemi — część VII
Link do części VI:https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=5258
Otworzyłem oczy i od razu odkryłem, co jest nie tak. Nie powiedział mi tego zapach uryny ani twardość cementu. Nie dowiedziałem się tego z absolutnej czerni, przez którą nie mogłem nic dostrzec, ani z zimna, które mnie ogarnęło. O tym, gdzie się znajduję, powiadomił mnie czysty, pierwotny strach.
Nawet Achilles miał swoją słabą stronę. Swoją piętę. Zgubę. Przywarę. Coś, co było dziesiątką na jego tarczy. Słabością.
Ja znałem swoją słabość. Inaczej. Wiedziałem o niej. Zdawałem sobie sprawę z jej istnienia i dlatego z niewielu zajęć w małym mieście nigdy nie wybrałem górnictwa. Nie chodziło absolutnie o ciemność czy też zapach. O nie. Raczej o wrażenie ścisku. Nieprawdopodobną paniką napełniała mnie niemożność swobodnego obracania swym ciałem. Manewrowania.
Zdaje się, że ta fobia ma swoją własną nazwę.
— Klaustrofobia. Ostra jej odmiana — powiedziała mi kiedyś jedna psycholog.
— Czy to źle?
— Nie, jeśli nie będziesz ganiał szczurów po wentylacjach — odparła. Fajna babka. Brunetka.
Tak. Wentylacje, tunele, wnętrza rynien. Nawet łazienka bądź samochodowy kanał. Wszystkie te miejsca to swoiste mecze na wyjeździe. Na obczyźnie. Na bardzo wrogim terenie.
Nie miałem pojęcia, jak się tutaj znalazłem, ale odkryłem, że przymusowa konfrontacja ze swym strachem ma na mnie niezmiernie terapeutyczny wpływ i jeżeli kiedyś pragnąłem śmierci, to nie został po tym odczuciu żaden ślad.
Dobrze. Najważniejsze, nie dać się zwariować. Nie pozwolić, by bestia siadła mi na ramiona. Oddychać. Spokojnie oddychać.
Nie mogłem.
Byłem jak sparaliżowany. Jakby ktoś mnie ostrzelał strzałkami zawierającymi kurarę. Mogłem tylko leżeć na wznak i się modlić. Usta drżały, a w oczy szczypał pot. Nie słyszałem nic, poza ogłuszającym biciem własnego serca. Kula do kręgli w moim gardle urosła.
Boże, jeżeli istniejesz. Wyciągnij mnie stąd, a nie wypiję już nigdy łyka wódy. Nie wezmę już nigdy prochów. Zmienię się.
Próbowałem rozejrzeć się za strzelbą, bo każda alternatywa na wyjście stąd była dobra. Wtedy to się stało.
Obracając się, zawadziłem plecami o ścianę i ponownie zdałem sobie sprawę z ciasnoty. Przez głowę przeleciały obrazy. Łańcuch pękł. Bestia paniki ugryzła.
Zostałem zgnieciony. Żywcem pochowany. Umarłem, żyjąc. Nie mogę liczyć na cud.
Jak to będzie?
Ile potrwa?
Jakie będą stadia mojej męki?
Czy będę krzyczał?
Szarpał się i płakał?
Przeklinał i wpadał w euforię na przemian?
Ile tu trwa godzina?
Ile dzień?
Pomiędzy zębami czułem zmielone szkło. Potworny strach miażdżył myśli. Chyba tylko jakiś nieszczęsny górnik, który brał kiedyś w czymś takim udział, stary kombatant walczący w otchłaniach wietnamskich jaskiń, albo wodny grotołaz, byłby w stanie poczuć, co właśnie czułem. Czego w tym momencie doświadczałem.
Nikt inny nie ma szans zrozumieć, jak bardzo potworny jest strach, kiedy jesteś żywcem pogrzebany. Jak wiele myśli kłębi się wtedy w głowie. Jak to przeraża.
Czułem, że każde przekręcenie ciała prawdopodobnie spowoduje, że ugrzęznę. Zaklinuje się. Wiedziałem, że jeśli do tego dojdzie, to w mniej niż minutę oszaleję. Panika spłynie po mnie z siłą Niagary, oblewając falami gorąca. Usta wyschną. W gardle urośnie krab.Adrenalina zrodzona z czystego przerażenia nakaże mi za wszelką cenę wydostać się z tych kleszczy. Posłucham jej. Będę się szarpał i wył, żeby stąd wyjść. Być może nawet zedrę sobie skórę z twarzy, zalewając oczy ciepłą krwią, ale to mnie w niczym nie powstrzyma. Nie spasuję nawet wtedy, kiedy popękają kości cholernych rąk. Kiedy pozdzieram pierdolone paznokcie.
Wiedziałem, że może nadejść moment, w którym już nie będę w stanie kontrolować swych pierwotnych odruchów. To normalne. Każdy, nawet najbardziej opanowany człowiek, ma w sobie swoisty przycisk bezpieczeństwa. Guzik, którego naciśnięcie włącza alarm. Każdy ma jakąś swoją bojaźń.
Każdy. Także ja.
<<<<<<>>>>>>
Chwilowa utrata przytomności. Nie dłuższa niż kilka sekund. Kryjący się w czerni beton dalej wyznacza granicę. Pierwszy atak szaleństwa ustąpił, pozwalając dorwać się do głosu determinacji i wierze w ocalenie.
Przecież jestem dużo bardziej doświadczony od Kevina. Szuka mnie dwieście osób. Muszę tylko troszeczkę poczekać.
Afirmowałem się, jak umiałem, sącząc w siebie nieprawdę. Jednak każda myśl była niszczona kontrargumentem paniki.
Na zasadzie:
„Dużo bardziej doświadczony – dużo większy".
„Szuka mnie dwieście osób – ale nie tu. I dużo, dużo mniej".
„Poczekać – a czekaj. Czekaj sobie".
Wiedziałem, że może nadejść moment, w którym będę musiał się czołgać, ale za nic nie wyobrażałem sobie sytuacji, w której musiałbym się tu odwrócić.
I tak pewnie złamałbym sobie kark, ale samo wyobrażenie, jakbym się miotał, to… Musiałem przestać. Panika znów była blisko.
Najważniejsze, to działać logicznie. Przeżyłem pierwszy atak szaleństwa i teraz mam chwilę spokoju. Panika zapewne wróci, ale dopiero za jakiś, jebany, czas. Teraz żyjemy w erze wiary i dobrych chęci. Najważniejsze, żeby każdy ruch był przemyślany. Każde posunięcie musi być dokładnie oszacowane i wykonane spokojnie, ponieważ tutaj drugiej szansy nie będzie.
Najpierw należało rozważyć, czy się w ogóle poruszać, ale z tym uporałem się prędko. Wystarczyło, że przypomniałem sobie słowa jakiejś piosenki, której kawałek usłyszałem niedawno. Brzmiał:
„Wstań i zrób coś. Użyj swoich chęci
lub na gwiazdkę z nieba czekaj do usranej śmierci".
No może niezupełnie tak, ale jakoś w tym stylu.
W każdym razie ten krótki urywek przekonał mnie, że jeżeli chcę się stąd wydostać, muszę zacząć myśleć. Swoją drogą dziwne, jakie rzeczy utrwalają się w głowie. A jeszcze dziwniejsze, w jakich chwilach wypływają na wierzch.
Po pierwsze, należy działać.
Teraz kolejne pytanie: W którą stronę się udać?
Logika podpowiadała, do przodu, ale przed podjęciem ostatecznej decyzji należało się solidnie zastanowić. Jeżeli zmusił mnie do wejścia bądź jakoś wsadził, to poruszanie się do przodu będzie zgubne, ponieważ w końcu natrafię na zwężenie.
Pozostawała jedna możliwość. Do tyłu.
Miałem już jakiś zarys. Coś, czego mogłem się uczepić. W co mogłem wierzyć. Obszukałem jeszcze raz kieszenie w nadziei na znalezienie telefonu, ale tak wielkiego szczęścia mieć nie mogłem.
Link do części VIII (przedostatniej: